.
v . ■:/
.
V- . • ' y. y f
■mm
•
'O V
J
' '
v
v : V ; .
- . .■ . . . . . . . - . •
- .
■ ..
ISIII
■" •, ^ ;/’« ■
- . ^ ' ' V ' ^ ' 7" - ' ■ ' c '
■" '.. ' 7 ' . ' ■ ■.;
■ ■ ' ■ ■ - :
: ^
' . . . , ,,,, - , ’ j , v ^
■■ ■■ 7 V. 7-- . . . . . . . . ' ■ \ , •
Si*.".. 7;.'. - ' '-..■:7. - f '• -t.■ -.•••^ ,;
iliSii
.::■ - m ■
~ ■
, « 7 . ; ; . - .v.,.. .■ “■. ■.
:..•.:,r-7 '' ' ■ ' ;. ■ ■ .'
i 'v
I
-■■ . .' J' 7; ; .' ;,f7'
i i i i i i i
_... . f l s i l 7 ‘ r 1 ?
i;,<-'• s • ' ' -i v , ,:*■ ,•: 7 » -• . '
•;; v ' r'.' / > ■ 1 “ v ,• 1 . '
7 7 . .
• ’ /
" ■ • ■ • ..
. . . _ - .
-
■
J Ó Z E F W I Ś N
TRAGEDJA POLSKA
A K T P I E R W S Z Y
S I E R M I Ę G A
9
W
• -i)w *
K R A K Ó W 1926
K R A K O W S K A S P Ó Ł K A W Y D A W N I C Z A
T RAGEDJ A P O L S K A
A K T P I E R W S Z Y
S I E R M I Ę G A
C Z C I O N K A M I D R U K A R N I „ S Z T U K A “ W K R - A K O W I E
D O T Y C H C Z A S O W E U T W O R Y J Ó Z E F A W I Ś N I O W S K I E G O :
P O E Z J E — Serja pierwsza — Kraków 1901 — G . G ebethner i Sp.
P O E Z J E — Serja druga — L w ów 1903 — Tow arzystw o W y dawnicze.
Ś P IĄ C A K R Ó L E W N A — Poem at dramatyczny w czterech strofach—
(Z cyklu: D O L IN A Ł E Z , część pierwsza) — K raków 1907 — G . G ebethner i Sp.
K R Z A K G O R E JĄ C Y — Tryptyk sceniczny— (Z cyklu: D O L IN A Ł E Z , część druga) — Kraków 1907 -— G . G ebethner i Sp.
Ś W IĘ T O P O E T Y — Jubileuszowe szkice o Słowackim — K ra
ków 1909 — G . G ebethner i Sp.
S E N D N IA L E T N IE G O — Trzyaktow y pastel sceniczny — K raków 1912 — G . G ebethner i Sp.
D O L IN A Ł E Z — D w a dramaty z niedaw nej przeszłości — W ydanie drugie — Kraków 1913 — G . G ebethner i Sp.
„L E C I LIŚC IE Z D R Z E W A . . . “ ^—^Pięć strof krwawej pieśni — Kraków 1913 — G . G ebethner i Sp.
P IE Ś Ń N A D P IE Ś N IA M I — K om edja w czterech ak ta c h — 1913.
P O D B L A S K S Ł O N E C Z N Y — Pięcioaktow y pastel sce
niczny — 1915.
T R A G E D J A P O L S K A — A kt pierwszy — S IE R M IĘ G A — Kraków 1926 — Krakowska Spółka W ydaw nicza.
W P R Z Y G O T O W A N I U :
Ł A S K A W ID Z E N IA — Liryczny pamiętnik z dni szczęścia — (Poezyj serja trzecia).
P O D B L A S K M IE S IĘ C Z N Y — Trzyaktow y nokturn sceniczny.
T R A G E D J A P O L S K A — A kt drugi — Z M IE R Z C H G W IA Z D (Poem at z r. 1812).
W IC H R O D P Ó L — Trzyaktow a pieśń Zmartwychwstania.
J Ó Z E F W I Ś N I O W S K I
T r a g e d j a P o l s k a
A K T P I E R W S Z Y
S I E R M I Ę G A
K R A K Ó W 1926
K R A K O W S K A S P Ó Ł K A W Y D A W N I C Z A
/WA tfliJ (tij/fo'iil o r
% tä ii .. .
■ f f KAT©m<£ ■: • )
S W O I M N A J U K O C H A Ń S Z Y M :
— Ż O N I E I C Ó R K O M
— A U T O R .
O, Zmartwychwstała, Święta O jczyzn o ! Od dziecka, Godzinami całemi zam yślony smutnie,
Stroiłem rozpłakaną nad Tw ym losem lutnię,
B y wszystek ból Twój kiedyś Wyłkać, ja k zdradziecka Przemoc, zim ny, drapieżny, w krwi brodzący świat, Ciebie, N ajw yższe Piękno, rozdarte na ćwierci,
N a wiek wieczny pogrążyć pragnął w bezdno śmierci I wymazać Twe imię, wypalić Twój ślad
Docna z oblicza z ie m i! ,..
A c h ! Ileż to razy P rzed pacholęcą duszą stawały obrazy
Twych cierpień, M ę czen n ico !... Ileż razy W pieśni, Rozszlochanej pod sercem, wzdychała tęsknota Pogrobowego syna cudotwórczem: — „ W skrześnij!“
— / cud iścił się: — Z roju czarownych omamień Błogosławiona wizja wypływała złota,
— Macierz, odwalająca grobowcowy kamień, Zmartwychwstająca W chwale po hańbie niewoli,
0 liljowem, cudnem obliczu niebiańskiem, IV diademie gwiazd, w słońca złotej aureoli,
Z najszlachetniejszem w ręku z pośród ziemskich bereł, O d lat tylu sierocem, biednem i bezpańskiem
— I rozmodlone oczy dziecka srebrem pereł Z achodziły radosnych, szczęsnych ł e z . . .
N aokół Martwe wlokło się życie, beznadziejna szarość Plugawych dni powszednich, nuda, lęk, i starość, Co, ilekroć śm iał w niebo poszybować sokół, Dławiona w pętach dusza, ściągały ją na dół, N a przyziemny, przeklęty w swej trzeźwości padół, 1 lic obojętnością, szyderstwem milczenia
Błogoustą modlitwą o — Łaską Widzenia Zabijały w poczęciu . . .
— K tóż policzy łz y Bezsilnej szarpaniny wnętrznej, — długie dni R ozpaczy i łamania z bólu rąk ? ! . . . O d wieszczów Czerpał jeno wielkości spragniony duch, pił
Chciwemi usty do dna, do kropli, co sił Ukochaniem po brzegi wypełniony kielich,
Z d a w a ł się na wichr świętych, żywiołowych dreszczów, Słuchał, ja k serce pod ich wtór potężny gra,
Jak zeń wstaje zemściwa pieśń odwetu lwia I z zapartym tchem chłonął nieskalaną biel ich
Wiary w przejasne, rwące, miłościwe Jutro, Kiedy wyroki B oże W proch na wieki utrą
W szystek gwałt i dusz małość...
— O przyjdź, przeradosne Jutro świata! W ze jd ź bujne, kipiące krwi warem,
Upajające słodkim zachwytu nektarem,
Jak zapach róż, jak płynny odor bzów na wiosnę, Orlęce, młode Z ycie!! Zanoś się od śmiechu
Z dosytu szczęścia!. . . P ław się w Wolnym płuc oddechu!
Całą Czynu z swej piersi wyrzuć pożądliwość, W szystką radość i rozkosz istnienia, bo W cień Zapada ju ż złe Wczoraj, a zbliża się dzień, Któren Wzrok znagła olśni i usta oniemi,
Ewangeliczne Jutro wieszczów: — Sprawiedliwość I na Twą okupionej, Polsko, męką ziemi
Królestwo świta B o że!
— Zalim godzien, Panie, Zasiąść do tej godowej uczty i Twe imię
Głosić dziękczyniącemi usty, ju ż wolnemi, W najdostojniejsze święto świata, Pojednanie, Kiedy „w kurzu krwi bratniej i pożarów dymie“
Słowo Twoje się Czynem mej ojczyźnie stanie?
— I ka ja ł się duch w prochu, bił się W pierś, a Życie Szło dalej szare, nędzne, robaczywe. . .
VI
— A ż Huragan runął na świat i ludzkość na twarz P adła przed Objawieniem w upojnym zachw ycie. . .
— W ojna!!
— O, pozdrowiona Gwiazdo bądź Zaranna!
W idzę C i ę ! . .. Świat się Wali! G r o z a !... Głuchy huk Podziemm y. Stara ziemia drży w najdzikszej z trwóg.
Krew, śmierć, pożoga, rozpacz ja k przepaść otchłanna.
Z a m ę t. . . D zień Sądu . . . P ie k ło !. . .
