\
KWIAT Z SUMATKY.
jfa k W ł
BIBLIOTEKA MÓWKI T. 25. — SBRJA DRDGA T. 7.
^ O Ł O D Y
P O W I E Ś Ć .
L W Ó W .
N A K Ł A D W Y D A W N IC T W A M R Ó W K I.
C zc io n ka m i D r. H . Jasieńskiego i K . G rom ana.
1870.
■ Oj i B ib lio tek a G łó w n a UNIWERSYTETU GDAŃSKIEGO
1 1 0 0 7 4 6 9 5 6'
1100746956
k tó ry m ó g ł powiedzieć o sobie, że ty lk o raz jeden w życiu o d s tą p ił od swoich zasad, co tem bardziej jest uderzającem , że owo jedyne od
stąpienie okazało się w skutkach bardzo d la niego ko rz y s tn e m , pow inno go więc b y ło do dalszych zboczeń zachęcić.
B y ł to sobie człow ieczek n iz k i, chudy, ja k ic h rysów ... nie m ożem y powiedzieć d o k ła d n ie , n ig d y się bow iem nie fo to g ra fo w a ł, nie dlatego, żeby b y ł zw olennikiem zasady M a h o m e ta , uw a
żającej za występek m alow anie i rzeźbienie lu d z k ich p o s ta c i, lecz d la te g o , że widząc codzień obniżające się ceny portre tó w fo to g ra ficzn ych , ja k o człow iek oszczędny, pra^fcjął doczekać się ostatecznie najniższej ceny, a czekał ta k cier p liw ie , że m u wreszcie życia na dalsze czekanie zabrakło.
J a k ju ż z tego szczegółu poznać m ożna, pan C yprjan b y ł człow iekiem oszczędnym , ta k
c
oszczędnym , że naw et m ó w ił style m bardzo la k o n ic z n y m , ażeby sobie nie m ieć do w yrzucenia m arn o traw stw a wyrazów .
Zasady ja k ie sobie p o s ta w ił w życiu b y ły bardzo p ro s te : nie potrzebować n ic od n ik o g o , ażeby , nie być zobowiązanym dać co ko m u ko l
w iek ; w ystarczać sobie sam em u we w szystkiem , bo wyręczanie się k im in n y m ko s ztu je ; dążyć ciągle do obniżania w y d a tk ó w , pod żadnym zaś pozorem ic h nie podw yższać; co się zaoszczędzi umieszczać t a k , żeby w najgorszym naw et razie przepaść nie m o g ło , a przecież korzyść p rzyn o s iło ; nakoniec n ig d y na żadne niepewne przed
sięwzięcia się nie puszczać.
Z te m i zasadam i pan C yp rja n przeżył szczę
ś liw ie la t czterdzieści, i w tej epoce b y ł ju ż posiadaczem dw unastu tysięcy pięciuset złotych re ńskich k a p ita łu .
M ają c ta k i k a p ita ł, m ó g łb y on zostać w ła ścicielem domu lu b w io s k i; nie c h c ia ł je d n ak ani jednego, a n i d ru g ie g o , bo się o baw iał s tra t nieprzew idzianych. W dom u m ieszkania m o g ły b y stać p u s tk a m i; na w si m ó g łb y się tra fić ro k nie u ro d zajn y, i przyszłoby do tego, że z końcem g ru d n ia nie w p ły n ę ło b y do kasy to , co na po
czątku stycznia b y ło przew idziane. B y łb y to zawód niebezpieczny dla z d ro w ia , k tó re w edług zasad pana C yprjana także oszczędzać należało.
Oprócz tego pow odu, odstręczającego pana C yp rja n a od nabycia dom u lu b w io s k i, zniechę
cała go jeszcze in n a niedogodność połączona z posiadaniem, to je s t jaw ność. M ożna bow iem m ieć krocie k a p ita łu i dosyć korzystnie je u m ie szczać , a przecież ta ić się przed lu d ź m i ze swem m ie n ie m i uchodzić w ic h oczach za b ie d aka ; lecz niepodobna sie u k ry ć z kam ienicą albo fo l
w arkiem . Otóż pan C yp rja n s ą d z ił, że jawność pociąga za sobą w y d a tk i, że gdy się lud zie do
wiedzą o jego m a ją tk u , to go w ja k ib ą d ź sposób n a k ło n ią lu b zmuszą do życia m a ją tk o w i odpo
wiedniego i dlatego t a ił się n a jsta ran n ie j przed w s z y s tk im i z tem co m ia ł.
M ie szka ł w K ra k o w ie , na trzeciem piętrze p rz y u lic y G o łęb ie j. B y ł u rzę d n ikie m , m ia ł sześćset re ńskich rocznej p e n s ji, a prócz tego pew ien dochód z przepisyw ania a k t d la adwoka
tów po godzinach biu row ych. K a p ita ł ja k i po
siad ał b y ł w g łó w n e j części spadkiem po s try ju d z ie kan ie, w części zaś zg ro m a d ził się z oszczę
dności, z procentów prostych i składanych, aż wreszcie dorósł do owej o k rą g łe j s u m k i, k tó rą pan C yp rja n posiadał m ając la t czterdzieści.
Z d a rzyło się, że w ty m w ła ś n ie czasie w y n a la z ł dla swojego k a p ita łu pomieszczenie ja k najpew niejsze, najsekretniejsze i do tego przyno
szące nie cztery lu b pięć procent, ja k dotąd m ie-
.8
w a ł , lecz siedem . Z achodziła je d n a k pewna ważna przeszkoda w zużytkow aniu te j lo k a c ji, ta m ia n ow icie , że niepodobna b yło um ieścić tam m n ie j ja k dwadzieścia tysięcy reńskich.
Z ką d tu wziąć brakującego k a p ita łu ?... Pan C yp rja n zachodził w głow ę, lecz w końcu zna
la z ł sposób.
W ty m sam ym dom u gdzie pan C y p rja n , a n aw et na tern samem p ię trz e , m ieszkała wdowa, kobieta o parę la t zaledwie m łodsza od niego.
W dow a ta m ia ła w łaśnie siedem tysięcy pięćset re ńskich k a p ita łu , to je s t tyle , ile panu C yp rja - n o w i d la zyskania siedm iu procent b y ło potrzeba.
B y ła to ko bieta oszczędna, gospodarna, a co najważniejsza, bezdzietna. U trz y m y w a ła się z p ro centu i a ni na m y ś l je j nie przyszło naruszyć coś z k a p ita łu .
P an C yp rja n za p u ka ł do niej.
— Sąsiadko, m am in te re s ik ,— rz e k ł g dy m u otworzono.
:— A ! . , kochany pan sąsiad — odpowie
d zia ła u przejm ie zdziw iona o d w i e d z i n a m i wdowa — ja k ż e m i, p rzyjem nie zobaczyć pana u siebie! T y le la t m ieszkam y na jednem p ię trz e , praw ie obok, i że też pan sąsiad a ni razu nie b y ł łaska w odwiedzieć...
— P s s t!... p rze rw a ł pan C yprjan, nie m a r
n u jm y w yrazów ... L u b ię odrazu przystępować do
fżećzy. Sąsiadka m a siedem tysięcy pięćset re ń s k ic h k a p ita łu ?
— • T a k jest, sąsiedzie.
— W papierach procentow ych?
— T a k jest.
— Z atem trz y s ta reńskich dochodu?
— W istocie... ty lk o nie w ie m dlaczego...
— Zaraz skończę, p rze rw a ł pan C yp rja n . W ięc te n dochód w ystarcza sąsiadce na życie?
— R ozum ie się, kiedy ż y ję ,— odpow iedziała cokolw iek urażona tern badaniem wdowa.
— Oszczędności żadnych?...
T u wdowa zaperzyła się napraw dę.
— A to co znowu ?... no p roszę !... P ięć la t m ieszka o sześć krokó w i zdecydował się pierwszy raz p rzy jś ć , a nie m a n ic pilniejszego do roboty, ja k p yta ć się czy ja robię oszczędno
ś c i!... A zkąd ci to praw o, m ój panie?...
— A j, aj, co tu niepotrzebnych w y ra z ó w ,—
w estchnął pan C yp rja n , sm utnie k iw a ją c głow ą nad tą rozrzutnością.
— N iepotrzebnych!— p o w tó rz y ł a sąsiadka,— a to co znow u?.,. W ię c m i nie, w olno zapytać zkąd się panu w zię ło egzam inować m nie z m oich in teresów? W in n a m panu co m oże?... A to co znowu ?...
— In te re s , pow iedziałem sąsiadce.
%
10
— T o gadaj-że pan ten swój interes i nie n u d ź !
— Oszczędności żadnych ? — za pyta ł znów pan C yprjan, niezrażony przyjęciem ja k ie g o do
znało to pytanie.
— M ó w iła m ju ż że żadnych,— o drzekła wdo
wa z n iecierpliw ością.
— J a wydaję podobnież trzysta reńskich rocznie, — rz e k ł pan C yprjan.
Ciekaw am co m nie do tego i do czego to w szystko prow adzi, p o m yśla ła wdowa.
