■
'
-
* ■ . ' '• - ' ‘V** ...v.-,~ .V- . • .• ... . ,r-.s.:o •
-- 'i'* • - .. -V,.. ... ...■
• ' '• ' •• •• ; ... . . ...- -■ ,, , . 11.1.. . .. .. . -
v' - ■ ■>. .??>
RH.... . . .--t
Mj* ^ ■ n i m , -• • * * - « * * ; r ^ r V
.
.». • •• --- - , * •' ..." , V- V M HW.-:-
i.- xł ... ‘-1- • - .u,-,.. ^
.. ..,>t ,. . ..V. >?»„. - u,• vł +- ,e ,,;
■V .. - .-.i. •' 5 V. ■• ->,, .. ^ .i
p '* .* ;, ,.v>- .• , - rr .r-,^ . V* ,• • . . . . . . * * . ; ..v . . ---•.•<- J*- ••^V i;.yV ;i '
'
* •' ' • " '■ ... • -HAji•.*-•••--- ■- >
I. --«« • ••• *>--- s • w - -A-y.r.-- ...
. '. . . - ... , . . • . V
• - o ^ , - . r . : v .- •' ■'■--- - ■
&#$•***** i'- wfcp»!Ś«. . ■: ■•«««-1-'
■ . i:v ... . -I. tęifrtif.-,
***•<+* -
v-> - .... ^ ł j a r j s r . ---r ~ .
> y r::tySz*W ^ < , Vr..-'. - ». • «*ó.-sJ--"■ -• • .•.•*•-■-. -ts, - ... - .-,. ^
’
-
-ci • • -
. : • ■■ :• v •
v . - n- • - :• • ■
' -'•.•••...- • v,. -V v .■i-.,-*-,,:_ - .ri.„
'
•r •- •'•' i i •
I 1
KWIAT MAJOWY
Y IC E N T E BLASCO IBANEZ
KWIAT MAJOWY
P O W I E Ś Ć
AUTORYZOWANA P R Z E K ŁA D Z H ISZ PA Ń SK IEG O
F R A N C I S Z K A B A T U R E W I C Z A
P O L S K I IN S T Y T U T W YD A W N ICZY 9D A Ń SK „ S F I N K S " W A RSZAW A
Jbdi
P r a c e F ran ciszH a B a tu r e w ic z a
d o t y c z ą c e j ę z y K a h i s z p a ń s R i e g o >
Krótka gram atyka języka hiszpańskiego. W ydanie I, w yczerpane. W ydaw n. K. Treptego. W arszaw a*), Podręcznik praktyczny języka hiszpańskiego. W y d a
wnictwo K. T reptego. W arszaw a.
Artykuły z dziedziny literatury i kultury hiszpańskiej w różnych pismach polskich.
P r z e k ł a d y :
C ervantes Miguel: Cyganeczka. W ydaw nictw o „Sfinks"
W arszaw a.
Blasco Ibanez Y icente. Raj kobiecy. W ydaw nictw o
„Sfinks" W arszaw a.
Blasco Ibanez V icente. Kw iat majowy. W ydaw nictw o
„Sfinks1* W arszaw a.
Nowele różnych autorów hiszpańskich, drukowane w pismach polskich.
W p r z y g o t o w a n i u :
Krótka gram atyka języka hiszpańskiego. W ydanie II.
Z przedm ow ą E . Gim6nez Caballero.
Klasyfikowane rozmówki hiszpańsko-polskie.
* ) Z o b u rzen iem m uszą zap rotestow ał; w te m m ie js c u p rzeciw k o p o tęp ie n ia g od nem u k o rsarstw u i o s trz e c za in tereso w a n y ch przed p la g ja te m , p o p ełn ion y m w roku 1928 w B u en o s flir e s . W k sią ż ce w y d an ej ta m pod ty tu łe m : „ S a m o u c z e k p o lsk o -h isz p a ń sk i" pod r e d a k c ją i n ak ład em E u g e n ju sz a O le jn lcz a k o w sk ie g o , przy w spółpracy zaś Z ygm unta B ia ło b rz e s k ie g o , tłu m acza p rz y się g łe g o (I), zn alazłem d o słow n e tw o rz ą ce p o kaźn ą cz ę ść k siążki przedruki z m o je j g ram aty k ^ w yd an ej w ro k u 1 9 .2 , o czy w iście bez p o d cn ia m eg o nazw iska i źródła.
Od p la g ja to ra , k tóry po gw ałcił m e praw a żądam o d p o w ied n ieg o za
d o śću czy n ie n ia. (F . B .)
N a rozległym horyzoncie twórczości lite ? rackiej świata zgasła gwiazda jed n ej z pierw:
szych wielkości, będących dla sfer oficjalnych obecn ej Hiszpanji raczej budzącą strach za:
bobonny kom etą złowieszczą.
Dziwnym zbiegiem okoliczności w przed:
dzień rocznicy urodzin przecięta została nić życia najpoczytniejszego, bez zastrzeżeń, pot wieściopisarza, a jednocześnie najzawziętsze ; go wroga obecnego ustroju ojczystej Hisz:
panji Vicente Blasco Ibanez1 a. Niesłychana poprostu liczba egzemplarzy napisanych przez niego pięćdziesięciu z górą tomów, do:
tarła bądź w oryginale, bądź w przekładach na wszelkie języki krajów cywilizowanych do najdalszych zakątków świata. Sam zresztą wiódł życie niezwykle ruchliwe i bogate w epizody, składające się na ciekawszą może
') W stęp niniejszy byl drukow any ja k o artykuł W Nr, 8 „Tygodnika Ilutrowanego" z roku 1928,
V1CENTE BLASCO IBANEZ *)
6
jeszcze powieść, niż owe, które wyszty z pod jego pióra.
Vicente Blasco Ibanez byl nietylko pisat rzem, obdarzonym bogatą wyobraźnią i zdob nością błyskawicznego niemal przelewania skrystalizowanych w umyśle utworów na papier, lecz również i niezmordowanym pot Utykiem, stającym do walki na śmierć i na życie z przeciwnikami własnych yegcf ide;
alów. W łasnych, gdyż przekonania jego nie pozw oliłyby dać się zam knąć w zakreślone z góry bez udziału pracy tw órczej jego umy>
słu ramki. Czy więc był anarchistą, ja k chcą niektórzy? Chyba w lepszem znaczeniu tego wyrazu. R aczej m oże jedn ak indywidualistą, ' o żyw iołow ej zawziętości i sile charakteru, którego dewizą mogło być nieustępliwe twierdzenie Galileusza: E p p u r s i m u- o v e. Sprawy polityczne względnie spot leczne absorbow ały go tak dalece, że się na:
wet nie uważał za literata zawodowego, pisał zaś jedynie ja k b y pod jakim ś nakazem i skos ro zasiadł do biurka, już prawie nie wstawał, dopóki nie skończył całego utworu. Jedną z obszerniejszych pow ieści R a j K o b i e ; c y napisał w ciągu dni dwudziestu.
Ja k sam mówi o sobie, pisanie było dlań
jakąś niewytłumaczoną koniecznością, której
7
aczkolw iek niechętnie musiał zadośćuczynić, siłą mu bowiem w ciskała pióro do ręki. W y * jątkow a wytrzym ałość cechow ała go przez całe jego życie. Już w bardzo młodym wie>
ku ja k o założyciel dziennika o idei republU kańskiej, będąc jednocześnie redaktorem i pracownikiem, zapełniającym niemal wszy * stkie jego szpalty, pozatem zaś wykonująt cym w braku rąk innych czynności czysto techniczne należące zazwyczaj do niższego personelu redakcyjnego, spędzał dnie i noce w redakcji, znajdując jeszcze po zamknięciu numeru czas na napisanie kilkunastu kartek pierwszych swoich powieści mimo ostateczt nego wyczerpania i obezw ładniającej już umysł i rękę senności.
Był to okres jego życia, w którym jak sam o sobie wspomina, doznawał braków materjalnych, graniczących z ostateczną nędzą. W ynagrodziły mu to losy w życiu późniejszem, gdy twory jego umysłu prze*
lane na papier, i tylko one, uczyniły zeń pot siadacza olbrzym iej fortuny. Poza honoran jami za niesłychane co do ilości nakłady jego powieści najbardziej się przyczyniły do tego honorarja za film y sporządzone podług scenarjuszy wziętych z jego utworów. Naj
większą popularnością cieszył się zwłaszcza
s
film C z t e r e c h J e ź d ź c ó w A p o k a>
l i p sy .