A le ju ż hen, W górze Gorejący blask szczęścia W monarszej purpurze
Jawi się: — odrodzonej ziemi młody B ó g ! . . . Zmartwychwstają um arli. . .
— Hosanna! H osanna!!
— O, spraw mocą najsłodszej łaski częstochowskiej Najmiłościwsza polska Świętości, niech godnie Pióro najpotworniejszą z ludzkich odda zbrodnię, Jedyne w świecie dzieło, zaiste szatanie:
— Przeraźliwych pięć aktów tej zaprawdę boskiej Tragedji i najświętszą radość: — Zm artwychwstanie!. . .
VII
I.
MAJOWE SŁOŃCE.
O N i O N A . P IE Ś Ń M IŁ O S N A . W S Ł O Ń C U . D R E S Z C Z T R W O G I. R A D O Ś Ć P O Ł U D N IA . D W Ó R W S T O K Ł O S A C H . P O W R Ó T P O S Ł A . O D R O D Z E N IE . C Z Y N . „ T E D E U M ....".
J a k człowiek o pogodnie uśmiechnionej twarzy, Prom ieniała doliny onej czara święta,
Przerozkosznie pod słońca boski wdzięk przegięta, A dostojny bór-olbrzym stał na snów jej straży.
Pachnący szalał upał.
P ól wiosenna radość U pajała ich ciche, rozmodlone serca,
Białym dusz ich marzeniom i snom czyniąc zadość I iszcząc baśń o szczęściu.
— Z boru, z traw kobierca Sączył wino zapachów zefir młodociany,
Zanosiły się pola od przesłodkich brzmień
Szczęsnej pieśni ptaszęcej, w gęstwie drzew rozdrganej, —
— M iłościwy, śmiejący, wonny, pozłocisty:
—• W cielone piękno cichej, polskiej wsi, — był dzień.
Ich oczu, przesłonione łzami, ametysty Scałow yw ały rosę z pól zielonowłosych,
Biegły naprzeciw ptactw a hymnów wielogłosych I sekretnych półszeptów łąki macierzystej.
— Idą oto pod uśmiech błękitu przeczysty,
Dłoń w dłoń, o drżącej pełnią zachw ycenia piersi,
1 T ra g e d ia polska. I. — Sierm ięga. /
W yniośli w swym monarszym przepychu miłości I bogactwie, a jako ptacy leśni prości;
T acy drodzy i bliscy sercu, bo najszczersi
W swych uczuciach i w bujnem pięknie swej m łodości. . . Ciche słowa, z serdecznej zrodzone tęsknicy,
Sfruwają z ich ust drżących, upojonych, cichsze N ade mgły bezcielesne, rozsnute na wichrze, Mniej chwytne, niż melodja nocy srebrnolicej. . .
— Umilkli. Pierś, w ezbrana bezgraniczem szczęścia, Drżała, chłonąc czad wiosny.
W tem prędkiemi słow y O n świątynność milczenia skłócił;
— „ E w u ś ! ... W net, Och, jak wrychle ju ż ! . . . W cudny on czas dożynkowy Miłościwy, królewski wzejdzie dzień zamężcia
Naszych serc, ślubowanie święte, poczem het, Samo wtór w życie ! . . . “
Urw ał. Coś jakby się znagła Zbudziło w nim i w sk rz e sło . . . Zm ierzchła mu twarz smagła, Przywarł do niej ramieniem i z skrą w oku szedł,
Jakby przeciw wrogowi tej najdroższej głowy W prędce bronić mu przyszło . . .
A w nią pojrzał lęk S tu o k i. . . Z ro zu m iała. . . — i tuląc się d o ń :
— „Strzeż się g o !“ — jęła szeptać. — „O , strzeż! T o zły człowiek!.. “ I zadrżała mu w ręku jej pieszczona dłoń
I łez perły się gradem rzuciły z pod p o w ie k . . . A tak niewyslowiony ukochania wdzięk Bił z anielskiej jej twarzy, że radosny śmiech, Młody, rwący i krzepki, zbiegł mu nagle z ust;
— „Dajże, Boże, go s p o tk a ć ! ...“ — krzyknął. „ H e j ! ! “. . . O bór Ugodził ten mocarny pokrzyk, setką ech
O zw ał się po dąbrowie, rozgrał w gromki chór I rozniósł się wskroś słońcem opłynionych brózd I miedz polnych__
— „O , S ew er! Nie lekcew aż ty g o ! . . Czujny b ą d ź ! . . . T ak się ócz tych, co zło jeno wiecznie K now ają, tak tych uszu, co o mile strzygą,
By posłyszeć, wciąż l ę k a m ! .. . “
I choć świat słonecznie Śmiał się do niej w tej chwili z m iłością, — ostrożnie Szła w pobok niego, patrząc dookoła trwożnie,
Jak to sarnię pierzchliwe . . .
— „E w uś! W szak bezpiecznie W podle m n ie ! ... — podjął z cichym wyrzutem, — niepokój D ziew częcy kojąc. — „S erce w hart i ufność okuj.
P ozbądź trw ó g ! . . . L eszczyc?... G łupstw o!. . . H e j ! P rzed nami mocne Ż ycie, szczęścia naoścież roztworzony r a j! ...
— A zb ożne-ż ono życie Jutra przez ten Maj, K tóren dzieło odnowy w ieści wszerz owocne, Tam , — w W a rs z a w ie !... O , E w u ś ! . .. “
— I z natchnionych lic T aki blask mu lśnął ufny, że, jak w turniach gór,
Przenizane skrą słońca, mgieł posępne żagle
P ierzchną, tak z trwóg dziew częcych nie ostało nic P o d sercem . . .
— I płynęły godziny, gdy nagle, Jakby im z pod stóp wyrósł niespodzianie, dwór Z abielał tuż przed nimi.
R ześkiej pełen woni, K tórą sad dookolny, w śnieżyste okwity P rzystrojony, pospołu ze żywicą roni, Biały, jak on łabędzi, miękki i obfity
Puch tych nieprzeliczonych, kwitnących jabłoni, G d y sw e pocałow ania na nie słońce kładzie.
Stał, podany pod złoty blask, w e winogradzie S tary dwór. W szakże owa wieloletnia starość N ie dała dziedzińcowi smętkiem chwastu zaróść, N i dachow i pospólstw em zielska. Smukły huf T o p ó l wieńczył go wokół i płaczących wdów, Brzóz kilka biło przed nim wątłemi ramiony Czołobitne i korne poddańcze pokłony, —
I lśnił w słońcu w e wszystkie strony świata cztery,
1* 3
W ykwitał z drzew oplotu, gdyby kwiecia kielich, Zasłuchany w serdeczny pogłos pieśni pszczelich, Cichy, jasny, biorący świat w ramiona, szczery, Jako spracowanego ten płat czarnoziemu,
Co swym zbożnym oddechem zewsząd tchnął ku niemu, Z miłością w przeddzień święta ro d z en ia Jak z szczelin Skalnych w górach źródlane] bije wstęga w ody
I tysiącem się srebrnych skrzy drgnień i migoceń Na dnie jaru, — tak właśnie tu przez stare drzewa Szczerozłota słonecznych, szczęsnych lśnień ulewa Spływała na radosny, aksamitny, młody
Trawnik przed gankiem, cudny, wiośniany gobelin, Grając iskier bogactwem i gorącem złoceń.
I snuta z pracowitych, lazurowych wrzecion
Nić nieskończonych blasków słonecznych, na trawnik, Z zabłąkanych aż tutaj polnych kwiatcząt splecion, P adała i dziergała po nim barwne wzory,
Przetykane żywemi, jędrnemi kolory.
— Oto jaskier się złoci, oto płonie krwawnik Koniczyny lub stokroć bieli się w dosycie Ciepła i światła, — tam zaś niezapominajka, Zatopiona modrością ocząt swych w błękicie I jak on lazurowa, w pięknie wzruszeń, — ślepych Na wszystko, co nie z niebios swój początek bierze, Modli się i z rozkoszą pławi w atmosferze
Południowej godziny majowej.
Jak grajka
Cudna pieśń, jak wzruszenie w pierś sącząca bajka, T aka uczuć prostota i marzenia przepych
Lśniły w drzew, traw i kwiecia wiośnianym zachwycie 1 wszędy drżało szczęsne: — „ Z y c i e ! Z y c i e ! Z y c i e ! “
Cisza. W ątły i zwiewny jeno szmer. T o biały Kwiat ronią zamyślone w starym sadzie grusze — I zda się, jakby po nim wniebow zięte dusze
W połudmowem wzruszeniu dnia, wśród drzew stąpały I patrząc z upojeniem w płynny blask słoneczny.
Otrząsały w zadumie kwiat grusz i jabłeczny.