P an C yprjan w y d a w a ł w praw dzie trz y s ta sześćdziesiąt, ale nauczony p rzy k ła d e m sąsiadki, że i za tańsze pieniądze żyć można, postanow ił za je d n y m zamachem zrobić interes, z k tó ry m przyszedł i sześćdziesiąt reńskich rocznej oszczęd
ności w dodatku.
— P a n i jesteś dobrą gospodynią, — m ó w ił dalej.
— N o i cóż z tego?
— W ięc na u trz y m a n ie dwóch osób w y sta rczyło by sześćset reńskich?
— Dlaczego nie?....
— A zatem ... p ob ierzm y się.
T a ka k o n k lu z ja zastała wdówkę zupełnie nieprzygotow aną.
— A le ż... sąsiedzie... pierw szy raz m nie od
wiedzasz, ~ r ją k a ła .
— M niejsza.... znam y się od la t pięciu.
Jestem porządny człow iek.
— N o... porządny.... to praw da...
— A z a te m : ta k lu b n ie !... kończm y o dra- zu, nie lu b ię m arudzić.
— W istocie... m ożeby to ¡ i nie b y ło od rzeczy, — odpow iedziała sąsiadka.
Usłyszaw szy tę odpowiedź, pan C yp rja n za
strz e g ł sobie dwadzieścia cztery godzin czasu do zerw ania um ow y, w razie g dyb y się inaczej roz
m y ś lił, i p o w ró c ił do p rzepisyw ania a k t d la a d wokatów.
A le przepisyw anie nie szło m u bardzo tego dnia. Rozważał ciągle, czy nie z ro b ił głu p stw a , czy nie o d s tą p ił od swych zasad, czy k ro k ten nie będzie m ia ł d la niego ja k ic h p rz y k ry c h następstw.
O bliczając w szystkie praw dopodobieństw a, pan C yprjan nie m ó g ł zrazu dopatrzeć żadnej słabej s tro n y w swem postąpieniu.
— Dostanę półósm a tysiąca, dam je na procent siódm y, będę m ia ł pięćset dwadzieścia pięć; z tego w yd a m na n ią rocznie trz y s ta , zo
staje dwieście dwadzieścia pięć czystego zysku, nie licząc tego, że bez je j k a p ita łu nie m óg łb ym m oich w łasnych pieniędzy na ta k i w ysoki p ro cent um ieścić. W y b o rn y in te re s !....
Po pew nym przecież czasie in n a m yśl p rz y szła panu C yp rja n ow i.
— T a k ... w yb o rny intere s... na pierwszy r o k !... A .jak, broń Boże, p rzyjd ą d z ie c i? ___
T rz y s ta reńskich nie w ystarczy... To ryzykow ne...
nie chcę tego...
N ie zważając że to przypuszczenie z ro b ił 0 w p ó ł do jedenastej wieczorem i że wdowa bez
piecznie ju ż spać m o g ła , p ob ieg ł coprędzej do je j d rzw i.
— S ąsiadko! — rz e k ł pukając.
— K to tam ? — zapytano.
Ja .... sąsiad.
— Rozebrana je ste m ... nie m ożn a !.,.
— To nic, przezedrzw i pow iem ... P rz y szedłem wypowiedzieć m ałżeństwo.
— A toż dlaczego? — za p yta ła niespokojnie wdowa.
— D zie ci być m ogą... to w y d a tk i... ja się boję....
— Dzieci? — p o w tó rz ył głos za d rzw ia m i, - zkądże znowu ta m y ś l, sąsiedzie?
— Jakto? — s p y ta ł pan C y p rja n — m nie się zdaje, że to m y ś l bardzo n a tu ra ln a .
— Czternaście la t ż y ła m z nieboszczykiem 1 a n i się ś n iło o dzieciach.
Ten a rgu m en t u spo koił pana Cyprjana.
— Jeżeli ta k , to co innego. J u tro daję na zapowiedzie. Dobranoc.
T a k im sposobem, w k ilk a ty g o d n i potem, sąsiadka została panią B ło n ic k ą , a pan C yp rja n m ia ł dwadzieścia tysięcy reńskich, umieszczonych na siódm ym procencie.
Pokazało się je d n a k w krótce, że a rgu m en t u ż y ty przez wdowę, w celu rozproszenia obaw pana C yprjana, niczego stanowczo nie dow odził.
Są rzeczy na ziem i i na niebie, o k tó ry c h się filozo fo m naszym nie śn iło . R ok nie dobiegł, i pan C yp rja n został ojcem.
B y łb y to dla niego cios okropny — ru in a ; że jed n ak równocześnie u m a rła m u żona, więc finanse p rzy s z ły do rów now agi, a naw et okazał
•się zysk czysty, bo w pierw szych p rz y n a jm n ie j latach dziecko nie kosztow ało trz y s tu reńskich rocznie. P an C yp rja n o c h rz c ił swego syna im io n am i W ojciecha G racjana i coprędzej oddał go na wieś na wychowanie, za co p ła c ił dziesięć reńskich na m iesiąc, a więc jeszcze sto ośmdzie- siąt oszczędzał corocznie.
Syn w z ra s ta ł rów nie szybko, ja k k a p ita ły ojca.
Niezawsze prawda zdarzało się znajdow ać lokacją k a p ita łu na procent ta k w ysoki; m im o to jed n ak, g d y syn doszedł la t dw udziestu, k a p ita ł doszedł do pięćdziesięciu tysięcy,
14
W owym czasie pan C yprjan rz e k ł do syna:
— D ałem ci wychow anie, powinieneś um ieć sobie radzić. Przestań m i być ciężarem. M asz tu dwadzieścia reńskich na początek... idź na swój chleb.
Syn u s łu c h a ł rozkazu ojca i zaczął pracować na życie, a w tej ciężkiej pracy ta k m u n ie w ie le czasu do rozporządzenia zostawało, że się z ojcem najw yżej raz na m iesiąc w id y w a li.
T ając się z pieniędzm i naw et przed synem, u jm u ją c co ro k po parę reńskich ze swojego szczupłego budżetu, skarżąc się przed w szystki
m i na ciężkie czasy, dożył pan C yp rja n do bar
dzo późnej starości, uważany przez w szystkich za czerstwego sta ruszka , któ re m u skrom na eme
ry tu ra ledw ie w ystarcza na życie.
Przez c a ły ten czas pan C yprjan, ja k po
w ie dzie liśm y, raz ty lk o jeden o d s tą p ił od swoich zasad, z ro b ił zbytek, a raczej p u ś c ił się na n ie pewne.
B y ło to w siedm dziesiątym siódm ym roku jego życia.
O parę dom ów od m ieszkania, któ re zajm o
w a ł, b y ł sklepik, w k tó ry m co rano zakupowa!
sobie rozm a ite w ik tu a ły do swej spiżarni.
Z w ła ścicielką tego sklepiku, dobrze ju ż podżyłą kobietą, pan C yp rja n za p rz y ja ź n ił się bardzo, ‘ a naw et nie bezinteresow nie.... P rz y
jaźń ta b y ła m u potrzebną, ażeby utw ie rdzić w sąsiedztwie przekonanie, że je s t ubogim .
Z a przyjaźniw szy się ze s k le p ik a rk ą , pan C yprjan zaczął na parę ty g o d n i przed każdą w y p ła tą e m e ry tu ry narzekać i stękać na biedę i ty m sposobem w yje d n a ł sobie k re d y t, k tó ry jeszcze z w iększem i stę kan iam i i n a rze kan iam i w y p ła c a ł za odbiorem pensji.
Z d arzyło się raz, że gdy przysze d ł w ypłacać swój n ie w ie lk i dłużek, za stał w łaścicielkę skle
p ik u zalaną łz a m i.
— Co to ? pani M acie jo w o , — za pyta ł.
— M ąż m ój.... staruszek.... u m a r ł, odpo
w ie dzia ła kobieta.
— Panie świeć,— o d rze kł pan C yp rja n z w est
chnieniem .
— B a ! panie B ło n ic k i, ale to nie w szystko, ska rżyła się h a n d la rka w ik tu a łó w , — żeby to ty lk o u m a rł.... toć przecie każdy um rzeć m u s i...
ale zo staw ił m nie sierotę w biedzie... na pogrzeb naw et nie m a.... Nieszczęście!... zrabow ał m nie z ostatniego grosza przed śm iercią.... w id z i je gomość.
— Ja też w łaśnie płacę m ój d łu g ....
— P ó ł-d zie w ią ta reńskiego.... albo to w y starczy?.... narzekała wciąż zapłakana M a d e jo wa. O t gdyby to jegomość m nie p oratow ał....
16
— A cóż ja mogę?.... ja m b ie d ny! odrzekł przestraszony pan O yprjan.
— .Tac to w ie m , że i jegom ości ciężko, ale zawsze m nie ciężej.... Nieboszczyk zrabow ał m nie przed śm iercią... z ostatniego grosza, z zapasa na stare lata ....
— Jakto?.... w z ią ł z sobą?....
— Gorzej ja k w z ią ł!.... ale to długo g a dać!.... — p ra w iła dalej h a n d la rka . — Otóż gdy
b y jegom ość pożyczył m i dwadzieścia reńskich...
— A le ż p an i M ad e jo w a .... dwadzieścia reń
skich to okropne pieniądze.... zkąd ja b ym wziął?.-..