Vicente Blasco Ibanez urodził się w W a*
lencji w Hiszpanji 29 stycznia 1867 roku.
Pochodził z rodziny m ieszczańskiej. Od najt w cześniejszej m łodości odznaczał się zamU łowaniem do tektury. Czytał zaś wszystko, co mu się nawinęło pod rękę w zasobnej bit bljotece ojca, również miłośnika książek, które mógł zgromadzać przeważnie dzięki darowiznom ze strony oddających się nauce krewnych duchownych i również krewnego dość poważnego na ow e czasy hiszpańskiego wydawcy. Owo czytanie zapewne wyrobiło w nim zamiłowanie do szukania przygód i wędrówki po świecie. N ie mógł się poddać woli rodziców, pragnących by został adwot katem. Z aprotestow ał czynerri przeciwko krępowaniu jego woli, opuszczając W alencję i udając się do Madrytu, gdzie się wnet rzucił w wir połityki ja k o zapalony republikanin.
Pragnąc uniknąć niechybnego więzienia, któt re mu groziło za jego artykuły i mowy ret wolucyjne postanowił szukać schronienia w Paryżu, gdzie przebyw ał do chwili oglo;
szenia w Hiszpanji amnestji. Powróciwszy
do kraju nie ustawał jedn ak w dawnej pracy
konspiracyjnej. Dziennik E l p u e b l o ząt
łożony przezeń stanowi jego trybunę, z któs rej głosi sw oje credo, aczkolw iek musi to czynić w sposób nieraz bardzo ostrożny, aby nie narazić dziennika na zamknięcie.
Praca dziennikarska rozwija w nim zdoU ności powieściopisarskie. W odcinkach pis*
ma drukuje sw oje powieści, które go sta*
wiają w szeregu pierwszorzędnych pisarzy.
Były to A r r o z y t a r t a n a, F l o r d e m a y o, L a b a r r a c a, S ó n n i c a l a c o r t e s a n a , oraz E n t r e n a r a n j o s . Rozbudzona wyobraźnia rozszerza horyzont ty jego aspiracji i zapala go niedającem się niczem zwalczyć pragnieniem zwiedzenia dalekich krajów. Ułożywszy pewien plan wydawniczy, jedzie do Ameryki, gdzie wy ; glasza odczyty w różnych m iejscow o*
ściach Argentyny, Paraguaju, Chiłe, wreszcie staje się kolonizatorem w jed n ej z najdzikt szych m iejscow ości Patagonji i zakłada tam K o ł o n j ę C e r v a n t e s a. Nieprzewu dziane jedn ak trudności zmuszają go do za:
niechania pierwotnych planów. W raca więc
do Europy, zastaje ją jedn ak w płomieniach
rozgorzałej wojny. O bjeżdżając różne miat
sta hiszpańskie zajm uje się propagandą na
korzyść Francji i sprzymierzonych z nią krat
jów. W tym też czasie czerpie tematy dla
10
swoich pow ieści wojennych. Głosząc śmiało swe przekonania, naraża się dyktatorow i Primo de Rivera, który go wydala z granic Hiszpanji. N a wygnaniu Blasco Ibanez umarł po krótkotrw ałej chorobie we własnej wspaniałej willi w M entonie we Francji 28 stycznia b. r. Przed śmiercią raz jeszcze z
asm anifestował gorący sw ój protest przeciwko obecnem u ustrojowi państwowemu w kraju ojczystym, mimo że się czuł w duchu jednym z najlepszych jego synów.
Do ostatniej chwili życia nie przestawał pracować. Śmierć zaskoczyła go w okresie, gdy układał plan całego szeregu powieści, osnutych przeważnie na tle historycznym.
Ja k w życiu tak również i w działalności pisarskiej byl niezależnym. Jedynie pierwsze jeg o pow ieści przypominają poniekąd utwo:
ry francuskiego szermierza naturalizmu, Zoli.
W śród całej jego spuścizny do najlepi szych zaliczają się następujące powieści:
F l o r d e M a y o, L a B a r r a c a, En*
t r e n a r a n j o s , L a C a t e d r a l , L a H o r d a , S a n g r e y A r e n a , L o s Mut e r t o s m a n d a n, L o s c u a t r o J i ne*
t e s d e A p o c a l i p s i s , M a r e no s s t r u m , E l P a r a i s o d e l a s M u j e«
r ę s, E l P a p a d e l M a r i t, d,
11
F l o r d e M a y o (Kwiat m ajow y) jest jednym z najpiękniejszych opisów Morza Śródziemnego. W pow ieści tej, ja k się wy:
raża jeden z pisarzy hiszpańskich, Blasco Ibanez prześcignął samego siebie. Przed nat pisaniem je j autor sam uczestniczył w wy>
prawie kontrabandzistów ku brzegom Algie*
ru na zw ykłej barce rybaczej, aby poczynić potrzebne obserw acje. D oskonale też chat rakteryzuje typy tej powieści.
L a B a r r a c a (Chałupa) była powieścią, która uczyniła rozgłośnem imię Blasco Ibaneza w Hiszpanji. Pisząc przeżywał tę pow ieść tak dalece, że nawet doświadczał halucynacji.
W pow ieści E n t r e n a r a n j o s (W śród drzew pom arańczowych) podziwiamy skręt śłone w sposób niezwykle oryginalny wspa*
niałe opisy Andaluzji, oraz dzieje potężnego miłosnego uczucia.
Do pełni artyzmu dochodzi pióro Blasco Ibanez" a w powieści L a C a t e d r a l (Kat tedra). Utwór ten świetnie odtwarza obraz piękności katedry w T oledo. N a tle katedry rozwija się akcja, w której autor przeprot wadza wyraźną tezę socjalną dającą ujście jego przekonaniom.
L a H o r d a (Zgraja) ukazuje czytelnit
kowi w sposób bardzo realistyczny zaludnia:
12
jące przedmieścia Madrytu zastępy prole*
tarjatu intelektualnego o krańcow o pesymit stycznych nastrojach.
S a n g r e y A r e n a (Zakrwawiony piat sek) jest pierwszorzędną charakterystyką Hiszpanji ja k o kraju odrębnego od innych wraz z życiem toreadorów i krwawemi wab kami byków . Je st barwna i zajmująca.
L o s M u e t t o s m a n d a n (Panowa*
nie umarłych). Splata w jedną całość piękne opisy przyrody oraz wyzyskany m aterjał hU storyczny dla nawiązania akcji.
L o s c u a t r o J i n e t e s d e A p o*
c a l i p s i s ( Czterech jeźdźców Apokalipsy).
Ostre przeciwstawienie dwuch kultur wśród grozy w ojny św iatow ej i przerażających okrut cieństw jed n ej ze stron walczących.
M a r p n o s t r u m (N asze morze). Róws nież pow ieść wojenna, w której jedn ak Mo*
rze Śródziemne przybiera ja kb y pewną oso*
bowość.
E l P a r a i s o d e l a s M u j e r e s (Raj kobiecy) wyróżnia się od innych powieści Blasco lbanez‘a sw oją fantastycznością, w k tórej jedn ak dają się łatwo dostrzec ana*
łogje ze światem reałnym.
E ł P a p a d e l M a r (Papież morza)
należy do serji pow ieści historycznych, za?
mierzonych na szerszą skalę przez Blasco Ibanez‘a.
Ja k we wszystkich jego powieściach, tak również i w najnowszych, o tematach zaczen pniętych z historji akcja góruje nad innemi czynnikami.
Słusznie się też wyraził kiedyś o sobie Blasco Ibanez: „Powodzenie zawdzięczam chyba temu, że w pow ieściach swoich każę zapomnieć o ich autorze
F r a n c i s z e k B a t u r e w i c z .
13
D o C Z Y T E L N I K A
F lo r de m ayo (K w ia t m ajow y) jest moją dragą powieścią. Napisałem ją w roku 1895 b ę dąc redaktorem założonego przeze mnie dzien
nika republikańskiego „ E l P u eb lo" w W alencji.