Błogosławiąc m u ... Cisza, — jeno hen, daleki
W re gwar ptasi i senna muzyka pasieki, G dzie w rozdartej napoły od piorunu lipie
Sejm pszczół radzi, aż drzew o, jak gdy wiatr się sypie P rzez sędziw ość gałęzi jego, zda się cuda
R ozpow iadać i zbiegłe przypominać wieki, Nakształt wywołanego z baśni wielkoluda.
O durzający zapach płynie przez pow ietrze:
— T o utajone kędyś, poza demu węgłem,
W miejscu, dla ócz z tej strony dworu niedosięgłem, G dzie się zabudowania stają coraz rzedsze, — O w e stajnie, wozownie, stodoły i spichrze.
Najmniej zwykle w tej porze czynne i najcichsze, —
— Balsamiczną w oń ronią szczodrze liljowe Bzy w ogrodzie kwiatowym, który na tle sosen, Służących mu za żywy płot swą zw artą ścianą, Jaśniał barw rorzutnością i na zakochaną P arę tchnął wonią kwiecia.
W zachwyceniu głowę Dziew czę ufnie na męskiem złożyło ramieniu:
— I trwali obydw oje w upojnem milczeniu, W niebow zięci, jak ówdzie, pośród pól, w to rano M ajow e, gdy wsłuchani w hymny skowronkowe I zatopieni w ptactw a serdecznych orkiestrach, Błogosławili onej najpiękniejszej z w iosen . . . Błękitnem zamyśleniem szafirowych oczu
W o d zą po przesyconem wonią bzów przeźroczu
I w dziewczęciu się rozwiał do cna wszystek przestrach W skroś tej ciszy ukojnej.
A wtem czujny słuch O bojga przejął zrazu oddalony, nikły,
Z każdą chwilą atoli bliższy tętent koński 1 wzrok pobiegł ku drodze, kędy jakiś ruch N iespodziew anie wszczął się, nagły i niezwykły 1 ujrzeli, jak jeździec ku nim rwał co sił, A za nim snuł się długą, białą smugą wąski P as kurzawy przydrożnej i wskroś pól się wił.
— Jeździec w padł w topolową aleję, przez most
5
Na ruczaju w lot przebiegł i gnał wichrem wprost Na dwór.
Dreszcz targnął E w ą, wstrząsnął jej kochankiem 1 z ust dziewczęcia trwożne: — M atko Przenajśw iętsza!
W ypadło. Była pewna, że jakaś wiadomość Straszna, jakowyś twardy wyrok o jej doli Zbliża się . . .
— A wtem koń się osadził przed gankiem.
„ M i c h a ł ! “ — krzyknęło dziew czę, poznaw szy. — „Jegom ość?“
■— Rzuciła, blednąc. -— „W raca do dom pan p o d sto li!
Pchnął mnie w p r z ó d ...“.
Nie słuchała więcej i do wnętrza Dworu w padła z radosnem : — „Ciotuchno ! . . . “
P rzez pusty Szereg izb biegł, rzucony jej młodemi usty
Srebrny głos i wywabił z głębi domu w krótce Przyzywaną. Ujrzawszy we drzwiach ciotkę M artę, Ew a z śmiechem podbiegła i nagle w otw arte Porwała ją ramiona, okręciła wkoło
Raz, powtóre, potrzecie — i jak młody ptak, Co, wyrwawszy się z gniazda, leci w św iat wesoło.
Jak motyl, co ku róży, to ku niezabudce
Mknie, by nie siąść na żadnej, jeno w rączym locie Rzuca się wciąż w zawrotny i nieścigły szlak, — T ak dziew czę, cisnąc krzepko ramionami postać Poczciwej Marty, próżno chcącej się w ydostać Z jego objęć, — krążyło wzdłuż izby, nie słysząc W śród śmiechu zaklęć ciotki, która, ledwo dysząc,
„Dość, Ewuniu! — prosiła. — Dobrze tobie, młódce, A le mnie, starej, dziecko, tchu już w piersiach b r a k ! .. .
Ewka, p u ś ć ! .. . “ W progu stanął Sew eryn Borodzic 1 z drzwi się przypatrując dziewczęcej pustocie:
„ P lą s y ? ... spłoszył je nagłem pytaniem. — „O j, trzpiocie!“
Dąsała się zdyszana stara panna. Ew a Rzuciła się przepraszać i pocałunkami
Rozbrajać zadąsaną: „Ciocia się nie gniewa
Na E w k ę ? ... No, ciotuchna! . . . T o tak radość gra mi P o d sercem . . . "
— Na wiadomość, że dobrodziej rodzic D o dom zjeż d ża!“ — tłómaczył Sewer.
— „W szelki duch P an a B o g a . . . “ — zerwało się ciotczysko. — „Kto
P o w ia d a ł? ... K i e d y ? . . . “ — „M ichał w tej chwili wiadomość Przywiózł z drogi, że wrychle tatuncio jegomość
Stanie w S tokłosach! . . . “ Ciotczyn wzrok się zasnuł mgłą:
— „Słowo stało się ciałem ! . . . “ — krzyknęła i w dwóch Skokach znikła za drzwiami.
— „P ojadę n aprzeciw !“
— Rzucił S ew er i chwili na zgodę lub sprzeciw N ie czekając ze strony dziew częcia w tej mierze, Co tchu na dwór, ku stajniom pobiegł.
W dw a pacierze G nał w kierunku Lublina. M inął Ż abią W olę
Jak wiatr i rwał na główny trakt. Już W ilczopole O staw ił het za so b ą, gdy wtem o sto kroków Orszak jezdnych się przed nim wynurzył z obłoków N ieprzebitej kurzawy.
Jechali w półkole, A środkiem półokręgu czwórka rosłych koni W iozła znaną kolasę. R ad o sn e: — „T o o n i!“
Dobyło mu się z piersi. W skok. I tuż przed sobą Podstolego Stokłosę z jakowąś osobą
Drugą ujrzał w kolasie.
W mgnieniu oka skoczył Z konia, podbiegł i podjął za nogi rodzica Ukochanej. Zdum ienie wybiegło na lica Podstolego, gdy nagle u nóg swych go zoczył.
— „ W Imię O jca i S y n a ! . . . W aszm ość tu ? “ . . . — I szczery Uśmiech twarz mu rozjaśnił. —^ „ A toćżeśmy właśnie
D opiero-co skończyli mówić o w aszm ości!“
— R zekł, całując go w czoło. — „Poznajesz, Ksaw ery, K to z a c z ? “. . . — w skazał młodego sąsiadowi. — „ N u że!“
— T rącił nagle S ew era. — „Pokłoń się chrzestnemu O jcu E w k i! . . . “ — „I cóżeś takie oczy duże
W asze z ro b ił? “. . . — zaśmiał się nieznajomy. — „Jaśnie
7
W ielmożny p o s e ł ! . . . “ — krzyknął Sew er i z radości Klasnąwszy w ręce, pędem rzucił się ku niemu.
— „Skądżeś się waść wziął tu ta j? “. . . — spytał pan podstoli, G dy po krótkim postoju ruszyli powoli
Ku Stokłosom. Jadący drobnym kłusem w podle Kolasy, Sew er nagle począł coś przy siodle Poprawiać i twarz schylił nieco, by rumieniec, Co mu wykwitł na licu, ukryć. — „Dzisia do dnia
Zjechałem do S tokłosów ! . . . “ — „No, no, toć nie zbrodnia.
Ż eś waść wpadł do swej przyszłej! . . . Przecz-że kryjesz twarz I płoniesz, jak d z ie w c z y n a ? ... Chyba, żeś na w ieniec
Ewczyn wasze nastaw ał?!“ — Żachnął się młodzieniec 1 pojrzał jasno w oczy Stokłosy.
— „T o ć ż a rt!“
— Rzucił stary. — „Uczciwość, to najlepsza straż, A waść, wiem, żeś uczciwy i ufności w a rt!“
— Mówił, patrząc w twarz jego szczerą i otwartą.
— Jak tam E w k a ? ... Cieszyła ją wieść, co-m sztafetą Posłał jej, że wracamy ? “. . . — „ Z jejmość panną M artą T ańcow ała z radości, gdym wyjeżdżał, że to,
Pow iada, rodzic w r a c a ! .. . “ — „Daj jej Boże zdrow ie!
Złoto, nie dziew ka!“— szepnął wzruszony podstoli I dłoń podniósł ku oczom, kędy mimowoli
Błysła łza.
— „W aścin rodzic — wtrącił gość — pan cześnik, W ciąż tak stroni od ś w i a t a ? ...“ W estchnął Sew er. — „ W c ią ż !“
— Rzucił głucho. — „Mój Boże! G dzie to taki mąż Ninie d r u g i? ! ... I zawsze-ż takie życie wdowie P ro w a d z i? ... M łody skinął głową. — „T o ć to siła L at już zbiegło od śmierci pana cześnikowej
Żony ! . . . Kiedy-m go poznał, zdawna już nie żyła ! . . .