— Jegomość przecież odebrał dziś em ery
tu rę za k w a rta ł.... ja b y m to w ik tu a ła m i spła
c iła .
Pan O yprjan b y ł n ie u g ię ty. L ito w a ł się, co praw da, nad położeniem w ła ś c ic ie lk i sklepiku, ale prędzej b y łb y gotów potokiem łez oblać zw ło
k i nieboszczyka, niż dać reńskiego na koszta pogrzebu. B y ł to ju ż dowód w ielkiego z jego s tro n y współczucia, albow iem ja k o nie p rzyja cie l zasady, czego nie ku pić, tego nie żałować, pan O yp rja n b y ł przekonany, że i płaczu oszczędzać należy.
M a d e jo w a jednakże nie. chciała dać za w y graną. W idzą c, że p rośbam i n ic nie wskóra, postanow iła zaatakować pana C yprjana z innej strony,
— M ąż m ój, w id z i jegom ość, świeć m u pa
nie, n ie z ły b y ł starow ina, ale m ia ł je d n ą p a skudną żyłkę . N ie p ił, co praw da, za dziewczę
ta m i nie la ta ł....
— B a !... ledwo chodził ze s ta ro ś c i, — w trą c ił pan C yprjan.
— T o też ja przeciw te m u n ic nie m ówię, chociaż to nieraz w s ta ry m piecu d ja b e ł p a li!...
B y ł tedy m ój sta ry niczego, ale m ia ł ż y łk ę ...
m ia ł! ... Oto lu b ił grać na lo te rji.
— Niezaw odna ru in a ! rz e k ł pan C yprjan.
— I żeby to ty lk o na naszej liczbow ej, — ciągnęła pani M aciejowa, to k to b y m u ta m k i l kunastu centów pożałow ał na dwa tyg o dn ie ....
A le to, proszę jegom ości, cią g n ą ł się m ój stary, a ciągnął, a w szystko szło na ja k ie ś zagraniczne, berliń skie i saskie lo te rje .... To m u się ś n ił num er, to m ó w ił, że w yra cho w ał, i ciągle m a r
n ow ały się p ie n ią d ze !.... Przez to m ja ta k a bie
dna sierota została...i,
— B rz y d k i n a łó g ! m a rn o tra w s tw o ! — obu
r z y ł się P an B ło n ic k i.
— A ż * nareszcie przed śm iercią zrabow ał ra nie ...
— J a k to zrabow ął?.... niech raz w iem ....
— M ia ła m ja u c iu ła n y c h k ilk a d z ie sią t re ń skich od pęzypa4ku, ^ th ^ ię s s w ę ś c ia .^ a p iln o -
‘ U
*/„ _ _ o V ’
18
w a la m tego grosza, a strze gła m ja k oka w g ło w ie... W szmacie, w węzełku, pod g a łg a n a m i chow ałam to, pod kluczem , k tó ry m zawsze no
s iła p rz y sobie.
— I ta k ple śnia ło bez procentu?....
— A cóż to jegomość m y ś li.... na fa n ty b ym pożyczała, albo co?...— zaprotestow ała h an d la rka.—
Otóż kied y dziś w nocy u m a rł, ja raniuteczko do pieniędzy, boć trzeba na tru m n ę , a pieniądze ja k kam ień w wodę....
— Z łod zie j o k ra d ł m oże, — rz e k ł pan C yp rja n .
— I ja ta k m y ś la ła m z początku, ale to się wszystko zaraz w ydało. P rzy m o im s ta rym zn a la zł się ten oto b ile t na lo te rję saską, co kosztuje podobno z ośm dziesiąt reńskich... bo to strasznie drogie ta kie b ile ty . W ięc m i niegodzi
w y w y k ra d ł w nocy moje pieniądze, niech m u Pan B óg nie pam ięta, i rz u c ił w błoto.
— W b ło to , w b ło to !... w zd ych ał pan C yprjan. A le może nie za te pieniądze b ile t k u p ił? .... może go znalazł?.... dostał?....
— Za te, za te, je g o m o ściu lku,. i ten b ile t o b w in ą ł tą samą szmatą, w k tó re j ja moje bie
dne reńskie chow ałam ... Otóż... w id z i jegomość, ja b ym to jegom ości za trzyd zie ści reńskich odstą
p iła ten b ile t.... Z ro b iłb y jegom ość d ob ry uczy
nek, a można też w ygrać m a ją te k....
— Precz pokuso! o b u rk n ą ł się pan C yprjan, m ając się ku d rzw iom , — to ryzyko bezbożne, w y m y s ł sza ta ń ski!.... M ożna stracić k a p ita ł i żad
nego procentu nie dostać.
— A le m ożna i w ygrać, jegomość... Oddam za dwadzieścia pięć.
Pan C yp rja n b ra ł ju ż za klam kę .
— Za dwadzieścia tr z y oddam ... na pogrzeb potrzebuję... m ój jegom ość! b ła g a ła M aciejow a.
Skąpcowi przyszła ś lin k a na w ygraną.
— No, ku p ić b ile t na lo te rję za czw artą część ceny, p o m yśla ł, może to znowu i nie ta kie głupstw o. Baz w życiu pozwolę sobie za ry
zykować.
Pan C yp rja n B ło n ic k i b y ł najzaw ziętszym n ie p rzyja cie le m zd an ia : „k to nie ry z y k u je , ten n ic nie m a .“ M ó w ił, że ono je s t ta k im sam ym nonsensem, ja k im b y b y ło : „k to nie strze la na oślep, w n ic nie tr a fi.“
K u s iło go jednakże, żeby raz zgrzeszyć, do
d a ł więc głośno:
— N o pani M aciejow a, oddacie im ość za dwadzieścia?....
H a n d la rka oddała z pocałow aniem rę ki, a pan C yp rja n zachował b ile t starannie i w ró c ił do domu, m ów iąc do siebie:
— Jeżeli stracę na ty m interesie, zatruję sobie resztę życia.
90
T a m y ś l możebnej stra ty,, w istocie ode
b ra ła m u spokój i sen odpędzała z powiek.
N ie spodziewając się, żeby m ó g ł przeżyć przegraną, a nie śm iąc w ierzyć, że w yg ra , pan C yp rja n p o sta n o w ił się pozbyć fatalnego b ile tu .
Poszedł na p lan ty * ) i każdego spotkanego, porządniej ubranego m ieszczanina b ra ł na stronę, proponując m u odstąpienie b ile tu za dwadzieścia pięć reńskich. W o la ł pięć reńskich pewnego zysku, n iże li niepewne krocie. N ie znalazł je dnak am atora, a naw et p rzestraszył się niepo- m a łu , g dy m u jeden z zaczepionych na tę p ro pozycję odpow iedział:
— S ta ru s z k u , niebardzo się narzucajcie nie znajom ym z ty m b ile te m . L o te rja saska je s t zabronioną w państw ie a ustrja ckie m . G dyby kto d ostrze g ł, skonfiskowanoby wam los i m o g lib y ście z paręset reńskich k a ry zapłacić.
U słyszaw szy te słow a, pan C yp rja n c h w y c ił się oburącz za głowę. Z daw ało m u się, że go ktoś w n ią m ło te m u de rzył.
C hw iejącym się k ro k ie m poszedł do dom u, p o ło ży ł się do łóżka w g orączce, przeleżał noc m ajacząc a nazajutrz ledw ie się m ógł u trzym a ć na nogach.
*) Rodzaj bulwarów, otaczających właściwe miasto Kraków i oddzielających je od przedmieść,
■— Z a tru łe m sobie życie , — p o w ta rz a ł có c h w ila — um rę z tego.
Szczęście, że k ilk a d n i b ra ko w a ło do cią
g nie nia p ią te j kla sy, bo b y łb y może i napraw dę za m a rł pan C yprjan.
G dy nadszedł dzień c ią g n ie n ia , s ta ry B ło - n ic k i drżącym k ro k ie m poszedł do jednego z b an
kieró w i w y w ie d z ia ł się kie d y p rzyjd zie tabela.
W n ieustającym niepokoju przepędził znów d ni k ilk a , aż wreszcie d ow iedział się że w y g ra ł, w y g ra ł bardzo grubo.
Ile w y g ra ł? ... sto czy sto pięćdziesiąt ty sięcy ta la ró w , tego się n ik t za życia pana C y- p rja na dowiedzieć a ni d o m yślić nie m ó g ł.
N ie wierząc w ła s n y m oczom , pan C yprjan przecierał je po ra zy k ilk a , a g dy c y fry ciągle b y ły też same, g dy się ju ż prze ko na ł że się nie m y li , o d m ło d n ia ł odrazu o la t czterdzieści.
N ie p ow iedział n ic n ik o m u o swojem szczę
ściu. Przed M a c ie jo w ą , k tó ra się go p y ta ła ja k też wyszedł na bilecie, s k ła m a ł że go odprzedał i że nic nie w ie co się potem s ta ło , a na d ru g i dzień rano cichaczem pojechał trzecią klasą do L ip s k a , nie zw ierzając się przed n ik im dokąd je d z ie , po co i na ja k długo.