W tym też dzienniku drukowałem ją w od
cinku podobnie jak to czyniłem z pierw szą moją powieścią Arroz y tartana. Pow ieści La Barraca, Sónnica la Cortesana i E ntre naranjos, również się ukazały po raz pierw szy w E l Pueblo.
Pow ieści te pisałem nieraz doryw czo, dając codziennie do druku tyle tylk o kartek rękopisu, ile potrzeba było do zapełnienia kolumn odcinka.
Jako dziennikarz byłem pozbaw iony możności całkowitego oddania się pracy, w ym agającej dłuż
szego skupienia.
W tym okresie sw ego życia byłem niepo
prawnym idealistą do tego stopnia, że bezintere
sowność moja szła w parze z najzupełniejszem ubóstwem . M iałem w tedy ciężkie zadanie przed sobą, musiałem bowiem sam u trzym yw ać dzien
nik rew olucyjn y, który dla braku ogłoszeń nie
16
m ógł liczyć na inne w p ływ y, jak tylk o pochodzą
ce ze sprzedaży poszczególnych num erów. Ponie
waż nieznaczne te w p ły w y nie m ogły pokryć licznych w yd atków , straciłem w ięc cały swój skromny m ajątek odziedziczony po rodzicach, aż w reszcie wpadłem niemal w nędzę. A b y u trzy mać dziennik, poświęcałem nieraz ostatnie środ
ki utrzym ania własnej rodziny, udając jednocześ
nie przed nią dostatek, jak gd yb y nic się nie zm ie
niło na gorsze.
N a domiar w szystkiego, mój pełen odw agi rom antyzm republikański p rzyczyn iał się do tego, że prawie co miesiąc w ytaczan o mi procesy a na
w et więziono. Z chwilą, w której w racano mi wolność, stawałem znowu wobec beznadziejnej i bolesnej w alki z niedostatkiem m aterjalnym . W rzeczyw istości w ięc czas spędzony w więzie- niu, b ył mi w tym okresie m ego życia raczej w y tchnieniem i w ypoczynkiem .
Nie m ogąc należycie w yn agrad zać w spół
pracow ników redakcyjnych, nie miałem śmiałości w ym agać od nich zb yt w ielkiego nakładu pracy.
T o w a rzysze moi o m łodzieńczym zapale, pisali co chcieli i kiedy chcieli. M usiałem więc w łożyć na swoje barki cały ciężar pracy w ym aganej przy układzie dziennika i zapełniałem prawie w szy st
kie szpalty, począw szy od polityczn ego artykułu naczelnego, utysku jącego na prześladowania
17 władz, aż do notatek nie m ających w iększego znaczenia.
Ś w it zastaw ał mię p rzy układaniu m ożliwie w iększej liczby telegram ów z ow ych nielicznych wiadomości, jakie o trzym yw aliśm y z kraju i za
granicy. Słowem , „fab rykow ałem " je, jak się mówi zazw yczaj w języku dziennikarskim . Gdy zaś w reszcie przez okna zaczynało się przedzierać coraz w yraźniejsze św iatło jutrzenki, kończyłem pospolite zajęcie, stając się w jednej chw ili po- w ieściopisarzem .
A rro z y Tartana, F lo r de M ayo, L a Barraca i Entre naranjos b yły właśnie pisane w ten spo
sób przy św ietle jutrzenki w ubogiej redakcji dziennika o chw iejnych podstawach m aterjalnych przez autora, którem u się kleiły ze znużenia oczy przy turkotaniu m aszyn, odbijających na dolnem piętrze pierw sze egzem plarze dziennika i przy odgłosach dochodzących z miasta, budzącego się znowu do całodziennego życia.
W charakterze pow ieściopisarza pracowałem aż do rana, póki zm ęczenie fizyczn e oraz senność nie owładnęły mną zupełnie. N iekiedy przed uło
żeniem się do snu błąkałem jeszcze czas jakiś, studjując w ogrodach lub nad morzem bezpośred
nio typ y i krajobrazy, które w net przenosiłem do swoich powieści.
2 Kwiat M ajow y
i8
O w e przechadzki odbywane mimo senności, daw ały mi jedyną sposobność oglądania poran
nego słońca, podobnie jak to m ogli czynić inni śm iertelnicy. Kładłem się nieraz dopiero około południa, budziłem się zaś przy zachodzącem słoń
cu, zabierając się w net do m ęczącej swej pracy w ieczornej.
. N ie chciałbym już w racać do podobnego życia, pełnego ofiar i nieustannych w alk wśród nędzy o ideały nieurzeczyw istnione do czasów obecnych. W spom inam jednak często ze w zru szeniem aż do dnia d zisiejszego owe najciekaw sze może chwile m ego życia. Kocham swoje pierw sze powieści tak, jak tylko bogacz może kochać swe dzieci zrodzone niegdyś w ubóstwie.
W spom inam nieraz owe przygody, które mi nastręczał mój zapal m łodzieńczy powieściopisa- rza, tęskniącego do oglądania na własne oczy tego w szystkiego o czem słyszy i co pragnie opisać.
P o w ie rzyw szy chw ilow o kierow nictw o E l Pueblo grupie m łodzieńców, którzy mimo nie
znacznej, bo zaledw ie cztero- czy pięcioletniej różnicy wieku m iędzy mną a nimi, uw ażali mię za sw ego m istrza i dyrektora, pływ ałem czas jakiś na barkach rybaków z Cabanal, żyją c tam życiem załogi i biorąc ż y w y udział w czynnoś
ciach zw iązanych z łowieniem ryb na pełnem morzu. P oniew aż minęło już od tego czasu około
lat trzydziestu, tem śmielej m ogę się przyznać, że nie ominąłem w tedy rów nież sposobności to warzyszenia na barce w yru szającym „na pracę'1 ku brzegom A lgieru kontrabandzistom .
Jest jednak jeszcze inne w zru szające mię zawsze wspomnienie, zw iązane z m oją powieścią Flor de mayo.
Często, błąkając nad brzegiem m orza i ukła
dając w m yśli plan powieści, spotykałem mło
dego, o pięć lat ty lk o starszego ode mnie artystę malarza, siedzącego pod gołem niebem i przeno
szącego na płótno w sposób iście czarodziejski całą wspaniałość prom ieniejącego światła, cudną przezroczystość pow ietrza, drganie błękitu fal morskich, przejrzystą a jednocześnie trw ałą biel żagli, oraz plam y barw olbrzym ich byków , brną
cych w w odzie i ciągnących m ajestatycznie barki do brzegu.
Znaliśm y się z nim od dzieci. Z biegiem lat straciliśm y siebie z widoku. Potem spotkaliśmy się właśnie w okresie, gd y artysta-m alarz p rzy
b yw szy z W łoch, zaczyn ał ju ż osiągać pierwsze tryum fy
S taw szy się zwolennikiem realizmu w sztuce wbrew zasadom, które w pajano mu w szkole, u?nał za jedynego sw ego m istrza morze, podzi
w iając zw łaszcza w W alencji jego wspaniałość.
20
P racow aliśm y tak, m ając przed sobą ten sam model. On go utrw alał na płótnie, ja zaś na kart
kach powieści. P rzy jaźń nasza była tak wielka, żeśm y się czuli jak dwaj bracia. W krótce jednak śmierć porwała go odemnie.
B ył to Joachim Sorolla.
V . B. I.
i Q*3.
O św icie deszcz ustał. Latarnie gazow e rzu
cały niespokojne św iatło na czerw ieniące się, niby zabarwione krw ią kałuże ulicy. N a szarem tle nieba zarysow yw ała się nierówna linja dachów.
Skoro piąta w ybiła, stróże nocni pozdejm o
w aw szy swoje latarenki, zawieszone u rogów ulic i stąpając ciężko niemal bezwladnem i ze znu
żenia nogami, zaczęli opuszczać swe stanowiska.
M ijając agentów, stojących po dwuch razem z na- suniętemi ua głow ę kapturam i pelerynek i ocze
kujących na najbliższą zmianę w arty o siódmej, pozdrawiali ich niedbałem: bon dla!
Od czasu do czasu słychać było zdaleka przeszyw ające ciszę św ieżego porannego pow ie
trza odgłosy gw izd ków p ierw szych pociągów , od
chodzących z W alencji. D zw on y z w ież kościel
nych, jeden starczym rozbitym głosem , inne zaś jakby jakim ś szczebiotem dziecięcym , schodzą
cym z tarasu na taras j zam ieniającym się w resz
cie w drżąco przenikliw ą pobudkę nasrożonego koguta, zapow iadały prym arję.