Postarzał p o n o ? . . . “ — „ D a w n o ! ...“ — „Patrzcie-no! R ów ieśnik Przecie mój, a mnie jeszcze mróz nie ima głowy!
E j! Grzech kisnąć tak w czterech ścianach domu! W olej Radow ałby się z n a m i! ... W padnę do w a s ! . . . Kto wie, M oże mi się go uda ro z ru s z a ć !...“ — „Bóg zapłać
Z a p o c z c iw o ść !... — wyszeptał Sew er. — „Co to? K apła-ć
Ł za na ja g o d y ? ... W stydź w aść! P raw da! Pono modnie Ninie płakać i wzdychać, jeno nie wiem, zali
M ądra to ta w ersalska m o d a ! . . . “
— A wtem wdali Zabielały Stokłosy, w ięc podstoli naraz
Huknął w ucho w oźnicy: — „W artko tam, a godnie, Z trzaskiem, jak Bóg przykazał, zajechać na tara s!“
Jak wichr skoczyły konie, rozległ się trzask bicza I kolasa stanęła przed gankiem, z którego
Z d ała już dw a niewieście śmiały się oblicza D o jadących. I nagłe obie białogłowy, G d y pojazd u wylotu drogi topolowej, A w nim ukochanego przybysza dostrzegą,
Z niewysłowionem szczęściem ręce wszerz rozpostrą, Skaczą ze stopni ganku, ku kolasie biegą
I nuż Stokłosie ze czcią nogi obejmować, Tulić się doń, łzy ronić i ręce całować,
A ż wzruszony jął w odzić po lśniącym, jak heban, Ukochanej dziew czyny aksamitnym włosie — I porw ał z ziemi córę, by na białem czole D ziew częcia pocałunek złożyć. Potem z siostrą Przyw itał się serdecznie, a wtem od wsi pleban Nadbiegł i błogosławiąc zdaleka Stokłosie
Z nakiem krzyża, niebaw em znalazł się w tern kole Drogich serc, a wciąż w ołał: — „D obrodzieju! Gdybyż W czoraj w ieść o przyjeździe, byłbym na intencję M szę odprawił d z i ś ! . . . “
Podbiegł ku niemu wzruszony Podstoli i należną księdzu rewerencję
C hcąc okazać, z czcią podniósł do ust jego dłoń.
— Tym czasem , osławiony sobie, drugi przybysz Stał na boku i patrzył w cudny obraz ony
Z rozrzewnieniem. Stokłosa aż się palnął w skroń, Przypomniawszy o gościu, więc poskoczył doń I wszystkie oczy nagle padły na obcego,
A podstoli, w skazując nań córce: — „Chrzestnego
Przywiozłem ci r o d z i c a ! . .. “ — rzekł. Dziew czę radośnie,
Poznaw szy go, krzyknęło, a on się tej wiośnie Pachnącej dość napatrzeć nie mógł. - „Jak to rośnie!
— Dziwił się. — „H ej! I słyszę, że już Bożą wolę P o c z u ło !... Na psa u r o k ! .. . “ Przez twarz Ew y pons Przebiegł i by dziewiczy wstyd swój przed nim schow ać I czując Sewerowe źrenice sokole
Na sobie, na pierś ojca skryła twarz. O n wąs
Pokręcał z dum ą, wreszcie rzekł do siostry: „P row adź Jejmość do wnętrza! Srodze wracamy zdrożeni
I g ło d n i! ...“ — Zaczem weszli niebawem do sieni, A w chwilę później wszyscy zasiedli przy stole.
— Cisza zaległa, jeno ciotka M arta coraz T o wybiegnie do kuchni, to wróci, raz-po-raz N owe niosąc potrawy, lub kielich, czy talerz Głucho dźwięknie.
W tem pleban, nie mogąc już dłużej Okiełznać ciekawości, rzucił nagle: — „A leż,
Na miłość Boską, mówcie-ż waszmościowie, co tam Uradzono na s e jm ie !... W szystek aż dygotam
Z niecierpliw ości!..“ Buchnął gromki śmiech. — „ W podróży Człek jak wilk zgłodniał, — przerwał milczenie podstoli.
Przeto mu i gawęda nie w s m a k !..“ — 1 powoli Pociągnąwszy z kielicha, mówił: — „ A c h ! Mój Boże!
Z e też to ludzka mowa ni w części nie może O ddać onych wspaniałych obrazów i scen, Na które oczy, gdyby na najsłodszy sen,
Patrzyły przez łzy szczęścia!.. Zgrubsza chyba w iecie 0 w szystkiem ?.. W N a r o d o w e j i o b c e j G a z e c i e Był godny opis dni ty c h ! ..“
— „ Z ambony w niedzielę Czytałem — szepnął proboszcz -— pana marszałkowy Manifest, ale przecie rzecz, żywemi słowy
Przez tak wymowne usta podana, o wiele
Lepiej do serc przem ó w i!..“ — T u plebana poparł Zgodny okrzyk obecnych: — „Prosim y!“ I wraz Cisza się uczyniła nagle, jak w kościele.
Stokłosa w zadumaniu twarz na dłoni oparł 1 porządkując myśli, milczał jakiś czas,
A ż, promieniejąc, jakby przeżywał powtóre W iekopom ne dni szczęścia majowego, które Roztoczyć miał przed nimi, — zaczął:
— „T rzeci Maj Sławion będzie po wieki wieczne, bowiem kraj Z najokrutniejszej z wszystkich wydobył niewoli, Z jeństwa nierządu, głupstwa, pychy i swawoli I w obliczności świata postanow ił dowieść, Ż eśm y warci ż y w o ta ...“
— T u, widząc, jak z tchem Zapartym oczekują, by ich z onym dniem
Zaznajom ił przesławnym, jął snuć cudną powieść 0 Święcie O drodzenia narodu.
P rzed wzrokiem Ich dusz przesuwał obraz za obrazem. Lica Słuchających, zalane łzami szczęścia, płoną, Złotoustych słów jego porwani urokiem,
O n ą pieśnią, co każdym tonem swym zachwyca, O czu spuścić zeń nie śmią, każdy wyraz chłoną 1 kładną go pod sercem, hen, na dnie głębokiem W nętrz swych, kędy najświętsza jeno tajemnica Ludzkiego żywię szczęścia.
O w iew a ich swojska A tm osfera W arszaw y w on dzień wiekopomny, W idzą w cudny ów ranek Krakowskie Przedm ieście, R ojące się od tłumów, szczęsne łzy niewieście, W zruszone lica mężów, a w nich blask niezłomny W iary i męstwa, — cechy, bractwa, pochód wojska, M ieszczan, najświętsze chrzyżmo, duszy indygienat Biorących w dniu zbratania, — zamek, króla, senat, I za spraw ą Stokłosy słyszą drogie mowy
Czcigodnych twórców lepszej doli narodow ej:
— G łos Linowskich, Kicińskich, Zabiełłów , jak złoto Szczere słowa monarchy, do którego sejm
W natchnieniu w o ła: — „P ęta z rąk narodu zdejm I wielkie O drodzenia dzieło racz zaprzysiąc!
— I słyszą tę przysięgę, ten donośny tysiąc G łosów , brzmiących stradanej W olności tęsknotą:
— „V ivat król, vivat senat, vivat święty zaród Dawnej sław y i szczęścia niepodległej Polski,
V ivat sejm, vivat w stanach swych zbratany N a ró d !!..“
— H e j! Ł zy się k ręcą! ..
Nagle twarze zmierzchły. Oto, G dy tak za opowieścią podstolego idą,
W idzą z bólem i wzgardą garść tych niecnych osób, Co się woli Narodu śmią przeciwić, poto,
By pod nikczemną pana hetmana egidą
W grób nieszczęsną pchnąć Macierz. W ięc p o seł podolski Krzyczy: — „ V e to !“ — a na-pół obłąkany starzec, Kaliski poseł w nędzny i gorszący sposób.
C hcąc się wolej dziecięcia, niż swawoli zarzec, G w ałtow ny stawi opór.
G niew dostojne piętno Kładnie na twarz Sewera, a kobiety z smętną Ł zą w oku zakrywają lica.
L ecz w tej chwili Podstoli jął malować ów pstry od toalet, Nieprzejrzany tłum, niby barwny rój motyli, Ciągnący z namaszczeniem do świątyni Pańskiej, Z dziękczynieniem za radość tego dnia. Posłow ie, Biskupi, ministrowie, senat, ludu mrowie, —
— (W idok, godny mistrzowskich pendzli, farb i palet) — Król, pełen wzniosłych chęci i tysięcznych zalet,
Z rozpromienioną twarzą, w kościół Świętojański, Po ciężkich chorób polskich święte panaceum W stępują. Lud ogarnia istny szczęścia s z a ł...
Kwiat pada do stóp tronu, rozbrzmiewa T e D e u m . . . Nad stolicą grzmi wzniosły, radosny huk dział,
— Piersiami wstrząsa łkanie . . .