N a g ołę biej u lic y mówiono, że nie pojechał dalej ja k do Krzeszow ic, a ko ło kościoła św iętej
22
A n n y u trz y m y w a n o , że m u s ia ł się udać aż do B ochni.
Za pow rotem n ic się nie zm ie n iło w życiu pana C yprjana. W szyscy go m ie li, ja k daw niej, za poczciwego em eryta, zaledw ie mogącego w y żyć ze swej pensji. U p an i M aciejow ej k re d y to w a ł, ta k ja k przedtem ...
P an C yp rja n nie m y ś la ł d ru g i raz próbować szczęścia na lo te rji.
T a k jednostajne i regularne życie trw a ło jeszcze la t kilka na ście .
ychowanie ja k ie pan C yp rja n d ał swemu je d yna ko w i i z ja k ie m go w y p u ś c ił z pod swej opieki, nie b y ło w zupełności tern, czem w ychowanie być pow inno. W ie le w niem b yło szczerb, zboczeń i n ie d o kła d n o ści, zawsze jednak i o niem przejść m ożna b y ło życie, ja k o k r z y w y m k iju .
N ie w y ro b ił pan C yp rja n w synu energi
cznej, m ęzkiej w o li, lecz wypiasfcował w n im i w ychuchałoszczędność,rządność, gospodarność;—
nie b y ło w jed y n a k u w y la n ia się dla b liź n ic h , w spółczucia d la nieszczęścia; lecz b y ła p ra k ty czna rzetelność i p u n k tu a ln o ś ć ; nie b y ło a ni ży
wego zapału dla d o b ra , a ni w s trę tu do z ła , ale b y ło poczucie obowiązku, k tó re złego w ystrzegać się każe, a dobre za ceł w skazuje.
T a kie cechy m ia ła w ogóle cała strona m o
ra ln a W ojciecha G racjana B ło n ic k ie g o , co zaś do rozwoju in te lig e n c ji i bogactwa w iedzy, syn
pana C yp rja n a nie b y ł b y n a jm n ie j o rłe m , lecz ja k im ś wcale posp o litym pta kie m .
U m y s łu swego nie za przą ta ł on n ig d y w y*
sokiem i zagadkam i filo z o fic z n e m i; w yobraźnią nie dążył w sfery id e a łu ; o sztuce m ia ł pojęcia ta k m ało, że nie m ó g łb y sobie w y tłu m a c z y ć je j różnicy od rzem iosła; z n au k uw ażał iż n ajlep ie j posiadał m atem atykę, ra chow ał bow iem bardzo biegle, a nadto z przyjem nością u k ła d a ł k o m b i
nacje i igra s z k i cyfrowe i z żelazną c ie rp liw o ścią w y ra cko w yw a ł rozm aite rzeczy na k tó ry c h obliczeniu nie ta k znów bardzo ludzkości w ogó
le, lu b k o m u k o lw ie k w szczególności zależało.
Zostaw iony sam sobie, zmuszony szukać chleba w świecie, n a tu ra ln ie , że o b ra ł sobie za
wód, do którego ezuł najwięcej usposobienia:
został ra ch m istrzem u bankiera.
B r a ł z początku trzy s ta , potem pięćset, po
tem ośmset, aż wreszcie doszedł do tysiąca reń
skich rocznie.
W ty m czasie postanow ił się ożenić. M ia ł ju ż naówczas la t dwadzieścia dziewięć.
O potrzebie ożenienia się nie m ó w iło m u wcale serce; w ypadało m u to z k o m b in a cji m a tem atycznych, że się ożenić pow inien.
Z w ykazów statystyczn ych d ow iedział się, że najw iększa część mężczyzn żeni się pom iędzy ro kiem dw udziestym a trzyd z ie s ty m ; uznał więc
ten czas za n o rm a ln y do żeniaczki, a m ia ł zwy«
czaj we w szystkiem p o d łu g najogólniejszej postę
pować norm y.
W y b ó r p rzyszłej, k tó ry m zw ykle serce się zajm uje, je m u także a ry tm e ty k a u ła tw iła .
Jednego dnia, k ie d y w łaśnie w kantorze su
m o w a ł d łu g ą kolum nę c y fr, w ypadało m u napisać czwórkę.
P an W o jciech b y ł szczególnym w ielbicielem czw órki. K r e ś lił ją zawsze z najw yższem upodo baniem i starannością, w ypieszczał ją , id e a lizo w a ł.
C zw órki w jego rachunkach b y ły a rcyd zie ła m i s y m e trji i wdzięku, na ja k i ty lk o zdobyć się może p ałkow ata i ką to w a ta fizjognom ja pięcioroż- nej c y fry ukochanej przez pana W ojciecha.
K r e ś lił w ięc swoję czwórkę ze z w y k łe m za- m iło w a nie m , g dy w tern zaczęła b ić czwarta.
P an W ojciech w s ta ł od b iu rk a , b y ła to bow iem godzina kończąca jego pracę, i w e d łu g swego zw yczaju w y k re ś lił z kalendarza ściennego czer
w onym ołów kiem dzień k tó ry p rze b y ł i odpracował.
D n ie m ty m b y ł czw artek, czwartego w ro ku m iesiąca, to je s t k w ie tn ia .
Ten zbieg czwórek, zresztą wcale nie nad
zw yczajny, ta k dalece u d e rz y ł pana W o jciech a , że p ostanow ił uważać, czy czwórka mieszać się więcej nie będzie do w ypadków tego dnia.
3
26
W yszedł z k a n to ru i ledw ie zn a la zł się przed bram ą, oko jego za trzym a ło się chw ilow o na p rzyje m n e j twarzyczce przechodzącej ośmnasto- le tn ie j p an ie n k i, któ ra , ja k to p. W o jcie ch zaraz zauw ażył, n io s ła w rę ku cztery to m y książek.
— Czwórka d o trzym u je m i placu, — m y ś la ł pan W o jciech , — id ź m y za nią.
U szedł zaledwie czterdzieści cztery k ro k i, któ re o b lic z y ł skrupulatnie,, g dy piękność spotkana weszła do sieni czwartego dom u od ro g u u lic y F lo rja ń s k ie j.
W ch w ilę potem pan W ojciech wszedł do te j samej sieni i , spotkaw szy w niej stróża, za
p y ta ł kto b y ła ta panienka co przed n im weszła.
Stróż, spodziewający się dobrego datku, ja k im z w y k li obdarzać w podobnych razach p otrzebu
ją c y in fo rm a c ji panicze, odpow iedział z ochotą:
•— P anna A n n a C zw artaków na.
— C zw artak, i im ię o czterech lite ra c h re g ula rn e , sym etryczne ja k czw órka... w yra źn y palec przeznaczenia, p o m y ś la ł pan W o jciech i dał stróżow i na piw o cztery centy.
W następny poniedziałek, ósmego kw ietnia*
o godzinie ósmej wieczorem , to je s t w cztery d n i i czte ry godziny od napisania czw ó rki, k tó ra ten cały szereg rozpoczęła, pan W o jcie ch w p ro w adzonym zo stał do dom u państw a C zw artaków .
Panna A nna b y ła , ja k pow iedzieliśm y, p rzys
tojną i m ia ła la t ośmnaście. Rodzicie m ie li się dobrze, chociaż nie b y li m a ję tn i, co zaś do cha
ra k te ru , b y li to praw dziw ie poczciw i, starej d aty ludzie. Poczciwość ta przeszła spadkiem fa m ilijn y m na córkę, dobre i m iłe stworzenie, ulepione z tej g lin y , z ja k ie j się tw orzą zacne, p raktyczn e żony i w yborne gospodynie, z m a łą przym ieszką tego porcelanowego p y łu , z ja k ie g o się lepią poe tki.
B y ła w ięc panna A n n a p asjam i zakochana w księżycu, ekstazjow ała się śpiewem słow ika , m ia ła w ie le s y m p a tji do b ia łyc h ch m urek na szerokiem niebie, do gwiazd jasnych na tle le tn ie j nocy, i do w szystkich ty c h osobliw ości p rzy ro d y p is y w a ła wiersze, w k tó ry c h w p raw dzie n ie kie d y c m ć b y ło ubóstwo m y ś li, lecz za to zb ytek z g ło sek b y ł w idoczny.
To usposobienie poetyczne nie przeszkadzało je j b yn a jm n ie j znać się doskonale na k u c h n i i p ra n iu , wiedzieć po czemu co na ta rg u i być p raw dziw ym ko n tro lo re m k u c h a rk i, g dy zdaw ała rachunek z pieniędzy danych do m iasta.
Jako w ie lb icie lk a poezji i sama poetka, na co grube seksterna zapisane w ie rsza m i b y ły p e ł
n ym pow agi dyplom em , panna A n na m ia ła n a tu ra ln ie o lb rz y m i sztam buch, w k tó ry m n ik t ze znajom ych nie m ó g ł się w ym ów ić od w pisania w ierszy swego lu b cudzego u tw o ru . Z ło śliw e
28
ję z y k i m ó w iły , że panna C zw artaków na n ie k tó ry m z swych p rzyja ció łe k, nie m ają cym ta le n tu do wiązanej m ow y, sama wiersze do swojego alb u m u p o k o m p o n o w a ła .