22
N a ulicach pustych jeszcze i w ilgotn ych po deszczu dochodziły do uszu dziwne odgłosy kro
ków pierw szych przechodniów. Z w nętrza dr mów poprzez szpary zam kniętych drzw i ulatv w ały ostatnie m gły pełnego rozkoszy spokoj
nego snu.
Coraz było jaśniej w pow ietrzu. Zdaw ać się mogło, że się u gó ry coraz bardziej rozsuw ały liczne m uślinowe zasłony, aby przepuścić na zie
mię snopy św iatła, najprzód na skrzyżow aniu ulic, potem coraz dalej aż do najgłębszych zakąt
ków. Jasność ow a szara i chłodna w yd obyw ała z mroku nocnego niew yraźne jeszcze kontury miasta, ukazując jakby na ekranie latarni m agicz
nej jego profile, fasady domów w ilgotne jeszcze od niedawnej ulew y, dachy lśniące jak lustra, podcienia ze skapującem i ostatniemi kroplami, aleje ze szpalerem drzew o obnażonych na podo
bieństwo m iotły gałęziach poruszanych przez w iatr oraz o w ilgotn ych porośniętych mchem pniach.
G azow nia zmęczona całonocną pracą w yd a
wała swe ostatnie rzężenia. Znajdujące się po
m iędzy żelaznem i palami zbiorniki gazu, opada
jąc, czyn iły wrażenie fałdujących się po całonoc- nem trawieniu zm ęczonych żołądków , olbrzym i zaś komin z cegieł w ypluw ał w górę resztki czar
nej flegm y rozrastającej się i przyjm ującej kształ
ty dziw aczne, jak św ieżo rozlany ciem ny płyn na szarym papierze.
T u ż przy moście otrząsali swe okrycia i par
skając w ycierali tw arze św ieżo p rzybyli urzędni
cy ceł spożyw czych . P rzez okienka biura w ag publicznych widać było ruszające się leniwie g ło w y sennych jeszcze zabierających się do pisania postaci.
O czekiw an o na zjaw ienie się sprzedaw ców , a raczej w szelkich m ętów, handlarzy w yćw iczo nych w targow aniu się i przebiegłości, pochodzą
cej z nędzy, w której w yrośli, tak iż dla najm niej
szej naw et różnicy w proponowanej cenie dawali upust niew yczerpanej obfitości zaklęć i obelży
w ych w yrażeń, a często przed zajęciem swych m iejsc na targow isku w ykłócali się, prawie stając do w alki z przedstaw icielam i w ładz podatkowych.
Przesunęły się ju ż w mroku świtania w ozy z jarzyn am i i krow y z pobrzękującem i smutno dzwoneczkam i. B rakło tym czasem jedynie han
dlarek ryb, ow ego zbiorow iska brudnych, g w a ł
tow nych, oberw anych i zgiełkliw ych istot, cuch
nących zepsutą rybą i wonią saletrow ą w ody m orskiej.
P rzy b y ły dopiero w ów czas, gd y już prawie dniało zupełnie, gd y św iatło jasnego poranku za
czynało uw ydatniać szczegółow o w szelkie przed
m ioty na szarem tle przestrzeni.
23
24
W reszcie dał się słyszeć coraz w yraźn iejszy turkot. N a most w jech ały jeden po drugim czte
ry w ozy dw ukołowe kryte, ciągnione przez strasznie w ynędzniałe szkapy, które się m ogły utrzym ać na nogach jedynie chyba dlatego, że pom agały im w tem lejce w oźniców . Ci ostatni siedzieli na w ozach skuleni i okutani szalami za- kryw ającem i całą niemal tw arz aż do oczu.
C zyniące w rażenie czarnych grobów w ozy podskakiw ały na nierównościach drogi, chybo- cząc się niby stare roztrzęsione barki kołyszące się na falach. Skóra nam iotów była w wielu m iejscach rozdarta i obluźniona, tak iż widoez- nem było, że pod nią się znajduje szkielet zbud o
w any z lasek trzcin ow ych. W klęśn ięcia zabło
cone w yd aw ały się niby zalepione jakąś masą rudawą. O kucia zniszczone i skrzypiące b yły po- zw iązyw ane sznurkam i. P ow ierzchnia kół zaw ie
rała błoto pozostałe jeszcze od początku zim y.
K a żd y w óz zresztą można było przyrów nać do starego rzeszota, g d y ż w ygląd ał, jak gd yb y przed chwilą ostrzelano go z nieprzyjacielskiej zasadzki.
B udy w ozów osłonięte b yły na przedzie pod- piętemi kokieteryjnie czerwonem i wyblakłem i firaneczkam i. U tyłu w ozów budy w cale zasło
nięte nie b yły, widać w ięc było dobrze siedzące w niew ygodnych pozycjach wśród koszów po
stacie kobiece w typ ow ych szalach i z upiętemi
25 chusteczkam i na głow ie. D okoła rozchodziła się niemiła woń, w yw ołująca nudności.
W o zy posuw ały się pow oli jeden za drugim kołysząc się. W pew nych chwilach zdaw ało się, że tracą rów now agę zupełnie i w jednem m gnie
niu oka się przew rócą. W n et jednak p rzy no
wym w yboju p rzechylały się na inne koło z g w a ł
tow nością niecierpliw ego chorego przew racają
cego się na drugi bok.
W o zy się zatrzym ały przed biurem w ag.
Znajdujące się na nich kobiety zaczęły pośpiesz
nie wysiadać. Zstępując na stopień u kazyw ały niezbyt czyste swe pięty odsłaniające się z obsu
niętych z nóg luźnych pantofli. W ierzchnie pod
w ijające się suknie pozw alały dojrzeć żółte z czar- nem oblamowaniem spódnice.
Przed w agą ustawiano szeregi koszy, p rzy k rytych nieszczelnie w ilgotnem i ścierkam i, tak iż można było tam dostrzec połyskujące jak srebro sardynki, czerw onaw e barw eny, olbrzym ie i ma
lutkie macki homarów drgające w męce konania.
O bok tych stały inne kosze z rybam i większem i.
Zn ajdow ały się tam flondry o szerokich ogonach, w ygiętych w skurczu ostatnim i okrągłych p yszcz
kach, otw artych tak, iż na tle ciemnej głębi widać było biaław y, czyn iący w rażenie kuli bilardowej języczek, oraz płaszczki szerokie w ygląd ające jak ścierki w ilgotne i lepkie.
26
W aga tym czasem była zajęta przez han
dlarzy pieczyw a, zuchow atych m łodzieńców o brwiach przyprószonych mąką. W olbrzym ich fartuchach i z zawiniętem i rękawam i znosili cięż
kie w orki ciepłego jeszcze chleba, tak różniącego się zapachem od niem iłej woni zgnilizny. O cze
kujące tym czasem swojej kolei handlarki w yk łó cały się z urzędnikam i i przechodniami, gapią
cym i się na w iększe gatunki ryb. Tłum oczeku
jących w zrastał coraz bardziej, w ciąż bowiem podchodziły nowe handlarki z koszami na gło
wach i w rękach. Szeregi ustaw ionych koszyków ciągnęły się praw ie do mostu. U rzędn icy o d zy
w ali się gniewnie do natrętnych handlarek, o głu szających ich co rana swym wrzaskiem . T ra k to wali je jak stado owiec.
I rzeczyw iście czyn iły zgiełk straszny, w trą
cając do rozm ów sw ych co chw ila okrzyki z nie
w yczerpanej studni w yrażeń, które można słyszeć jedynie w portach Levantu. Z n alazłszy się w gro m adzie przypom inały sobie urazy z dnia poprzed
niego lub p od trzym yw ały kłótnię rozpoczętą o świcie na brzegu. K łótniom to w a rzy szy ły czę
sto niezbyt p rzyzw oite gesty. D la nadania sło
wom w iększej w yrazistości uderzano się po bio
drach lub w ygrażano pięściami. N iekiedy jednak, gdy tego najmniej się można było spodziewać, wśród gniew nych w yzw isk rozlegały się kaskady
27 śmiechu podobne do gdakania kur, skoro którejś z tych zaperzonych kobiet udało się w yrazić w sposób zdolny poruszyć naw et słuchaczki o bardzo w yrobionym smaku wśród tego rodzaju w ym iany zdań.