— T u pow ieść Stokłosy Przerwał nagły płacz Ewy. Całem ciałem drżąc,
O d łkań się zanosiła, a z nią, srebrnowłosy
Jak gołąb, szlochał z szczęścia i wzruszenia ksiądz.
— I Sewera dreszcz nagły, gdyby wicher, złapał
W swoją moc, — żądza czynu grała w każdym nerwie, A z ócz bił blask zachwytu i promienny zapał.
— „W o ln o ść!“ — łkało mu w piersi.
W tem po krótkiej przerwie Podstoli się do gościa zwrócił: — „I to nam
D ane było, K saw ery, za zrządzeniem Bożem R zucić kamień węgielny pod on święty chram W yzw olenia?! Spokojnie dziś już umrzeć możem, A potomność nam kiedyś najwdzięczniejsze z braw da Z a ów d z ie ń !.. Zasłużylim na nie s z c z e r z e ... P r a w d a ? ..“
— „Jakoby mi kto z piersi zrzucił kamień młyński —
— Z aw ołał z uniesieniem wzruszony Stoiński — Ż eśm y na podobieństw o bezrozumnych zwierząt Z y ć przestali i przecie raz pogrzebli nierząd, Spraw cę tylu k lę s k !.. J e n o . . . “ — Urw ał i ponuro P rzed się w przestrzeń się wpatrzył. Nagle pięścią w stół Uderzył. -—• „N iech się w ażą — krzyknął — taki dzień Słoneczny zaw lec buntu albo zdrady chmurą,
A rozniesiem na szablach zdrajców, wytniem w pień!
W olej ziemię nam zalać bratniej krwi purpurą.
Niżby nam znosVu hań b a miała w idnieć z czół,
Niżby miał wrócić wszystkich naszych nieszczęść rdzeń, Niżby nam wróg na wieki wolne dłonie skuł,
Ni żl i by. . Tc h u mu brakło. O gień strzelił z źrenic, A twarz, spaloną słońcem wskroś dostałych pszenic Czasu żniw, gniew przyoblekł purpurą.
— „ A c h ! T o te ż —
— R z e k ł podstoli — zająć się trzeba tern goręcej, By majowej ustawie szczerych jak najwięcej Pozyskać zwolenników. Poto-śm y tu przecie Zjechali przed limitą sejmową z rozkazu Królewskiego. — K saw ery! Ja za powiat nasz, Z a brać lubelską ręczę! P ójdą z n a m i!.. Złote^ż T o te szlacheckie s e r c a ! .. P o całym, po świecie Szukać takich! . . M arsow a u każdego twarz, —
R zekłbyś: — k r z e m i e ń , — a przemów do serca: — Odrazu K ażdy, gdyby w osk m ięknie. . . Cóż dopiero, kiedy
0 los M acierzy świętej sprawa, by Ją z biedy 1 z odm ętu nieszczęścia w ydźw ignąć! . . Niebawem
— ---
Dzień mojego p a tro n a ... Święty J a n ! .. Łaskawem Darzą mnie zawsze bracia — sąsiedzi przybyciem . . . Sproszę całe L ubelskie! . . Niech dzień Chrzcicielowy Oświeci i niech nowem wszystkich natchnie życiem, Niechaj się upamiętni przez ów powiatowy
W ielki zjazd i zapozna braci z świętem prawem Trzeciego M a ja ! .. Musi z naszego powiatu Ponieść się ku W arszaw ie gromkiego wiwatu G łos na cześć K onsty tu cji!..“
— „M usi!“ — zawołano Z zapałem. Blask bił z oczu.
— „Z araz jutro rano —
— Ciągnął podstoli — zacznę do takiego zjazdu Przygotowania. W ieczną chw ałę memu gniazdu Zgotuje ono święto . . . — A teraz — do gościa Zwrócił się — zdaję-ć moim niewiastom. Ja jeszcze Siła mam dziś zajęcia. Myśl, którą się pieszczę O d dnia Trzeciego Maja, dziś chcę w cielić w czyn I zmazać nim najcięższą z moich ojców win:
— Niechaj wszelką nieufność raz z serc p o ro z p ę d z a !. . “
— D a ł znak porozumienia gościowi, na księdza Skierowawszy zaś oczy, m ó w ił: —• „Jegomościa Proszę o pozostanie ze mną. W ważnej sprawie Chcę poradzić s i ę . . . — T y zaś, Ewuś, idź, oprowadź G ościa po g ospodarstw ie!.. Trudno poznajdow ać U nas wprawdzie nowości, wszystko, jak zwyczajnie O d wieków tu byw ało, lecz dwa lata prawie
W Stokłosach niepoczciwy nie b y ł!“ . . . — T u się rzucił W ramiona Stoińskiego z serdecznym wyrazem
Miłości na obliczu. — „Idźcie! A wirydarz, Radość swą, Ewuś, p o k a ż !.. I o pani siostrze-m
Nie przepomniał! . . — do Marty z uśmiechem się zwrócił.
— „Proszę, idź jejmość z nimi! Pokaż aśćka stajnie!
A i puszczać tak samych dwoje młodych razem -—
Ż artow ał — bez opieki niezbyt obyczajnie! . . A waść dokąd?“ — uderzył nagle, niby ostrzem, Tw ardem słowem w Sewera, który już stał w drzwiach, By odejść za tamtymi. — „W ielce mi się przydasz
W aszm ość w drogiej mej sprawie. Dobrze, że i ty dasz Bodaj jedną cegiełkę pod ów św ięty gmach
Sprawiedliwości. O stań w asze tu !“ — rozkazał,
A księdzu na drzwi boczne grzecznym ruchem w skazał:
— „P ro sz ę!“ — rzekł i w alkierzu zniknął wraz z proboszczem.
Zostaw iony w jadalni, m łodzieniec przy oknie S tanął i osowiały, jak brzoza, gdy moknie N a dżdżu jesiennym, patrzał za odchodzącemi Kobietami i posłem .
Szli z w esołym śmiechem, Co w sercu jego przykrein odbijał się echem, Ku ogrodowi, zdała już różnobarwnemi Śmiejącemu się kwiatów kobiercami. Sosny Zasłoniły ich nagle przed przygasłym wzrokiem S ew era i śmiech jeno srebrny i radosny
P ły n ą ł z za ich przesłony. W ów czas wolnym krokiem Jął chodzić tam i nazad po izbie, aż w pewnym M omencie, usłyszawszy, jak ksiądz płaczem rzewnym Zanosi się w alkierzu, nie panując zgoła
N ad nagłą ciekawością, zbliżył się do drzwi I przez dziurkę od klucza zajrzał. — Z ali śni?
Podstolem u blask szczęścia z siwych oczu lśni, A ksiądz dłoń jego porwał, całuje, a drży,
Jak liść na wichrze, płacząc, niczem dziecko. W tem Usłyszał, jak podstoli nań donośnym woła
I mocnym, jak dzwon, głosem, zaczem jednym tchem P ch n ął drzwi i w padł do wnętrza.
— Tym czasem kobiety Z drogim domowi swemu gościem w eszły między
Kwiatow ego ogrodu stubarwne bukiety, G dzie klomby hiacyntów i narcyzy śnieżne, P o d blask tkanej przez słońce złotolitej przędzy, U pajającą tchnęły wonią.
T o różana, T o biała barw a nęci roześmiane oczy, T o zalśni purpurowa koncha tulipana:
•— Zam yślenie błękitne, słodkie i bezbrzeżne
15
L eżało w przesyconej zapachem przeźroczy Przeczystego powietrza. Tuż przy żywopłocie Snuła się woń fiołków, podobna tęsknocie Nieobeszłej za szczęściem i jak zwiewne sny Pod kochającem sercem urodzonej piosnki, Jaw iły się wkrąg oczom liljowe bzy, Heljotropy, polne dzwonki i pierwiosnki, Z łote całe, bo w słońca kąpiące się złocie.
A naokół czekały, by w porze swej strzelić Z pąkowia i zapachem a barw ą w eselić Serca ludzkie: — jaśminy srebrne i gwoździki, Odurzające swoim mocnym aromatem;
W zdychały wiotkie krzewy róż, by cudnym kwiatem Olśniewać i przykuwać wzrok; — i malw i lilij Delikatne i smukłe łodygi i wdali,
P od drugą ścianą sosen śniący klomb konw alij:
— Całe to nieprzebrane, przebogate mnóstwo Kwiecia, radość i rozkosz tęczowych motyli I pszczół, których serdecznej i drogiej muzyki
Z takiem szczęściem kwiat słucha. Z d a się: każdy listek, Każdy płat kwiatu czekał tej radosnej chwili,
W której jasne i słodko uśmiechnięte bóstwo Lata zbudzi do życia ich piękno i wszystek Czar i treść ich istnienia.