P. W ojciech s k ła d a ł w dom u państw a C zw ar
taków w iz y ty co cztery dni, a kied y przyszedł z czw artą w izytą , panna A n na podała m u sztam buch.
— N ie odmówisz m i pan k ilk u wierszy, — rz e k ła do niego z s ło d z iu tk im uśm iechem .
— Och! p a n i,— o drze kł pan W o jcie ch z g łę b o kim u kło ne m .
T o pow iedziawszy, zabrał a lb u m , wyszedł do drugiego pokoju i zaczął próbow ać napisać choć cztery wiersze, w o s ta tn im razie naw et przerobione z ja k ic h inn ych znajdujących się w ty m zbiorze.
Przez czas tego zajęcia któ re trw a ło cztery godziny, pan W ojciech zepsuł cztery arkusze papieru, w y p ił cztery s zkla n ki h erbaty i z ja d ł tyle ż butersznytów z szynką. W szystko to jednak nie podsyciło uparcie odm awiającego swoich po
s łu g natchnienia.
N ie m ogąc n ic utw o rzyć na b ru lio n , pan W ojciech p rzysu n ął przed siebie a lb u m i zaczął się w p a tryw a ć w k a rtk ę daną m u do zapełnienia.
Zdaw ało m u się może, iż coś od razu na czysto napisze.
T a k się p rzy p a tru ją c b ia łe j kartce, p. W o j
ciech w p a d ł w zam yślenie i nie w iele wiedząc co ro b i, w z ią ł za pióro, um aczał je w k a ła m a rzu i w ysztychow ał n a ja rtystycznie jszą czwórkę, ja k ą kiedy lud zka rę ka n a k re ś liła , a pod/ nią podpisał zamaczyście swoje dwa im io n a i nazwisko.
Panna A n na , n iezm iernie ciekawa ja k i też u tw ó r w yda ta k długo prod uku jąca m uza, weszła cichutko do pokoju i stanąwszy po za panem W ojciechem , p rz y p a try w a ła się sztychowaniu czw ó rki i podpisowi, a potem rz e k ła zdziw iona:
— Czwórka?... nic więcej, ty lk o czwórka?...
Pan W ojciech wtedy dopiero zobaczył na prawdę co napisał i zm ieszał się niepom ału.
— A !... w isto cie ,—-rz e k ł,— to je s t czwórka.
— T a k... ale ja k ą m y ś l wyraża?... bo to m usi być jaka ś m yśl poetyczna, — d op ytyw ała się panna A nna.
— Przeznaczenie,— o dbąknął z cicha B ło n ic k i.
J a k to , przeznaczenie?— badała ciekawie poetka.
Pan W ojciech zebrał całą przytom ność u m ysłu i odpow iadzial, ja k m ó g ł najjaśniej i najprościej, ja k ą rolę czw órka odegrała w jego zaznajom ieniu się z panną A n ną . O powiadanie to b y ło we w szyst
k ic h szczegółach praw dziw e i dokładne, ty lk o o czterech centach danych stróżow i nie b y ło n a j
m niejszej w zm ian ki.
30
— Z tego nad n atura ln e go zbiegu o ko liczm ności, — k o ń c z y ł pan W ojciech, — wniesiesz pani zapewne, ja k i ja wnoszę, że jesteś m i przezna
czoną. K o ch a m p an ią i proszę o je j rękę.
B u jn ą w yobraźnię p o e tk i żywo te w szystkie rogate, cz w ó rk i u d e rz y ły ... o m a l nie pow ie d zie li
b yśm y — u bo d ły . C zuła się zaszczyconą tem , że jakaś wyższa, nadziem ska w ola zajęła się je j w ysw ataniem . U w ażała to za p rz y w ile j służący je j poetycznem u duchow i, dla którego powszedni swaci, b y lib y , ja k się pokazuje, n ie w ła ściw i. Od
pow ie d zia ła zatem:
— Panie, i ja w tem widzę wolę przezna
czenia... Jeżeli więc ojciec... i m am a...
— A c h ! pani, — p rze rw a ł uradow any pan W o jc ie c h ,— czynisz m nie czte rykro ć szczęśliwym . N ie tra cąc więc czasu, pozw ól, że to com tu p o w ie d z ia ł w cztery oczy, w gronie czterech osób powtórzę. Chodźm y do rodziców, panno A nno.
P aństw o C zw artakow ie w y s łu c h a li h is to rji o czw órkach z rozrzewnieniem .
— Bóg ta k chce, — rz e k ł ojciec, g d y ją pan W o jc ie c h fo rm a ln e m oświadczeniem się zakończył.
— Bóg ta k chce— echem zaw tórow ała m atka.
Następnie pan C zw artak z a b ra ł głos:
— Ponieważ wszystko dzisiaj ułożyć należy, powiedzieć c i zatem muszę, m ój d ro g i przyszły zięciu, iż wpraw dzie nie jesteśm y bogaci, lecz
jedynaczce naszej dać m ożem y cztery tysiące reńskich posagu.
P an W o jc ie c h odpow iedział poważnie:
— Oświadczając się, nie m y ś la łe m o pasagu, a naw et w yznam szczerze, że b y łe m przekonany, iż państw o nie będą m o g li niezem naszego m ło dego gospodarstwa zapomódz. N ie szło m i o to , bo przecież m am u trzym a n ie . K ie d y jednakże możność je st, wnoszę, nie przez interesowność, lecz dla nieu ch yb ia n ia w o li przeznaczenia, ażeby posag podnieść do czterech tysięcy czterystu czterdziestu i czterech reńskich.
P ropozycja p rzy ję tą została z ochotą; pan C zw artak w ycisną ł cztery uroczyste całusy na tw a rz y pana W ojciecha, a panna A n n a pow iedziała do m a tk i:
— D z is ia j napiszę odę do czw ó rki.
Od tej c h w ili pan W ojciech o m a l nie dostał poczwórnego bzika.
N ie ty lk o że w yzn a czył dzień ślubu za 4 ty g o d nie, na godzinę czw artą po p o łu d n iu , n ie ty lk o że w y n a ją ł m ieszkanie złożone z czterech pokoi, l i cząc z ku chn ią , w dom u pod N r. 4 p rz y u lic y świętego Jana, n ie ty lk o zastrzegł że m ieć będzie czterech drużbów , a panna m ło d a cztery druch ny, że orszak weselny pojedzie do kościoła czterem i ezterokonnem i powozam i, niedość że jeszcze w iele in n ych podobnych w y d a ł rozporządzeń, lecz u pie
32
r a ł się koniecznie, żeby b y ło cztery zapowiedzie, ogłaszane w czterech parafjach.
Ledw ie m u to z g ło w y w yb ić zd ołał pan C zw artak, m ów iąc:
— N o, no, m ój d rog i, niech tam ju ż zapo
wiedzie pozostaną po starem u. Czwórka się jeszcze i to w daleko trw a ls z y sposób, w m ałżeństw ie waszem o bja w i. Zw iązek wasz da k ra jo w i czterech tę g ich chłopaków i cztery poczciwe dziewczyny.
T a o s ta tn ia część przepow iedni nie spraw dziła się wcale.
Z m ałżeństw a pana W ojciecha z panną A nną C zw artaków ną przyszła na św ia t je d n a ty lk o có
reczka, k tó re j m a tka d a ła poetyczne im ię Bożenna, a k tó rą w pieszczotliwości m acierzyńskiej nazy
w ała B uzią.
P iętnaście la t p rz e ż y li z sobą państwo W oj- ciechowstwo w zgodzie i m ie rn y m dobrobycie.
P an W ojciech pracow ał wciąż w kantorze b a n k ie rs k im , gdzie m ia ł ju ż tysią c pięćset re ń skich pensji. P o za kantorem ro b ił kom binacje m atem atyczne i obliczenia, s łu c h a ł odczytów poezji żony, ra ch o w a ł ile w każdym je j utw orze zw rotek, w ierszy i zgłosek, wreszcie dopom agał je j do u p ra w ia nia jedynego rodza ju poezji, ja k i z je j w y k ła d u zro zu m ia ł, to je s t u k ła d a ł szarady prozą, k tó re ona następnie o b ra b ia ła wierszem .
b y w a ła gospodarstwa i lubo nie raz ska rż y ła się na prozę zajęć dom owych, w yw ią z y w a ła się z nad
zoru nad d rob no stka m i codziennego życia ta k dobrze, że rą d le w je j kuchence b y w a ły zw ykle czystsze od końcówek w je j poematach.
Panna B uzia m ia ła ju ż la t czternaście skoń
czonych i zaczynała być dorosłą panną. B y ła ona i zdawało się że pozostać m ia ła na przyszłość, jedną z ty c h is tó t nie uderzających niczem na pierw szy rz u t oka, chociaż w tw a rz y je j, okolo
nej b u jn y m b lo n d włosem , cokolw iek w z ło ty ko lo r w padającym , za p iln ie jsze m w patrzeniem się oko o d kryw a ło ja k iś pow ażny i pociągający powab, n ib y odbicie szlachetności i rozum u, które ty lk o z pow ijaków dzieciństw a rozw inąć było po
trzeba i ciepłem życia ogrzać, ażeby w zdrową ro zro sły się roślinę.