Z b yt długie zatrzym yw an ie w agi przez opie
szałych handlarzy pieczyw a doprow adzało je do wściekłości. Grad przekleństw posypał się na g ło w y m łodzieńców, k tó rzy rów nież i ze swej strony nie szczędzili słów odpowiedzi. O bie par- tje nie przebierały w w yrażeniach, którym tow a
rz y sz y ły przyjazn e uśm iechy jednom yślnych.
N ajbardziej potw orne w yra zy określające dobit
nie cechy odrębności płci b yły wypow iadane z ca
łym spokojem.
W śród tego zgie/kliwego, w ybuchającego co chw ila śmiechem i klnącego tłum u znajdow ała się również Dolores zwana Prnhoszczotuą. B ę
dąc przystojną i lepiej ubraną niż inne zw racała na siebie powszechną uw agę. M ając założone w ty ł ręce opierała się niedbale o filar, co jeszcze bardziej uw ydatniało falującą młodą i pełną jej pierś. N a tw a rzy jej m alował się uśmiech zado
wolenia, nie uszło bowiem jej u w agi to, że m ęż
czyźn i niemal w zroku nie odryw ali od jej żółtych trzew ików i pięknych łyd ek w czerw onych poń
czochach. Jasne bujne w łosy okalające sm agłą jej tw arz o n iezbyt wielkiem czole, czyn iły wrażenie
28
aureoli. Ciemne zaś oczy m ające w sobie toń p rzezroczystą zielonaw ego m orza lśniły rzucając od czasu do czasu odbijający się w nich błysk złocącego się światła.
W chwili gd y w ybuchała śmiechem jak sza
lona, na tw a rzy jej uw ydatniały się silne szczęki zdrow ej kobiety. W nawpól otw artych zaś ustach o soczystych w argach barw y spalonej czerwieni ukazyw ało się mocne uzębienie, tak lśniące, iż się zdawało rzucać na tw arz blask kości słoniowej.
Spoglądano jednak na nią z pewnym sza
cunkiem, wiedziano bowiem aż nadto dobrze 0 tem, że w raz z postaw ą w yzy w ającą miała też 1 pięści dość energiczne. Ó w zaś szacunek potę
gow ało jeszcze to, że była żoną Pascualo, zw a
nego żartobliwie Proboszczem. Był to poczciwiec ulegający jej bez najm niejszego szemrania we w szystkiem w domu, poza domem jednak potrafił mieć w łasną in icjatyw ę w załatw ianiu w szelkich spraw, tak iż naw et nikt nie miał w ątpliw ości, że rzeczyw iście uzbierał ju ż garnek złota, który za
kopał przechow ując go w ten sposób, jak m ów io
no o nim powszechnie. K a żd y przew ażnie szczę
śliw y dla niego połów przysparzał mu nowych sztuk złota. D olores w ięc czuła się tu wśród nę
dzy i brudu targu rybnego zupełnie jak jakaś królowa. B yła dumną, że spoglądano z zazdro
ścią na perły jej kolczyków , na wspaniałe szale
przyw iezion e przez m ęża z A lgieru , lub piękne spódnice z Gibraltaru.
U w ażała siebie za równą jedynie pewnej swej ciotce babci Picores, olbrzymiej, otyłej i wą
satej jak w ieloryb w eterance T a rg u rybnego, bę
dącej od lat trzyd ziestu praw dziw ym postrachem pełniących tam służbę agentów , a to zarów no ze w zględu na w zrok swój piorunujący jak na prze
pastny otw ór sw ych ust, do których się zbiegały w szystkie zm arszczki znajdujące się na jej tw arzy.
— D o djabła! M oże skończycie nareszcie —- zaw ołała D olores do handlarzy pieczyw a, w zią w szy się pod boki.
W tej chwili zdejm ow ano właśnie z w agi ostatni worek z pieczyw em . Z w aln iający w agę m ężczyźni odcinali się w sposób b ezw stydn y ko
bietom trzym ającym przed sobą pod fartuchem ciężary, co nadaw ało im bardzo śm ieszny w ygląd , jak g d yb y m iały potwornie niekształtną figurę.
R ozpoczęto w ażenie ryby. Jednocześnie po
w stał zam ęt i sprzeczki. N apastow ano o czyw i
ście tę przedew szystkiem , której się udało dostać pierw szej do w agi. Z azw yczaj się jednak oby
wało bez bójek. O d czasu do czasu w ybuchał jak z arm aty tubalny chrapliw y głos niezadowolonej i złorzeczącej babci Picores. Dolores tymczasem tak się zapatrzyła w stronę mostu, że nawet nie
2Ś»
spostrzegła, kiedy nadeszła jej kolej i dała się w y przedzić innym kobietom. N a moście bowiem u j
rzała zbliżającą się pośpiesznie z dźw iganym przed sobą ciężarem pochyloną postać jeszcze jednej jakiejś maruderki.
N a tw arzy Dolores zarysow ał się uśmiech szyderczy. P o chwili zaś, gd y n ow oprzybyła sta
nęła już przy czekających na w agę handlarkach, trąciła babcię Picores, wybuchając śmiechem gw ałtow nym i od zyw ając się do n ie j:
— • C zy w idzi ciocia? T a zaw sze musi się spóźnić! N ic zresztą dziw nego! Skoro tak lubi dźw iganie!...
N ow op rzybyła zbladła, a p ostaw iw szy ruchem zm ęczonym ciężkie kosze na ziemi, spojrzała na D olores z w yrazem strasznej nienawiści, czy może bólu z powodu św ieżo rozjątrzonej rany. Zm ie
rzyły siebie naw zajem pogardliw ym wzrokiem . Dolores uczyniła ruch ręką i w ciągnęła no
sem pow ietrze jak gd yb y w ąchając tabakę.
— M ogłaby usiąść przynajm niej! M usiała przecież się zm ęczyć i przem oknąć w drodze idąc piechotą!
S łow a te w yrzeczon e um yślnie półgłosem , w yprow ad ziły z równo.wagi handlarkę, której do
ty czy ły .
— U siąść?... B ezw stydn ica szkaradna!... Nie w szystkie m ają na to, aby zaw sze m ogły jeździć.
30
31 A zresztą uczciw iej jest chodzić piechotą, aniżeli żyć w dostatkach i jednocześnie oszukiw ać na każdym kroku sw ego męża!
— I o kim że to?... O kim to ona mówi?...
— obruszyła się napastnica i posunęła się parę kroków naprzód z błyskiem w pozieleniałych ze złości oczach. W tej chwili jednak babcia Picores zastąpiła jej drogę, ch w yciw szy ją pom arszczoną swą ręką.
T eraz bowiem kończono właśnie ważenie koszy Dolores i przeto wolała nie dopuścić jej do kłó
tni, która mogła mieć nieprzewidziane następstwa.
— D o w ozu! M ożecie się pozabijać nawet, jeśli sobie tego życzycie, ale innym razem. T eraz nie czas na to. N a T a rgu czekają już kupujący.
Ładne to mi krew niaczki, które tak skaczą sobie do oczu!
I ch w yciw szy D olores w pół, stara p rzy
ciągnęła ją do w ozu z koszam i, p rzy których już się krzątały p rzyb yłe w raz z nią tow arzyszki.
Dolores dała się prow adzić posłusznie jak mała dziew czynka. W a rg i jej jednak drżały ze złości i wreszcie w chwili gdy roztrzęsiony wóz ruszył, rzuciła swą groźbę ostatnią:
— Poczekaj, poczekaj, Rosario, spotkamy się jeszcze kiedyś!
— Spotkam y się? K ied y zechcesz! Jak naj
prędzej! — odburknęła R osario trzęsąc się z obu-
32
rżenia. I mimo swej słabej kom pleksji podniosła jak garstkę słom y ciężkie kosze, które tak ją przedtem zm ęczyły i ustaw iła na wadze.
W m ieście zaczynał się ju ż ruch dzienny.
U kazały się przepełnione mimo w czesnej godziny tram w aje, po obu zaś stronach ulic szły jedne za drugiem i grom ady spieszących po chleb swój co
dzienny robotników z papierosami w ustach i w ę
zełkami ze śniadaniem. N iektórzy z nich mieli jeszcze oczy zaspane.