— Cale to bogactwo Chłonęli zachwyconym wzrokiem wszyscy troje, A hen, w górze, nad nimi rozmodlone ptactwo Śpiewało nieustanne, święte hymny swoje N a cześć Życia i Słońca.
W milczeniu wzruszenia Przeszli ogród warzywny i w net oko w oko Stanęli przed kwitnącym sadem, co szeroko Rozciągał się ku polom, jak wspaniały park, G dy w nim starodrzew śnieżna okiść opierścienia.
„Jak tu cudnie!“ — spłynęło z rozchylonych warg Dziewczęcia. „I pożytku siła!“ — rzekł poważnie P an poseł, oglądając bystro i uważnie
Świeżo szczepione płonki i stare, stuletnie.
Rosochate jabłonie, pnące się wzwyż śliwy,
Jakby przyzywać chciały modry lazur: — „ Z s tą p !“
I grusze z konarami w dół zwisającymi
Przez nadmiar puszystego kwiecia. Jak olbrzymi Z bajki w zadumie stały białej.
— „G dy grad zetnie Plony lub nie obrodzi, a moc takich lat
W życiu pomnę, inwentarz jeno, ul i sad Ratuje ziemianina. T e n rok jest szczęśliwy
Jak ż a d e n ! “. . . — „N ajszczęśliw szy!“ — rzekła ciotka Marta Z uniesieniem. — „M aj z w ła s z c z a !..“ — „O , tak! N ow a karta Z acznie się w dziejach polskich o d t ą d ! ..“
I szli w głąb Sadu, żyw ą prow adząc rozmowę na temat
Politycznych w ypadków.
R ozłożyste grusze, Smukłe trześnie i wiśnie szumiały nad nimi, Szepcąc swój wiekuisty i m ądry poem at O świętości wsi polskiej. Białe pióropusze Kwiecia, różany opył i przeczyste w swojej N ajm łodszej zieloności listki drżały zcicha: —
— I milkną nagle usta, kajają się dusze,
Coś w całym sadzie szepce, śpiew a, łk a i wzdycha, T ęsknota niewiadomo za czem serca poi, —
Myśl o własnem swem szczęściu z drżących serc ulata, Niby sen o świtaniu, więdnie i usycha, —
A rodzi się pragnienie szczęścia dla tej świętej Matki-ziemi, co z smutnej, biednej i wyklętej Przeradza się w najbielszą Przodow nicę świata.
O puszczali sad w cichej zadumie. P o pewnym C zasie przeszli olbrzymim ugorem pastewnym W zd łu ż sadu i znaleźli się w śród stajen. Raz Stanąwszy w swem królestwie, ciotka M arta tutaj W lot objęła dowództwo. —• „Jeno nic nie utaj
Jejmość, wszystko chcę w id z ie ć ! ..“ — rzekł poseł, by ująć P oczciw ą ciotkę, w iedząc, jaką dumą M arty
Jest szczególnie obora. A więc piękność ras C hw alił co krok gorąco, szczerze, niezatarty
T rag e d ia polska. I. — Sierm ięga. 1 7
Ostawując w jej sercu ślad wdzięczności. — „Czują-ć Jejmość b y d lą tk a !..“ — mówił, kiedy krowy, rycząc, Zw racały łby ku Marcie, która szła wzdłuż obór, Pokazując gościowi swój rasowy dobór
Krów i ściśle po drodze i przezornie licząc, Czy wszystkie powróciły z pastwisk. Czas podoju Zbliżał się.
W bezgranicznym, Bożym w ręcz spokoju Ku zachodowi słońca jasny krąg się kłonił
I jakgdyby rumieńcem wstydu się zapłonił,
Z e coraz bardziej moc swych świetnych blasków ronił, Poczerwieniał, jaskrawo oświecając wierzch
Sadu i z nor przestrzennych wychylał się zmierzch Liljowo-błękitny, w złocie i purpurze
Zachodzącego słońca skąpany, co w chmurze Skryło się, przeświecając zlekka przez obłoki,
L ecz w borach coraz bardziej gęstniał, w szare mroki Otulając dalekie pola. Skrycie szedł,
Czaił się, pełznął, aby w czarną moc swą w net O bjąć cały świat. Mierzchnął przepych dnia.
G dzieś błońmi Niósł się jeszcze ptaszęcy zachwyt, nim je okuł
Głuchonocnem milczeniem, z purpury zachodu W ypełzły, wielkorogi, napastniczy mrok Przedwieczorny.
Stoiński stał przed stajnią z końmi I przyglądał się znanej i głośnej naokół
Stadninie podstolego. Zachw ycony wzrok Rwały te dostojnego latorośle rodu,
Szczep pustyni i wichru, ściglejszy nad sarnę, — Białe jak puch łabędzi, jak kruk lśniący czarne, Wiatronogie ogiery, śmigłe jednolatki,
Młódź źrebięca i dumne, urodziwe matki, A ż poseł w rósł z podziwu w ziemię.
W tem się dłońmi P o biodrach z zachwycenia uderzył.
M ! — „T o koń mi
a o n ie. . . z uniesieniem krzyknął, gdy stajenny
W yprowadzi! przed wrota rączego jak sokół, Faw oryta Stokłosy. W zachodu płomiennej Ł unie stał m łody rumak. Chrapy rozdął, z źrenic M ądry bił mu blask, czujnie strzygł uszyma wokół, Drżał w szystek, niecierpliwie przestępując z nogi N a nogę, jakby rwał się w dal szalonej drogi, K ędy najurodziwsza czeka z oblubienic
U jej kresu. K oń-w icher! . . G d y go poseł zoczył, Z roziskrzonym ku niemu nagle wzrokiem skoczył I dosiadł go. Stajenny wzniósł do góry harap I ciął nim przez powietrze. Z krwi i ognia arab Rzucił się i dziedziniec obiegł jak szalony, P ow odow any biegle przez jeźdźca, w zapale R az-w -raz w ołającego: — „Ślicznie! D oskonale!
T aniec, nie j a z d a ! ..“ Zręcznym wstrzymał ruchem źrebię I zachwycony mówił do E w y : — „I któż
T a k ą stajnią poszczyci się dziś, jak twój ro d z ic ? !..
— Co to za k o ń ! . . “ — unosił się i gry śledziony Ź re b c a słuchał z rozkoszą.
W tem m łody Borodzic W p ad ł na dziedziniec. P o se ł, ujrzawszy go: — „Już?“
— Z apytał z miną, która mówiła, że z góry W ie, jaką mu ów zwiastun nowinę przynosi.
S ew er robił pospiesznie piersiami i ledwie Zachw yciw szy oddechu, zakrzyknął, obiedwie R ęce kornie zniżając: — „P an podstoli prosi W aszą wielm ożność oraz w aćpanny do siebie
Bez z w ło k i! ..“ A w tej chwili słońce zpoza chmury W yjrzało, róż i złoto jeszcze raz po niebie
Szczodrze miecąc, a w blasku jego twarz młodzieńca Lśniła przedziwnem światłem jasnego rumieńca, Zrodzonego przez szczęście i wzruszenie.
W mgnieniu O ka ruszyli w stronę dworu. T u ich wzrok
Dziwny uderzył w idok:
— W olbrzymim pierścieniu P rzed gankiem z odkrytemi głowami stał lud Z e Stokłosów i Leszczyn, dwóch wsi podstolego,
2*
19
N a wzniesieniu zaś ganku ujrzeli samego
Stokłosę wraz z proboszczem. Dziedzic dłonie splótł Na piersiach i trwał w długiem milczeniu. P o d zmrok I ostatnie promienie gasnącego słońca
Falowały jak żyto płowe głowy włościan, Niepokój grał na twarzach, lęk i nie dająca Ukryć się, ni potłumić, ciekawość. Dziewczęta I kobiety, by nie stać na widoku, do ścian Dworu, drżąc, się tuliły. — Chwilę trwała święta, Namaszczenia jakiegoś pełna cisza, wkońcu Podstoli, wzrok natchniony podnosząc ku słońcu, Jakby je na świadectwo swoich słów brał, mocnym, A le drżącym przemówił głosem:
— „Już z ambony Obwieszczono wam, dzieci, jaki święty dzień Zaśw iecił nad ojczyzną naszą. By to płony Nie był jedynie poryw narodu, co w cień Upadku się zasuwał, lecz by się owocnym
Czynem w szędy zapisał, — da Bóg, jeden z licznych, Choć pierwszy wśród dziedziców pono okolicznych, A by zmienić na lepsze smutną waszą dolę,
Następującą, bracia, ogłaszam wam w olę:
Jesienią geometra zmierzy wszystko pole
I wydzieli się z prawem dziedzictwa na własność W szelki grunt. Kto posiędzie pół włóki, — trzy dni Tygodniowo uprawiać będzie dworską rolę
Lub uiści czynsz roczny. Z a taki p ó ł - w ł ó k . . . “ Lecz głos utonął w nagłym płaczu. ^JFszędy łzy Lśniły w oczach, z sczerniałych twarzy biła jasność Promienna, a wśród płaczu szczęsne: — „N iech ci Bóg Z a p ła c i!.. drżało zewsząd. K ażda z głów, jak kłos Z wiatrem, w dół się chyliła.