N ie ste ty, rodzice B u zi n a jm n ie j b y li w ła ś c iw i do ro zw in ięcia tej stro n y m ora lne j swojej jed yna czki. O jciec je j p ra w ił, że g d yb y huk a r
m a ty w ystrzelonej na z ie m i usłyszeć b y ło można na słońcu, to b y go ta m dopiero po czternastu la ta c h usłyszano; albo że jeden reński, oddany w pierw szym ro k u naszej ery na procent składany, nie w iększy ja k jeden od sta rocznie, dorósłby w ro k u 1852 do sum y o krą g łe j stu m iljo n ó w reńskich. T o znów tłu m a c z y ł je j że m a im ię
34
niepospolite, bo z niego nie ta k ła tw o ułożyć szaradę, i różnem i in n e m i tego rodza ju p re le k c ja m i suszył głow ę dziewczęciu, k tó re a ni z je d n e j w ia domości zasłyszanej od rodzica praktycznego u ż ytku zrobić nie m ogło. M a tk a , zaślepiona w swej jedynaczce, z każdego je j odezwania się gotow ą b yła tw o rzyć poem ata, w m a w ia ła w nią, że ko
bieta w tedy ty lk o p raw dziw ie może być szczęśliwą i dum ną, g d y w zniosłe swoje n a tch n ie n ia wiązaną m ow ą na p a p ie r przelewa. Córka, ja k do m ate
m a ty k i i do szarad ojca, ta k do poezji m a tk i nie czuła pow oła nia i s y m p a tji, czem się rodzice nie raz bardzo m a rtw ili, nie m ogąc, m im o w szelkich u siłow ań, je j n a tu ra ln y c h usposobień do swego w id z im is ię nagiąć i zastosować.
T y m sposobem, odbierając z w y k łe panienkom je j w ie ku i skrom nej zamożności rodziców w y kształcenie, B u zia , a raczej je j serce i dusza, pozostawały k a rtą b ia łą , na któ re j pisać m ia ło dalsze je j życie dopiero. O jciec ra d b y ł tę ka rtę zapisać c y fra m i, a m a tk a z w ro tk a m i pieśni, obojgu przecież wcale się to nie w iodło i m u s ie li dać za w ygraną.
Oboje państw o C zw artakow ie spali ju ż od daw na snem w iecznym .
T a k s ta ły rzeczy, g dy jednego w ieczoru pan W o jcie ch z żoną i córką sied zie li w dom u, zajęci z w y k łą gawędką, p rzy herbacie z b u łk a m i bez m asła.
N iko go z obcych nie b yło . P rzedm iotem ro z
m ow y stało się chw ilow o bogactwo.
— G dybyśm y ta k b y li bogaci, m ó w ił pan W ojciech, to b y m p orz u c ił K a n to r i z a ją ł bym się zupełnie zebraniem m oich obrachowań i k o m b in a cji m atem atycznych w jedno obszerne dzieło.
P o m yśla łb ym też może o zapełnieniu w lite ra tu rz e naszej ważnego b ra ku ... za bra ł b ym się do u ło żenia słow n ika szarad polskich. P lan tego ob
szernego dzieła m am w głow ie...
— W istocie, odezwała się m atka, ty le szarad w ychodzi nie raz, często z pod pió ra lu d z i bardzo uta le n to w a nych , i w szystkie te u tw o ry g in ą m arn ie, bez śladu w dziejach p iśm ie n n ic tw a . Z asługą b y ło b y o calić je od niepam ięci... Co się m nie tyczy, p rz y w y k ła m poprzestawać na m a- łe m i je ż e lib y m prag nę ła żebyśm y m ie li ja k i ta k i m ajątek, to chyba d la tego, że wtenczas bym m og ła zdać trochę kło p o tó w dom ow ych na służbę i m ia ła b ym czas na przygotow anie do d ru k u jakiego dzieła; w yd a ła b yw n a p rz y k la d tom sonetów.
— M oja ż o n o ,- rz e k ł pan W o jcie ch — żebyś m i też raz dobrze w y tłu m a c z y ła , co to je s t sonet?
— T o po fra n cu zku znaczy dzwonek, — w trą c iła B uzia.
— Dzwonek, to co innego, a sonet co in nego, — ro zstrzyg n ę ła w ą tp liw ość m atka-poetka,
36
choć może ten wyraz rzeczyw iście z francuzkiego pochodzi. Sonet je s t to czternaście w ierszy, po cztery w dwóch pierw szych zw rotkach, a po trz y w dwóch drug ich .
- R ozum iem , - - za w o ła ł pan W ojciech,—
doskonale r o z u m ie m ... M y we tro je stanow im y sonet.
— A to ja k im sposobem? z a p y ta ły praw ie razem m a tka z córką.
— B ardzo p ro stym , — rz e k ł z try u m fe m pan W ojciech . — D w ie pierwsze s tro fy po cztery wiersze to ja bo m am czterdzieści cztery la ta ,—
dwie d rug ie po tr z y to ty żono, bo masz ro k trz y d z ie s ty trzeci, — a w szystkiego czternaście w ie rszy, to B uzia, bo m a czternaście la t... A co?..
czy nie doskonała ko m b ina cja !...
— P rzew yborna, — u no siła się żona. W iesz co m ężu, że ty miewasz czasem gienjalne p o m ysły..
M y we tro je s ta n o w im y sonet!... ja k to b rz m i pięknie!... Ja poetka, a nie zd ob yła b ym się na to . I ty m ów isz że nie masz poetycznego uspo
sobienia.
— N ie , nie, — u s p ra w ie d liw ia ł się p. W o j
ciech,— ju ż to do poezji m nie ani weź... w poezji g łó w n ą rzeczą ry m , a m nie zaraz g ło w a b o li, ja k zacznę szukać ry m u do ja k ie g o w yrażą. N ie m am do tego zdolności... ju ż to ta k i u s tró j mózgowy.
się u ro d ziłe m i u m rę m a tem a tykiem .
— A ty B u ziu , czy chciałabyś być bogatą i dla czego?— p y ta ła m atka.
— Ja mam o? — z a m y ś liła się B u z ia .— G d y
b yśm y b y li bogaci, to b ym ch c ia ła m ieć... nie w iem co... ot, m a le ń k i choćby ogródek.
— P raw d a, praw da, że ona b otaniczka, = n a d m ie n ił zadowolony ojciec.
Państw o W ojciechostw o p ra g n ę li koniecznie, ażeby ich córka także b y ła czemś uczonem . N ie mogąc w n ią przelać sw ych upodobań, zaczęli upatryw ać w n ie j je j własne skłonności, a że l u b iła k w ia ty , więc u r o ili sobie, że je s t a m a to rką b ota n iki. B ogiem a praw dą, B u zia naukową stroną b o ta n iki nie zajm ow ała się wcale, i je ż e li p ra g nęła m ieć ogródek, to zapewne nie ty le dla k w ia t
ków, ile d la tego, żeby kocięta k tó re m i ją obda
rz y ła u lu b io na ko tka, m ia ły więcej m iejsca do zabawy. N ic to je d n a k nie przeszkadzało rodzicom przyznawać je j w najlepszej wierze nam iętne zakochanie się w k róle stw ie F lo ry i pewne znawstwo naukowe płodów k u ltu r y ogrodniczej. M a tk a pisząc poezje, g dy je j brako w a ło ry m u , nie raz w o ła ła córkę i z a p ytyw a ła ją czy nie zna ja k ie g o k w ia tk a , ja k ie j ro ś lin y rym u ją ce j do wyrazów z n ik ła , n ie szczery, chłopię i ty m podobnych, a córka podaw ała je j n a tych m ia st ta kie ry m y , ć w ik ła , salery, konopie,
które zazwyczaj do w zniosłego n a stro ju zaczętego w iersza pasować b y n a jm n ie j nie m o g ły .
K ozm owa o bogactwie nie skończyła się na tern.
— Oprócz prac naukow ych i lite ra c k ic h , — m ó w ił dalej pan W ojciech, — m o g lib y ś m y u rzą dzać ja k ie zebrania...
— W ieczory lite ra c k ie , nie prawdaż? — od
g ad ła żona.
— T a k .. w ieczory lite ra c k ie ... S ta n o w ilib y ś m y dom u c z o n y ... każde z nas m ia ło b y oddzielną specjalność... m a te m a tyka , poezja, b o ta n ika s ta ły by się ponętą d la w szystkich . W s ła w iło by to nas na c a ły K ra k ó w ... D opraw dy, szkoda żeśmy nie bogaci.
— N a u ka i ta le n t są najw iększem bogac
tw em , m ój m ężu,— rz e k ła z widocznem w ew nętrz- nem zadowoleniem pani W ojciechow a.— N ie jeden h ra b ia nie m ó g łb y dać ta k interesującego w ieczoru ja k m y dać m o g lib y ś m y . W iesz co, kochanie, m nie się zdaje że ta m yśl w szczęśliwą porę ci przyszła. B ogactw nie m am y; no to tru dn o , obejść się bez nich potrzeba a na chleb nam nie za
b rakn ie . W yp ad a jakoś z lu d ź m i zacząć żyć;
B u zia w idzisz dorasta. H ę... ja k sądzisz? g d yb yśm y ta k zaczęli dawać w ieczorki lite ra c k ie , choćby na początek co dwa tygodnie?