Szara m gła z początku jakby poszarpana w strzępy zaczęła znikać zupełnie z chwilą, gdy na horyzoncie ukazała się w spaniała tarcza sło
neczna złocąca oślepiającym blaskiem kałuże błota i rzucająca na ściany domów św iatło niby czerw onaw ej łuny pożaru.
Z każdą chw ilą ruch w mieście coraz bar
dziej się w zm agał. Służące z koszam i na rękach szły wolnym krokiem po zakupy; czyściciele ulic zgarniali błoto nagrom adzone w ciągu nocy; nad rzeką pędzono krow y mleczne z dzw oneczkam i u szyi; otwierano zawieszone barwnem i rekla
mami drzw i sklepów, w ym iatanych energicznie, tak iż kurz kłębam i w yd ostaw ał się nazew nątrz, złocąc się w promieniach słonecznych.
D o każdego wozu, który stanął przy T argu podbiegały w net stare w ynajm ujące się do no
szenia koszy kobiety, okazując uległość iście nie
33 wolniczą względem handlarek, które własna ich nędza kazała uw ażać za panie.
H andlarki okryte szalami znikały jedna po drugiej w w ąskich ciem nych niby w ejście do celi więziennej drzw iach hali targow ej, z których jak z cuchnącej otchłani w yd ob yw ała się w ilgotna woń przykra.
R ynek się ożyw ił. Pod wUgotnemi cynkow e- mi daszkami, z których spadały od czasu do czasu krople na ziemię, handlarki w ykładały rybę z ko
szy na blaty m arm urowe, zaścielone traw ą zie
loną. R y b y w iększe krajano na części i układano tak, iż widać było czerw ieniące się krążki. Z be
czek w ydostaw ano przechow any w lodzie pozo
stały z dnia poprzedniego towar o mętnych oczach i pozbawionej zw yk łeg o połysku łusce. R óżne gatunki układano bez ściśle określonego planu, zdarzało się w ięc, że skromna sardynka leżała tuż przy okazałej barwenie lub poważnym homarze w ciemnej szacie, poruszającym swojem i m ac
kami, jak gd yb y pragnął udzielić ostatniego bło
gosławieństw a.
N aprzeciw ko, w drugim rzędzie straganów rozkładały swój tow ar inne handlarki, w ygląd a
jące znacznie nędzniej niż owe z Cabanal.
P rzy b y w a ły tu z A lbufera, m iejscowości, której ludność bardziej pokrzyw dzona niż g d zie indziej i m ająca swe odrębne zw yczaje, przebyw a
3 Kw łat M ajowy
34
stale na płaskich i czarnych jak trum ny barkach wśród zagród z prętów na lagunie lub w szałasach na gruncie błotnistym , zdobyw a sobie chleb co
dzienny babraniem się w w odzie cuchnącej. W y nędzniałe tw arze tych kobiet m iały cerę ziemistą, oczy zaś lśniły dziw nym jakim ś błyskiem , który ani na chwilę nie pozw alał w ątpić w to, że istoty te b yły dręczone nieustanną febrą. Ubranie ich bynajm niej nie było przesiąknięte słonawym za
pachem morza, lecz wonią zgnilizny błota lagu ny, zionącego śmiercią.
T rzym a ły w rękach nad stołami olbrzym ie worki, drgające jak żyw e istoty, które z ciemnej swej paszczy w yrzu cały kotłującą masę lepkich, w ijących się w skurczach w ęgo rzy o biaław ych brzuchach i szpiczastych głow ach żm iji. T u ż przy nich padały również inne miękkie lecz bezwładne ryby wód słodkich, przedew szystkiem zaś liny o silnej woni i dziw nym m etalow ym połysku, zb li
żonym do ow ego, którym się odznaczają ciemne owoce podzw rotnikow e, zaw ierające w sobie tru ciznę.
L ecz i wśród tych kobiet b yły jeszcze róż
nice. N ajuboższe z nich siedziały poprostu na ziemi w ilgotnej i śliskiej pom iędzy rzędami stra
ganów, proponując nasadzone na długie trzcin y żabki z rozpostartem i kończynam i, przypomina- jącemi zastygłe ruchy nagich tancerek.
35 N apływ kupujących cofaz bardziej w zrastał.
Handlarki daw ały sobie nawzajem od czasu do czasu jakieś znaki tajem nicze i w ołały p rzy ciszo nym głosem we w łasnym żargonie, uprzedzając w ten sposób swe to w arzyski o zjaw ieniu się agentów, poczem w tejże chwili z błyskaw iczną szybkością znikały pod fartucham i lub spódnica
mi m niejsze od przepisow ych ciężarki do w ag.
Jednocześnie płatano ryb y staremi zardze- wiałemi nożami. Spadające pod stragan w n ętrz
ności w zbudzały odrazę nawet u psów błąkają
cych, które zatrzym aw szy się chw ilkę i w ęsząc odwracały się pogardliw ie i biegły do pobliskich jatek pod kolumnadę.
Handlarki przed godziną jeszcze życzliw ie rozm awiające ze sobą na w ozie lub przy w adze celnej, teraz rzu cały na siebie w rogie spojrzenia, ilekroć któraś z nich zdołała zatrzym ać p rzy swo
im straganie now ego kupującego.
N a całym T a rg u cuchnącym wonią w ilgotną panowała atm osfera w alki i brutalnej konkurencji.
Handlarki w yk rzy k iw a ły chrapliw ym głosem , uderzając ręką po w adze dla zw rócenia uw agi przechodniów, to znow uż przem aw iały do nich bardzo uprzejm ie, skoro się tam ci zainteresowali towarem. P o chwili jednak, gd y targu jący się odchodził nic nie ku piw szy, usta miodopłynne zamieniały się w otchłań, z której buchały, nibv
36
całe fontanny nieczystości, liczne złorzeczenia wśród gw ałtow n ych w ybuchów szyderczego śmiechu znajdujących się w sąsiedztw ie handla
rek, solidaryzujących się instynktow nie w zelże
niu grym aśnych kupujących.
Okazała babcia Picores o kosmatej, pomar
szczonej tw a rzy i figurze przypom inającej starego w ieloryba, poruszała się nieustannie w olbrzym im fotelu pragnąc, by jaknajw ięcej ciepła przeszło do jej ciała z postaw ionego u jej nóg ogrzew acza.
B y ł to zbytek konieczny, g d y ż w ilgo ć przenikała ją aż do kości. F jo leto w e jej ręce nie odpoczy
w ały ani na chwilę. M usiało ją m ęczyć u staw icz
ne swędzenie pom arszczonej ze starości skóry, g d y ż grube jej palce podrapaw szy pod pachami przenosiły się pod chustkę, by się tam zanurzyć w rozczochranych siw ych zaroślach gło w y, aż się trząsł od ow ych ruchów gw ałtow n ych brzuch cały obw isły jak gru by fartuch, poczem w reszcie podnosząc bezw stydn ie spódnicę przedostaw ały się do gru bych łydek a naw et i w yżej.
O ddaw na m iała sw ych stałych klijentów , k tó rzy się p rzyczyn iali do zjednyw ania now ych bez żadnego w ysiłku z jej strony. M im o w szy st
ko doznaw ała jednak iście szatańskiej radości, ilekroć nadarzyła się jej okazja zw ym yślan ia w n ajobrzyd liw szy sposób targu jące się panie t o w arzyszące p rzy zakupach swoim służącym .
37 W śród kłótni, w których brała udział, głos jej ochrypły nie rezygn ow ał nigdy z ostatniego słowa. B ogactw o zaś jaknajśm ielszych w yrażeń w yw oływ ało w ybuchy niepoham owanego śmie
chu u jej tow arzyszek z T a rgu rybnego. P o szcze
gólne zaś zdania, będące w ytw orem bezw stydnej jej filozofji nabierały w jej ustach pow agi w y roczni.
Stragan n ajbliższy należał do jej siostrzeni
cy Dolores, która stojąc tam z zawiniętem i ręka
wami i uderzając co chw ila piękną ręką po zło
cącej się szali w agi zachęcała kokieteryjnym uśmiechem idących z czystem i o czerwonem ob
szyciu koszam i m ieszczuchów. N iezw ykła uroda młodej kobiety pociągała niejednokrotnie prze
chodniów.