, , . D ziedzic podniósł głos
I mówił dalej:
. . . „Płacić będzie się trzy złote
Gruntowego, dań miodu, dwóch kur, a dw adzieścia Motkow przędziwa rocznie złożyć ma niewieścia Dłon na dwór. Krom tych, żadnych opłat się pobierać
Nie będzie i ktokolwiek poweźm ie ochotę
Z e wsi wyjść, — może snadnie, byle w miejsce swoje Znanego mnie i gminom osadził dzierżawcę.
Zubożenia dla siebie przez to się nie boję, Przeciw nie, mam nadzieję, że miłością sprawcę Lepszej doli swej darzyć będziecie i w spierać W razie szkody jakowejś lub klęski, bo komuż Ufać bardziej, niż drogim swym sąsiadom rolnym I współobywatelom wyzwolonym, wolnym, — G dyż wolni już jesteście: T ak mi Bóg dopom óż!“
Cisza legła tym razem w tłumie, jak w kościele P łacz się jeno gdzieniegdzie zrywał, gdy ksiądz naraz
Krzyknął gromko: — „N iech żyje nasz dziedzic!“ — I zaraz Sto głosów odwtórzyło z zapałem. W esele
Niew ysłowione biło z tw ardych lic. P rzez taras Rzucano się, by do nóg panu paść.
Podstoli R ęce uniósł nad nimi i z trudem, powoli, W zruszonym ciągnął głosem:
— „I sąd będzie inny.
Niż dotychczas. Z pośrodka gromady sąd gminny Z łoży się, a wybrani uroczyście przysiąc
Muszą, że spraw iedliw ie będą s ą d z i ć .. . “ W tóry
Okrzyk rozbrzmiał: „N iech ży je!“ „Sto la t!“. . . W tłumie: „T y siąc!“
Krzyknął k to ś . . . Z ew sząd czapki leciały do góry, Śmiech i płacz naprzem iany bił rozgłośny w chmury, Umilkł wreszcie, przechodząc w szepty coraz cichsze, W naradę jakąś. D ziedzic zaś tak kończył:
— „Spichrze Pobuduje się wspólne, aby na w ypadek
Jakowejś klęski biedak miał co jeść. Z e składek Stw orzy się szkołę gminną, — a grzywny sądow e, —
— Bo plagi od dziś znoszę, — po złotym na głowę, O bróci się na skrzynkę gromadzką, by z niej
R atow ać pogorzelców. Będzie biednym lżej, G d y ich zniszczy p o żo g a! . .
21
N a chwałę O jczyzny
W reszcie — zakończył mocno — przez lat trzy pańszczyzny Nie będzie, byście, drodzy współobywatele.
Pamiętali i całe wasze pokolenie T rzeci M aja!“ . . .
— „Jezusie!“ — łkało wkrąg.
— „ W kościele Złóżmy, bracia, nasamprzód wdzięczne dziękczynienie
Z a to najdroższe ś w ię to ! ..“ — rzekł ksiądz i sam przodem Ruszył a z nim podstoli wraz z całym narodem
Uszczęśliwionych, wolnych poddanych.
Z lic ciotki Takiego wniebowzięcia uśmiech lśnił przesłodki,
Z e zagasłej młodości wdzięk w nich wskrzesł, — a E w a Drżała, jak osiczyny młodej czuły liść,
Z alew ając się łzami radości. T uż przy niej Stał, drżąc jak ona, Sew er. Czuli, jak z ich łon W ykw ita pieśń zachwytu, jak pod sercem śpiew a Niewysłowione szczęście, jak się jasno czyni
I słonecznie w ich duszach. S ew er z rozrzewnieniem I czcią serdeczną szeptał: — „C óż za złoty człow iek Z naszego podstolego! . . “ I z pod jego powiek Bił ogień uniesienia.
— „A ch ! T rzeb a nam i ś ć ! . . “
— Ciotka Marta się pierwsza ocknęła, bo dzwon Rozbrzmiał w tej chwili w cichej, drewnianej świątyni I głos płynął przez pola, wieczornem milczeniem Kołysane na cichy, na sen.
S ew er w drodze Opowiadał niewiastom, a twarz mu pałała Blaskiem, co dziwnie krasił jego lica śniade, Jak podstoli do Leszczyn wyprawił Michała Z araz po swym przyjeżdzie, przykazując srodze, By zwołał do Stokłosów tamtejszą gromadę, Jego zaś po naradzie z księdzem wysłał na wieś P o poddanych z Stokłosów. — „Jako spadkobierca I zięć mój przyszły — mówił — w aść im pierwszy zawieź
W ieść o dobrej nowinie i zdobądź ich serca N a żywot p r z y s z ły ! ...“
W tejże chwili przed kościołem Stanęli. L ud w ypełnił już wnętrze i kołem
O biegł Pański przybytek.
P o licach Najświętszej R odziny na obrazie w ołtarzu, co za tło
M iał jasny pejzaż wschodni, mdłe igrało światło Kilku św iec i słonecznym czyniło koloryt Obrazu. Z tym półblaskiem ożeniony mrok Sprawiał, że obraz dziwnie łudził ludzki wzrok Pozorem życia. Z dało się , że wkrąg się piętrzy Łańcuch żyw ych wzgórz z siecią kilku srebrnych koryt C edrońskich, zaś na pierwszym planie w jakiejś parji Łagodnej, przy rzeźwiącej, źródlanej cysternie
Uśmiechała się słodka, anielska twarz Marji, Piastującej na łonie Dzieciątko, a przy niej O blicze O blubieńca, przedziwnie misternie O ddane przez artystę.
W maleńkiej świątyni U roczysta zapadła cisza, gdy wtem ksiądz
W zniósł w górę Przenajśw iętszy Sakrament i drżąc Całem ciałem z wzruszenia, jak grab młody w borze, G dy na las runie burza, wszczął hymn: Ciebie, Boże, C hw alim y. . .
Zrazu nikłe i nieśmiałe glosy Podjęły w ątek pieśni, ale z każdą chwilą
Hymn rósł, potężniał, serca wznosił pod niebiosy — I jak kiedy posępne chmury się rozchylą
I słońce nagle zalśni, — taka jasność dziś, P o wiekach chmurnej doli, wyzwoloną z cieśni Duszę szarej tej ciżby i wolną już myśl Rozzłociła i biła z jej podniosłej pieśni Pogoda i słoneczność.
A gdy przebrzmiał śpiew, Ksiądz ze stopni ołtarza jął mówić, jak mienie W szystko swe, jak serdeczną winien oddać krew
23
Lud za prawo majowe, w którem się sumienie Narodu obudziło, — za Ojczyznę.
— „R acz, —
— Zw rócił się do obrazu — Matko Przenajświętsza, Zwłaszcza, że, jak słyszymy, wał chmur wkrąg się spiętrza Przeciwko konstytucji, błogosławić dzieło,
P oczęte z ukochania o jc z y z n y !...
T u płacz
Rozległ się i w ołanie: — „W ysłuchaj n a s!“ — aż K ościółek się w posadach zatrząsł. Lud na twarz Z łkaniem padł i chwil długich sporo upłynęło, Nim się ocknął z ekstazy, a zpośród gromady W ysunął się na czoło stary kmieć.
Nieśmiało Ogłosił wynik szeptem odbytej narady
Chłopstwa przed dworem, które złożyć chce na działo Dla króla w razie wojny tysiąc złotych.
Z tchem Zapartym słuchał słów tych podstoli, — a poseł Stoiński krzyknął z mocą: -— „C hoćby z całem swem W ojskiem runęła Moskwa, choćby nas poniosła Fala na wir najbardziej zawrotny, a wiosła Porwała w odmęt, z takim ludem i bez wioseł Przepłyniemy najgłębszą, przepaścistą t o ń ! . . “
„ C h r y s te ! ...“ — szeptał ksiądz. M arta z E w ą łkały.
W tem Do wysłannika gromad przypadł Sew er, złapał
Siwowłosego kmiecia spracowaną dłoń I kilkakroć serdecznie ją uścisnął. Z ap ał 1 entuzjazm bez granic zapanował.
— „D zieci!“
Z aw ołał ksiądz, wskazując na Najświętszą P annę W ołtarzu. „Jej to jeno modły nieustanne, Królowej tej korony, sprawiły, że wreszcie
Taki dzień nad tą biedną ziemią dzisiaj świeci.