T u p an i W ojciechow a spojrzała na m ęża, czekając jego odpowiedzi.
Pan W ojciech b y ł zam yślony.
— W ię c jakże ? — s p y ta ła znow u,— m yślisz że się to uda?
— N a żaden sposób-, na żaden sposób, m oja droga— o d p a rł pan W ojciech. — Pierw sze trzecie w ieki... to dobrze!.. A le d ru g ie czor... m ożnaby zrobić ozorki, czorwie, k ic z o r. . . wszystko n ic potem . G dyby się ta k po p o ls k u , zam iast w ie czorki, m ó w iło wieczortki, b y łb y p rzyn a jm n ie j ca ły czort, ale ta k na n ic się nie zdało.
— Cóż ty gadasz W o jc ie c h u ? ... więc nie chcesz wieczorków litera ckich ?...
— - Owszem, owszem, zgoda... niech będą...
co dwa tygodnie! ale szarady z w yra z u w ie czorki ułożyć niepodobna. M ożnaby ko nku rs ogłosić, n ik t nie u ło ży....
W skutek te j u m o w y, w kilka na ście d n i po
tem m ia ł się odbyć w dom u państw a B ło n ic k ic h pierw szy wieczorek lite ra c k i. P aństw o W o jcie - chostwo zaczęli awansować w o p in ji sąsiadów;
dom ich uczonym został domem.
— B y ło to w ro ku , w k tó ry m s ta n o w iliśm y sonet, m a w ia ł o tern później pan W ojciech.
I I I .
o pow zięciu tej decyzji, pan W o jcie ch zabrał . się do zreform ow ania domowego budżetu.
Potrzeba b y ło pouszczuplać rozm aite pozycje, ażeby znaleźć fundusz na wieczory lite ra c k ie .
P an W ojciech nie b y ł skąpym ja k jego o j
ciec. Zasadą p ro to p la s ty b y ło ograniczać coraz bardziej w y d a tk i, bez w zględu na to że dochody r o s ły ; zasadą potom ka , nie przekraczać n ig d y w w yd a tka ch najwyższej g ra n ic y , ja k ą stanow i dochód; pam iętając p rz y te m , że wypaść mogą potrzeby n ie p rze w id zia n e, zm niejszenie się ch w i
lowe dochodów, b ra k pracy, nieszczęście, na k tó re zapas je s t niezbędnym . D w ie te zasady, roz
dziela cała nieskończoność s to p n io w a ć , s ło w n ik zaś pierwszą sknerstw em , d ru g ą oszczędnością nazywa.
T akiego się trz y m a ją c p ra w id ła , pan W o j
ciech skrom n em i dochodam i sw ojem i gospodaro
w a ł z ra ch u n kie m , z k rć d k ą i g łó w k ą , ja k to m ów ią. S ta ra ł się przew idyw ać i naprzód o b li-
czać w y d a tk i, a każdy zbytek w je d n ej gałęzi zarządu dom owych finansów , zastępować n a ty ch m ia s t oszczędnością z d ru g ie j. T y m sposobem zawsze zw ią zały się końce, b y ł w dom u zapas na ciężkie czasy, posag pani W ojciechow ej zosta
w a ł n ie ty k a n y na procencie; a przecież w życiu dom owem nie znać b y ło kurczenia s ię , m ożna b y ło sobie naw et pozw olić czasem ja k ie g o drob
nego zb ytku , każde bow iem podobne odstąpienie od zasady, u jm ą w in n y m względzie się w y n a grad zało .
B y ło to postępowanie rozsądne, sposób uży
w a n ia grosza rozum ny. P an W ojciech nie wie
dząc o t e r n , w y n a la z ł k o m b in a c ję , do któ re j o dkrycia z b y t w ie lk ie j nie p rz y w ią z y w a ł w a g i, a k tó ra b y ła je d n a k najlepszą receptą na dobro
b y t. Jako o dkryw ca je j, syn pana C yp rja n a go
dzien b y ł zostać m in is tre m finansów , je ś li nie w ja k ie m w ie lk ie m państwie, to chociaż w k tó - re m księ zte w ku niem ieckiem .
P raw d a i to, że zaw ołanym i n a m ię tn ym będąc ra c h m is trz e m , pan W o jcie ch przeprow a
d z a ł swoją zasadę z nadzw yczajną pedanterją.
R a c h u n k i je g o domowe m ie ś c iły się w g ru b y c h fo lja ła c h i nie m a ło niepotrzebnie zabierały m u czasu. W szystko to je d n a k nie u jm u je w niczem k o m b in a c ji sam ej, k tó ry b y się niejednem u m i
n istro w i, finansów dom owych, którego budżet nie
42
przenosi k ilk u tysięcy pen sji b iu ro w e j, bardzo a bardzo przydać m og ło.
Z am knąw szy się w swoim p o k o ju , pan W o jc ie c h obrachow ał, że przyjęcie każdorazowe gości kosztow ać będzie około sześciu reńskich.
— Spraszać lu d z i nie będę po to , m y ś la ł, żeby nie dosłuchaw szy m oich m atem atycznych w y w odów , albo poezji m oje j żony, w y n o s ili s ię c h y łk ie m przed d z ie s ią tą , bojąc się żeby nie pozam ykano re stau ra cji. D uch się p o s ili na m oich w ieczorach, niechże i c iało nie będzie głodne. Dw adzieścia sześć wieczorów rocznie, uczyn i sto pięćdziesiąt sześć reńskich... H m !... to sum ka n ie la d a !... Zkąd ją wziąść?...
In n y ja k i ojciec i mąż, m n ie j zdolny fin a n sista p ow ie d zia łb y sobie po prostu : pożyczyć lu b zaczerpnąć z k a p ita łu , choć ty m sposobem p rz y szłe dochody się zm niejszą. T ak się p o kryw a ją zazwyczaj deficyta państw w iększych i m n ie j
szych; dla czegóż nie m ożnaby ta k samo p o k ry w ać b ra k u domowego?
P an W o jcie ch przecież nie poszedł tą drogą.
— B ra ła ś dotąd tyg o dn io w o 12 reńskich na dom ,— rz e k ł do żony,— odtąd dostawać będziesz po 11 i p ół. Do te a tru ch o d ziliśm y średnio raz na m iesiąc, teraz chodzić będziem y dziesięć razy pa ro k. Z tw o ic h w yd a tkó w osobistych, z w y
d a tkó w na B uzię i na m n ie , u jm u ję po dwa reńskie na każde z nas m iesięcznie. C iastka co niedzielę do ka w y na podwieczorek znoszą się i zostaną zastąpione przez b u lk i, ja k w powszedni dzień. P a lić będę o jedno cygaro m n ie j dziennie.
T o w szystko p o kryje koszta w ieczorków , na k tó re dostawać będziesz po sześć reńskich co d ru g i czw artek.
M ałżo nka p rz y ję ła decyzję męża i zastoso
w a ła się do n ie j.
O dtąd podwoje dom u państw a W ojciechostw a o tw ie ra ły się co d ru g i tyd z ie ń d la am atorów ciekaw ych w yrachow ali, dla lu b o w n ikó w poezji, d la zw olenników rozm owy o k w ia ta c h , a szcze
g ó ln ie j, — bo ty c h w K ra k o w ie , ja k w każdem m ieście, b y ło najw ięcej, — d la m iło ś n ik ó w do
b rej h erb aty i dosyć o bfitych a ro zlicznych do niej p rzy s ta w e k , bez cerem onji i nie w fo rm ie k o la c ji, ale za to w dostatecznej ilo ś c i i gościn
nie podawanych.
P ierw szy ty lk o w ieczór w dom u państwa W ojciechostw a, i to ty lk o w pierw szej połowie, b y ł system atycznie lite ra c k im .
P an W o jc ie c h zagaił go odczytem stu czte r
dziestu czterech obliczeń, m ających na celu w ska
zać obrazowo, ja k w ie lk ą je s t odległość naszej p la n e ty od słońca.
44
W czasie tego odczytu, goście z trudnością t łu m ili ziewanie, chociaż nie któ re num era b y ły rzeczywiście o ryginalne.
— W yo bra źm y sobie, — c z y ta ł pan W o j
ciech, — g ig a n tyc z n y k a ła m a rz , m ający sto dzie
w ięćdziesiąt dwa m e try kubiczne objętości...
— Czem uby na ejm ery wiedeńskie nie o b li
czyć?— w tr ą c ił z uśm iechem jeden z gości.
— O bliczam na m ia ry d z ie się tn e , b ro n ił się pan W o jcie ch z pow agą interpelow anego m i
n is tra , bo m ają podstawę naukową. Otóż w yo
b raźm y sobie ta k i g ig a n tyc z n y ka ła m a rz, napeł
n io n y po w rę b y a tram e n te m . W yrach o w a łe m z ca łą dokładnością, że aby n a k re ś lić ja k n a j
cieńszą l i n j ę , długości rów nej odległości ziem i od słońca, potrzebaby wypisać w szystek a tra m en t z tego k a ła m a rz a , p iln u ją c s k ru p u la tn ie żeby a ni jed n a k ro p la nie ro z la ła się i nie w yschła.