Dwa zaś stragany przedzielało babcię Pico
res od Rosario, zajętej układaniem swego towa
ru w ten sposób, aby się przedew szystkiem rzucał w oczy n ajśw ieższy. W śród ow ych czynności spoglądała co chwila pełnym nienawiści w zro
kiem w stronę swej krew niaczki Dolores, która jej odpłacała tem samem. Skoro ich w zrok się skrzyżow ał, odw racały się z pogardą od siebie, mimo to jednak po chw ili każda z nich znowu rzucała ukradkiem w zrok na swą przeciw niczkę.
Nie nadarzyła się jeszcze sposobność do roz
poczęcia nieuniknionej jak zazw yczaj kłótni. Nie
38
długo jednakże trzeba było na nią czekać. W pe
wnej bowiem chwili postawna Dolores przestała w yd zw aniać na szali, zw ró ciw szy na siebie u w a
gę kupującego, który odszedł właśnie po długiem targow aniu się od straganu Rosario.
T a zaś, szczupła i chorowita, o rozpalonych kościstych policzkach i oczach lśniących jak w gorączce n asrożyw szy się jak kogut zaczęła w yk rzyk iw a ć:
— Jakże tu można ścierpieć coś podobnego?
P atrzcie, co za przeklęte stworzenie! Zabierać uczciw ej kobiecie jej stałych kupujących! Popro- stu złodziejka! A naw et gorzej jeszcze niż zło
dziejka!
Dolores słysząc to, nie zmieniła bynajm niej swojej postaw y i tylk o sapiąc małym i pięknym swym noskiem rzuciła lekcew ażąco:
— Z łodziejka!? Znają mnie w szy sc y ! W ie dzą kim jestem!
Z aciekaw iły się w szystkie handlarki, prze
chylając się ponad blaty straganów , aby lepiej w idzieć to co się dzieje i m rugając na sw oje są
siadki. M ogło się naw et zdaw ać, że w cale nie dbają o sprzedanie kupującym sw ego towaru.
L ecz również i kupujący zaczęli tw o rzyć po
szczególne grupy, przyglądając się z ciekawością kłócącym się handlarkom. A gen t zaś ledwo się 'ikazał na targu i spostrzegł na co się zanosi,
39 czemprędzej się w ycofał roztropnie, jako mąż pe
łen doświadczenia. Babcia Picores wzniosła tylko oczy ku niebu, zgorszona tą nienawiścią w zajem ną i nieustannemi kłótniam i swoich siostrzenic.
— O, m ożesz m ówić, co chcesz, ale sama wiesz dobrze, że jesteś złodziejką — rzuciła jesz
cze Rosario, poczem zaczęła rozw ażać jakby mó
wiąc do siebie sam ej: — wiadomo przecież, krad
nie w szystko co się jej nawinie pod rękę. N a T a r gu kradnie mi kupujących, tam zaś w Cabanal kradnie... ach, nie potrzebuję o tem jej mówić, sama wie dobrze... Nie wystarcza jej Proboszcz, ten głupi baran, który nic nie widzi!
Grad napaści ze strony R osario nie zdołał jednak w yprow ad zić z rów now agi trzym ającej się dumnie Dolores. W idziała dobrze, że w szy st
kie handlarki aż usta sobie zagryzały, aby nie parsknąć niedelikatnym w zględem niej śmiechem, pragnęła w ięc przynajm niej pozornie obojętnem zachowaniem się swojem zm niejszyć w agę ow ych przym ówek do niej o mężu. C z y ż m ogłaby na to pozwolić aby z niej drwiono?
— M ilcz, w arjatko! — odezw ała się pogard
liwie. — Zazdrośnica głupia!
Rosario nie dała za w ygraną.
— Co? Zazdrośnica? M iałabym komu za
zdrościć! O , dziękuję bardzo. Jestem uczciw ą ko
bietą i nie bałamucę cudzych m ężów. N ie jestem rozpustnicą. W iedzą o tem w szy scy w Cabanal!...
Dolores odcięła szyderczo:
— O, niema obaw y, żeby taka sardynka jak ty, m ogła kogoś zbałam ucić! T roszkę za brzydka jesteś, moja kochana!
W ten sposób m iotały na siebie nawzajem pociski. Rosario czyn iła to w yg raża jąc jednocze
śnie pięściami i aż siniejąc ze złości, Dolores zaś, dumna jak zazw yczaj i uśmiechnięta, w ziąw szy się pod boki odpierała ciosy rów nież w praw dzie ciosami, lecz tak, iż słowa w ychodzące ze św ie
żych jej ust m ogły się w ydaw ać uprzejm ą roz
mową.
N ie uszło to jednak u w agi znajdujących się na R ynku osób. Zaczęły się budzić instynkty w o
jenne. W drzw iach u tw o rzy ły się gru p y kupu
jących, zaciekaw ionych tem co się dzieje, ponad straganam i zaś w ych yla ły się g ło w y handlarek z rozczochranem i włosami, podżegających do kłótni i co chwila w ybuchających śmiechem. N ie
które z nich, jak by pragnąc w tórow ać druzgocą
cym odpowiedziom D olores, w yd zw an iały ciężar
kami po wadze.
W reszcie urodziw a królow a T argu użyła ostatecznego sposobu w yrażenia najw iększej po
gardy.
— M asz, m ożesz m ówić dalej!
I odw róciw szy się szybko, klapnęła dłońmi po biodrach, aż się zatrzęsło jędrne jej ciało pod
perkalową osłoną spódnicy.
40
41 W yw a rło to w strząsające wrażenie. H an
dlarki, zanosząc się od śmiechu, opadały niemal bez sił na swoje stołki. R ów nież flaczarze i sprze
dawcy tu ńczyków pow staw ali z m iejsc i zb liży w szy się tak, by m ożna było w idzieć w szystko, za
częli klaskać mocno w dłonie. N iejeden zaś z ku pujących zapomniał naw et o swoim koszu, podzi
w iając wspaniałe linje uwydatnionej części ciała pięknej kobiety.
P rzy b raw szy zw yk łą postawę, Dolores uśm ie
chała się tryum fująco, w tej jednak chw ili nagle się cofnęła, R osario bowiem , w ściekła ze złości, cisnęła jej w tw arz sporą garść sardynek.
O czy zniew ażonej ro zisk rzyły się strasznie.
R zuciła się naprzód podw ijając jeszcze bardziej rękawy.
— Ja ci pokażę! N ie daruję ci tego, ty ty c z ko przebrzydła! P okażże mi się tu bliżej!
W yzw an a bynajm niej się nie przelękła. W y sunęła się z pochyloną głow ą naprzód, klnąc pół
głosem i w yry w a jąc się zatrzym ującym ją tow a
rzyszkom .
W pad ły na siebie w oślizgłem przejściu po
między dwom a rzędami straganów.
Chorow ita i szczupła Rosario, aczkolw iek się rzuciła nerw ow o na swą przeciw niczkę, nie zdo
łała bynajm niej jej przew rócić. Spotkanie ner
wów z krzepką postacią dobrze rozw iniętej ko
42
biety i gniewu z siłą odbyło się bez najm niejsze
go wstrząśnienia.
Dolores, trzym ając się mocno na nogach, wnet puściła w ruch swoje dłonie, aż się zaczer wieniła żółta za zw yczaj, szczupła tw arz Rosario.
W pewnej jednak chwili krzyknęła przeraźliw ie, ch w ytając się obiema rękami za ucho.
— A ch ty suko przeklęta!
Z pom iędzy palców zaczęła sączyć się krew.
Rosario bowiem szarpnąw szy za jeden z ko lczy
ków zdobnych w perły ogrom ne, w zbudzających podziw na całym T argu , naderwała płatek ucha ich właścicielce.
— C óżeś ty mi zrobiła, podła duszo? — k rzy czała przeraźliw ym głosem piękna handlarka — ch w ytając się co chwila za ucho. W ten sposób się m ścisz? U czciw sze od ciebie kobiety znajdu
ją się w więzieniu, zbrodniarko szkaradna!
R ozpoczętą bójkę wnet przerw ał dw ukrotny policzek w ym ierzony obu rozw ścieczonym prze- przeciwniczkom przez babcię Picores.
R osario blada i przelękniona tem co uczyni
ła, słuchała pokornie jej w ym ów ek, gd y tym cza
sem Dolores, dośw iadczając ataków ostrego bólu w naderwanej części ucha w yryw ała się co chw i
la z koła otaczających ją i w strzym u jących tow a
rzyszek z T argu , zam ierzając znowu się rzucić na swą zelżycielkę.
43 W tej chwili ponad głow am i tłoczących się gapiów ukazały się kepi dwóch agentów służby bezpieczeństwa publicznego, torujących sobie drogę ku środkow ym straganom Targu .
Stara w yd ała rozkaz:
— W szy stk ie na swoje m iejsca i ani mru- mru! Policjanci nie m ają tu nic do roboty. P o trzebne nam to, by nas w łóczono po sądach? Nic się tu nie stało i koniec.
Dolores uczuła wnet, że w łożono jej na g ło wę chustkę jedwabną aby zasłonić w ten sposób zakrwaw ione ucho. H andlarki jakby pow yrasta- ły znowu za swojem i straganam i, zalecając na całe gardło z kom iczną pow agą swój towar.
Agenci zaś tym czasem rozglądali się na w szy st
kie strony, starając się uchw ycić jakiś szczegół, któryby ich skierował tam, gdzie należało. W szę
dzie im jednak to w a rzy szy ły tylk o nienawistne słowa.
— I czego oni tu szukają? M ogliby sobie wrócić skąd przyszli! P rzecież nic tu się nie sta
ło! Zaw sze tam gdzie nie potrzeba m uszą nos wsadzić!
N ie pozostało im w ięc nic innego, jak opuś
cić czem prędzej T a rg. S zli szybko z pochylonemi naprzód karkami, gonił ich bowiem donośny głos babci Picores, oburzonej zbytnią gorliwością włó
czących się tam, gdzie nie trzeba, agentów , oraz brzęk szyd erczy uderzanych w ag.
44
Za chwilę uspokoiło się nieco. H andlarki m y
ślały już tylko o zatrzym aniu p rzy w łasnym stra
ganie jaknajw iększej liczby kupujących. Rosario siedziała na swoim stołku nieruchomo ze skrzy- żowanemi rękami na piersiach i wzrokiem utkw ionym gdzieś w dal. N ie zw ażała w cale na kupujących. N a tw a rzy zaś jej u kazyw ały się coraz w yraźn iejsze fjoletow e plamy od otrzym a
nych policzków . Dolores, starając sią ukryć cis
nące się do oczu łzy, stała odwrócona do niej ty łem.
Babcia Picores krzątała się niespokojenie przy straganie. M ów iła głośno sama do siebie tak, iż zdaw ało się, że rozm aw ia z rozłożonem i na blacie rybami.
— C zy ż nigdy ju ż nie przestaną się kłócić ze sobą te zatracone w arjatki? W iecznie są z sobą na noże!... I g d y b y ż było o co!... Zazdrośnice g łu pie! Jakgdyby nie było już innych m ężczyzn na świecie! M uszę nareszcie położyć temu koniec!
Już ja sobie poradzę! A niech ty lk o spróbują mi się sprzeciwić, nie pożałuję sw ych rąk, strzępię jedną i drugą tak, że długo będą pam iętały!
O jedenastej rzuciła się żarłocznie na p rzy
niesiony jej przez posługaczkę posiłek, składający się z długiej bułki i dwóch spływ ających tłusz
czem kotletów , które znikły niemal w jednej chwili, poczem w ytarłszy zatłuszczonym fartu-.
45 chem pom arszczoną tw arz w okolicy ust, pode
szła do straganu swej siostrzenicy i zaczęła ją besztać.
— T a k dalej być nie może. Jakto? Żeby całą rodzinę w zięto na język i? Żeby kpiono sobie z nas na całym targu? M uszę z tem skończyć.
R ozum iesz? A jeżeli ja sobie tak życzę, choćby nie wiem co miało się stać, tak b yć musi! Jak z a braknie mi cierpliwości, niczem w tedy mój do
tych czasow y gniew ! Pam iętaj!
— Nie, nie, nie daruję jej tego! — jęczała Dolores, poruszając głow ą i zacisnąw szy ener
gicznie pięści.
— Jakto nie? Co to znaczy nie? M usicie ze sobą się pogodzić. D ość ju ż tego pośm iew iska!
K rew niaczkam i jesteście, a to znowu co się sta
ło, nie jest tak bardzo straszne! T o drobiazg, że naderwała ci ucho! T y ś przecie przedtem ją zbiła po tw arzy! Żadna z w as nie może się skarżyć!
Pow tarzam jeszcze raz, pogódźcie się! Nie w aż
cie się sprzeciw iać sw ojej ciotce!
R zek łszy w szystko co miała do powiedzenia jednej, udała się do drugiej, której jeszcze ener
giczniej zaczęła w ym yślać.
— P raw d ziw y dziki zw ierz z ciebie, czy pies w ściekły! N ie w aż mi się sprzeciw iać i nie patrz jak na w roga jakiego, bo bez nam ysłu rzucę w ciebie ciężarkiem . W szy scy mnie pow ażają
46
i ty m usisz pow ażać tem bardziej, że byłam prze
cież przyjaciółką tw ej matki! T rzeb a z tem skoń
czyć! Pow iedziałam to i tak b yć m usi! T am bied
na Dolores aż jęczy z bólu. Jakże to, czy ładnie postępować w ten sposób? Żeby aż naderwać ucho?! Zupełnie jak zw ierz dziki! Zastanów że się. C zy ż można bić tak, żeby aż krew się uka
zała? Sama dałam się we znaki dawniej swoim rówieśniczkom , ale choć byłam silniejszą od nich, n ajw yżej podwinęłam ty lk o nieco spódnicę tej, na którą się zagniew ałam i... tam gdzie m ięk
ko uderzyłam kilka razy, tak, że nie m ogła sie
dzieć inaczej jak bokiem przez cały tydzień, ale później zaraz b yłyśm y znowu najlepszem i p rzy
jaciółkam i i popijałyśm y czekoladę w kawiarni na znak zgody. Słow em , w szystko b yło p rzyzw o i
cie i grzecznie. T a k i teraz powinno być. T a k chcę i tak być m usi!... Dolores bałam uci ci męża?
Niech go djabli wezm ą! Dolores go nie szukała zresztą... T o m ężczyźni latają za kobietam i. I je
żeli chcesz zatrzym ać sw ego męża przy sobie, nie bądźże głupią i chodź w domu także w ład
nej spódniczce. A b y m ęża do siebie przyw iązać, trzeba koło tego troszkę pochodzić, trudno!
A zw łaszcza nie dopuścić nigdy, aby w domu nie znalazł tego, co może znaleźć w sąsiedztwie.
Ach, te kobiety teraźniejsze! N a niczem się nie znają! Żebym ja była w tw ojej skórze, zobaczyła
byś, czyb y mój mąż zapom niał o swoich o b ow iąz
kach!... Nie mam już nic więcej do powiedzenia.
Trzeba z tem skończyć. M usicie mnie usłuchać i pogodzić się, bo inaczej...
Babcia Picores wypowiedziawszy w ten spo
sób swe groźby połączone w prosty sposób z w y razami życzliwości, wróciła na swoje miejsce do ryb, które mimo wszystko należało sprze
dawać.
Dnia tego targ skończył się prędzej niż z w y kle, kupowano bowiem dużo ryb, tak, iż ju ż około południa stragany się opróżniły. P ozostałą rybę złożono do beczek pom iędzy w arstw y lodu i m o
krych ścierek. R ozklekotan e w ozy stały ju ż na pogotowiu. Pod budami ustaw iono jedne na d ru gich kosze różnych rozm iarów.
Babcia Picores stanąwszy na środku Targu zarzuciła na siebie swój szal w kratki. W tej chwili zb liżyły się do niej również inne najstar
sze na T argu handlarki, które jeźd ziły codzien
nie z nią tym samym wozem , w yn ajm ując go wspólnie.
Babcia Picores musiała jeszcze jednak przed
tem doprowadzić do zgod y sw oje pupilki. Skoro więc w szystkie kosze zostały ju ż ułożone na w o
zie, skierowała się ku straganom zaw ziętych jed
na na drugą nieprzyjaciółek, sprow adzając je ra
zem szczypnięciam i i popychaniem.