T u jeden z m ło d y c h gości szepnął swem u s ą s ia d o w i:
— S łu c h a j, k to od ju tr a naszego A m fitry o - na nazw ie inaczej ja k g ig a n tyc z n y m kałam arzem , z nas w szystkich co się u F uchsa na kiełbaskach schodzim y, m usi postaw ić b utelkę węgierskiego za renia.
P re le g e n t c z y ta ł d a le j:
— W y ra c h o w a łe m podobnież ś c iś le , że aby u tw o rzyć w łos ta k d łu g i ja k odległość słońca od z iem i, wiążąc ze sobą pojedyncze w łosy, p otrze- baby w ty m celu ogolić g ło w y w s z y s tk im m iesz
kańcom F r a n c ji, A u s tr ji i wolnego m ia sta B re m y .
— B a rb a rzyń stw o !... okropność!... protes
tu je m y !...— odezwały się siedzące na kanapie panie.
— G d yb y choć ty c h B rem eńczyków oszczę
dzić, — w s ta w ił się ktoś z gości.
— Niepodobna,— rz e k ł nie u błag a ny pan W o j
ciech,— nie w ysta rc z y ło b y włosów.
— N o , to czemużby za m iast B re m y nie w ziąć L u b e k i albo H a m b u rg a ?
— H a m b u rg za duży, a Lubeka za m a ła ,—
zadecydow ał stanowczo pan W ojciech;— B re m y , B re m y trzeba koniecznie.
Po odczycie m ę ż a , pani dom u zadeklam o
w a ła jeden ze swoich utw orów . U tw ó r b y ł dosyć d łu g i; w ie lu z gości spoglądało na d rz w i i g d yb y poem at b y ł dłuższy o k ilk a z w ro te k , ju ż b y nie
zawodnie okazała się w szeregach dezercja.
Szczęściem poezja zakończyła się w p rzó d, n im pierw szy z ły p rz y k ła d dać się k to o d w a ż y ł, i jeszcze o s ta tn ia końcówka ostatniego wiersza b rz m ia ła w u kołysan ych h a rm o n ją słow a uszach słuchaczy, gdy pod d yrekcją B u zi weszła s łu
46
żąca, z tacą zastawioną s zkla n ka m i h e rb a ty , poczem niezw łocznie druga taca z zakąskam i nastąp iła .
R ozpogodziły się oblicza gości i po n ie ja k im czasie, obie tace, pozbawione swego ła d u n ku , ś w ie c iły się i w y g lą d a ły ta k gła d ko , ja k b y w y g lą d a ły zapewne g ło w y nieszczęśliw ych B rem eń- czyków, gdyby p ro je k t pana W ojciecha w prow a
dzić chciano w w ykonanie.
Po herbacie, w e d łu g p rog ram u , B u zia m ia ła w prow adzić rozm owę na b o ta n ik ę ; b yła to prze
cież część cerem oniału wcale do w yko n an ia nie
podobna. M łode dziewczę szczęśliwe b y ło , że.
p o tra fiło kie d y niekiedy brać u d z ia ł w ogólnej rozm ow ie, do kie ro w a n ia zaś nią, do poddaw ania je j przedm iotów , córka m a tem a tyka i poetki nie czuła Się na siłach, i m im o w szelkich oczekiwań ojca i m a tk i, rozm owa nie zw ró c iła się do k w ia tów , lecz to czyła się po ro zm a ity c h przedm iotach, aż nakoniec przeszła na g ry to w arzyskie, któ rem i pie rw szy wieczór się zakończył.
N astępne wieczory, chociaż im firm a lit e ra c k ic h pozostała, p rze ro d z iły się pow oli w zu p ełnie n ie lite ra c k ie . P an W o jciech , co p ra w d a , b r a ł czasem którego z gości na stronę i p ra w ił m u , że g d yb y człow iek przez la t pięćdziesiąt nie o b c in a ł paznogci, a n i ic h w in n y sposób nie z u ż y w a ł, toby m u one na pięć ćw ie rci ło k c ia
w y ro s ły ; p an i W ojciechow a odczytyw ała niekiedy u lo tn e wiersze, lu b obszerniejsze nieco poem ata;
B u z ia opow iadała, ile ra zy i w ja k ic h godzinach k w ia tk i swoje podlewać z w y k ła , — ale tłe m zebrań u p aństw a W ojciechów staw ała się co
raz bardziej rzeczyw ista z a b a w a , a nie nauka i sztuka.
D o g ie r to w a rz y s k ic h , w kró tce p rz y łą c z y ł się ta n ie c , b y ł bow iem w dom u fo rte p ja n , na k tó ry m jedynaczka przechodziła szkołę H untena;
więc’ z gości to jeden , to d ru g i pośw ięcał się d la tow arzystw a, w y g ry w a ją c polkę lu b k a d ry la .
T y m sposobem życie państw a B ło n ic k ic h staw ało się coraz więcej ożywiouem ; m a tk a cie
szyła się serdecznie, że o zięcia nie będzie m ia ła k ło p o tu , i nieraz w rozm ow ach z córką s ta ra ła się ją w yb a d a ć , czy ja k a pjerw sza skłonność w je j m ło d em serduszku się nie b ud zi, czy ja k a is k ie rk a m iło ś c i tle ć w n ie m nie z a c zyn a , p ra gnąc ją dopatrzeć zawczasu i zagasić albo roz
dm uchać, ja k okoliczności doradzą.
— M o ja B u z iu ,— p y ta ła n ie ra z ,— k to c i się też podobał, z ty c h co u nas b yw a ją ?
— Ol podobało m i się w ie lu ,— odpow iadała B u zia .— P a n D z ie rzg o ń ski, bo ta kie śmieszne opo
wiada facecje...
— Z m iłu j s ię , m oja B u z iu , pan D zierz
goń ski żonaty i ojciec dzieciom .
48
— C<5ź to znaczy, m oja m am o?., czyż przez to jego fa c e cy jk i m a ją b y ć m niej dowcipne?— t ł u m aczyła n aiw n ie córka.
— N o , to te n podobał ci się dla fa c e c ji;
ale czy ci też k tó ry nie w p a d ł w oko ot ta k...
dla siebie samego?...
— Owszem m am o, pan K a ro l W y ty c z , co ta k ie zabawne g ry w ym yśla; nasz kuzynek Staś L u b ie ja , co m i się zdaje ta k i śm ieszny z Wą
sam i; pan E d m u n d B lic k i, co ta k w ybornie gra do tańca...
— M oje dziecko, ty lu n araz?
— A leż m am o, to jeszcze nie wszyscy...
I B uzia w ylicza ć zaczęła in n ych jeszcze gości, w ka żdym odm ienne u p a tru ją c p rz y m io ty .
— A ta k szczególnie... dla ciebie, nie s p o dobał ci się też k tó ry ? — badała dalej m atka.
— Szczególnie... dla m nie ?... ja nie wiem ja k m am a to ro z u m ie , ale m nie się zdaje że n ik t... A le ... praw da!... pan J u lja n podobałby m i się pewno, g d yb y nie ch o d ził ta k sztyw no i n ie b y ł ta k przym uszony.
Z ta k ic h badań i z w ła sn ych obserwacyj , m a tk a przekonyw ała s ię , że serce c ó rk i nie m o g ło być z a ję te , gdyż B u zia b y ła jeszcze dzieckiem .
T a k przecież wiecznie być nie m ogło.
D w a la ta ju ż przeszło tr w a ły w ieczory lit e rackie , B u zia ju ż skończyła la t szesnaście, a za p yta na przez m atkę czy je j się k to p o d a b a ł, nie w sp o m in ała ju ż o facecjach pana D zierz- gońskiego, o grach w yn a la zku pana K a r o la , o wąsach Stasia i m uzykalności E d m u n d a , lecz w prost i ze świadom ością rzeczy przecząco k i
w a ła głow ą.
Zaczął się k a rn a w a ł dosyć ru c h liw y i oży
w io n y, ja k na K ra k ó w .
W dom u państw a W ojciech o stw a zaczęli b y wać, oprócz daw niejszych, now i goście.
B y li to trz e j m ło d z i ludzie.
DwAch z n ic h znano w ca łym K ra k o w ie jako p rzy ja c ió ł od serca. Jeden b y ł synem b y łego urzędnika, w łaściciela dwóch k a m ie n ic , na
z y w a ł się Stefan Pogoda, m ia ł la t dwadzieścia c z te ry , u trzym a n ie porządne i czasu wolnego dużo, od p aru la t bow iem , po ukończeniu szkół, tr u d n ił się rozm yślan iem nad obiorem stanu.
D ru g i A n to n i O c h lic k i, o ro k od pierwszego starszy, odziedziczył po rodzicach czystą wioskę i pew ien k a p ita ł, k tó ry je d n a k dosyć szybko w y czerpał. B y ł on n ib y ro ln ik ie m , lecz nie praco
w a ł na ro li; wieś w y p u ś c ił w dzierżawę, a sam u ż y w a ł życia i razem ze Stefanem n ale ża ł do lw ó w krakow skiego tow arzystw a.