W szak to Jej miesiąc! Pójdźcie bracia i uderzcie Czołem przed Jej obliczem, Jej serdeczny pacierz Dziękczynny ofiarujcie, a ta Pani maja
Przesłodka, ta bolesna ziemi polskiej M acierz L ęk o los konstytucji w sercach poukaja, Nie dopuści, by święte odrodzenia znamię W róg zniweczył lub zdrada i da pełne stągwie Szczęścia pić naszym ustom . .
P od Twoją obroną
— Zaintonow ał nagle i ruszył ku bramie Kościółka.
Z afalow ał wszystek lud, chorągwie Imał w dłonie i św iece i szedł, antyfonę Śpiewając, za pasterzem swoim w uroczystej Procesji w stronę dworu.
A już wkrąg przeczysty, W niepokalanej, cudnej pogodzie i wonny
W ieczór zwisał nad światem.
W śród żywych obramień Z młodych grabów i leszczyn tuż naprzeciw dworu Stała ubrana w kwiecie statua M adonny —
I procesja wskroś ciszy modrego wieczoru
Skierowała się z śpiewem pod ów święty kamień.
Poklękano wkrąg, kapłan rozpoczął litanję Do M acierzy - Dziew icy i na cudnem tle Pól i łąk, jak misterjum jakie tajemnicze, Rozgrywało się w obec pogrążonej w śnie M atki-ziem i majowe nabożeństwo.
Drganie Świec, umieszczonych przez lud na posągu Snuło się miłościwie przez święte oblicze
M adonny i w skupieniu w dalszym niósł się ciągu Hymn w niebow zięcia. K w iatów uschłe w słońcu zielska I młodocianych jeszcze zbóż wiosenne źdźbła,
W które dłoń E w y stale przystrajała postać Dziewicy, drżały gdyby na wichrze.
I szła Pieśń, potężniała, biła w błękit, by się dostać H en, na pola, na rajskie, kędy Pani Sielska Z kłosów snop wije złoty, by ten dar królewski Ziem i złożyć w dzień głodu . . .
— R ó żo złota! — z tłumu Biegło, łącząc się z wtórem lekkiego poszumu
W ieczornego i rwało się pod strop niebieski.
— Gwiazdo zaranna! — łkało — Królowo anielska!
A gdy z końcem litanji zabrzm iało: Królowo Korony Polskiej! — lud padł krzyżem i nanowo Głośnym zaniósł się płaczem.
A wtem srebrny sierp W ypłynął, gdyby korab, na niebo, — w śród szczerb N a posągu i w trawie cudne arabeski
Kreśląc, — snop światła w darł się przez gąszcz drzew na lica Niepokalanej, które zdawały się łzawić,
W zruszone pieśnią ludu i pod blask księżyca Zadrżały święte usta, jakby błogosławić Chciały tej rozmodlonej rzeszy.
K ażdy grab Drgnął, każdy liść leszczyn, jakby z zaklętego Snu nagle przecknął, jakby święta Tajem nica Odkryw ała mu głąb swą, — a hen, z odległego Stawu popłynął w przestwór cudny nokturn żab I miłości najsłodsza pieśń od leśnych polan,
Pod srebrny obrzask drżących ze wzruszenia gwiazd, Lała się z rozśpiewanych przerozkosznie gniazd Słowiczych.
— Nabożeństwo się kończyło. Z kolan W staw ał lud, a z lic jego niepożyta moc
Jakaś biła i orle męstwo z ócz.
— Szła noc . . .
' ‘‘‘‘“ N a * * /“ " * '
II.
DRAMAT.
N O C Ś W IĘ T O JA Ń S K A . S O B Ó T K A . W IA N K I. W R Ó Ż B A . N A Z A J U T R Z . Z J A Z D P O W IA T O W Y . D R A M A T . S A M O T N IK . W Y Z N A N IE . W E Ś W IA T !...
K s ię ż y c w zeszedł i senne łany pól i stawy Otulała w swój biały zawój noc.
O d łąk U pajający płynął i rześki aromat
K w iatów polnych i świeżo pokoszonej trawy
— I nagle się przesłodka pieśń rozłkała wkrąg, P ieśń wieczoru letniego, hymn tysięcznych gromad Świerszczów polnych i cudny poszum rzecznych wstąg.
Mimo spóźnionej pory, niebywały ruch P anow ał na gościńcu.
P o d blask srebrnej pełni W idać, jak się przydrożny p y ł naokół wełni I o wysubtelniony ciszą nocną słuch
U derza tętent koni, turkot licznych kolas;
Trzask bicza raz-w-raz z siłą odbija się o las, Chwilami zaś przy świetle hajduczych latarni.
Poprzedzających pojazd, zalśni złotem pańska K aroca ośmiokonna. I im bliżej wsi
Podstolego, tern ludniej czyni się i gwarniej.
— T o wigilja jednego z najpiękniejszych dni, Zakw itająca kwiatem szczęścia, świętojańska, Czarodziejska noc.
27
P onad wstęgą śniących opól, W sadzie, w cudnej alei z nadwiślańskich topól T ysiące różnobarwnych płonęło latarni,
A przed dworem, na rośnej, aksamitnej darni T raw nika ziały ogniem beczki smolne. W onej P ow odzi barw i świateł jaśniały festony Z wonnych gałązek jedlin, a na czystej bieli Frontow ej ściany dworskiej, złotemi głoskami W ypisany, lśnił zdała cytat z ew angelji:
-— Słowo stało się Ciałem i mieszkało z nam i!
D w ór, przystrojony w zieleń i kwiecie bogato I przez okna rzęsistym jaśniejący blaskiem, K tóry zlew ał się w śliczny, złoty ton z pośw iatą M iesięczną, — stał w tej chwili pustką, bo pod laskiem Jodłowym święcić miano właśnie staroświecką
Uroczystość s o b ó t k i .
G oście, lud, domowi Szli jak ten nieprzejrzany i czarny rój mrowi, W takt radosnej i szczęściem dyszącej muzyki.
K u wzgórzom, gdzie pod w pływ em , rzekłbyś, czarów, nagle W ykw itły dookoła, jak b łęd n e ogniki,
M nogie światła i ciężkie, postrzępione żagle Dymu drżały w powietrzu, nad polam i. . .
Ew a, Ujrzawszy je, klasnęła w dłonie i jak dziecko, P o d gaj z towarzyszkami pobiegła.
W n et drzewa Z aszum iały nad niemi i jak gdyby m odły Uroczyste w tę św iętą cudów noc zaw iodły, Czołobitnym się ruchem pochyliły jodły I sze p t-p o szep t przez wonny poszedł gaj.
Dziewice, Całe w bieli, z włosami, w kwiecie niezabudki Zdobnem i, w B ożą-rosę, rutę i bylicę,
Stanęły wkoło ognia i święto sobótki Rozpoczęło się.
G oście barwne szachownice O kólnych pól zajęli i nagle o leśń
Jodłow ą obrzędow a uderzyła pieśń:
— „ W polu lip eó k a, w p olu zielona, L isteczk i o p u śc iła , —
P o d nią d ziew cz y n a, p o d n ią je d y n a . P a r ę w ianuszków w iła , . .
— Muzyka, śpiew dziewiczy i taniec naprzemian Szły po sobie, a z dworu wciąż nowy tłum ziemian Płynął i p ły n ą ł. . .
C e n a r , g o n i o n y , a wkońcu M odne tańce w spółczesne snuły się pod rytm M uzyki, raz kipiącej życiem, to w sierocy P łacz rozłkanej i na tle tej miesięcznej nocy Tańczący, jak tęskniące wieczyście po słońcu K orow ody pokutnych dusz i smętnych widm, Przesuw ali się cicho w śród traw.
W koło stosy Sobótkow e płonęły, a czerwonow łosy
Płom ień rzucał jaskrawy refleks na niebiosy I złocił w ieńce dziewcząt, z niezapominajek U w ite i bylicy.
Najcudniejsza z bajek Z daw ała się rozgrywać w tę noc i wychłódła N aw et pierś starców drżała z wzruszenia.
— W tem źródła, Bijące tuż pod gajem i rzeczka Leszczynka
Z nęciły srebrnym szmerem swoich fal dziew częta I pierw sza nad ich nurtem, jak w odna boginka, Stanęła Ew a.
— Jako zakończenie święta N a tle niepokalanej, czerwcowej pogody,
Miały odbyć się jeszcze prasłowiańskie w i a n k i :
— Z Świętem ognia łączyło się dziś Święto wody.
Popłynęły na fale dziew icze równianki,
Światłem lśniące i naraz w piersiach wszystkich dziewic Zam arł oddech.
29
W zrok śledził, czy w ieniec popłynie W dal szczęśliwie i równo, zali w nurtach zginie, Czy śniony w snach dziew częcych zjawi się królewic, Czy rozwieje się w nicość, złudny, jak mydlana Bańka, grająca tęczą barw. I zwierciadlana T o ń rzeki się zasłała polnem kwieciem.
E w a
Śledziła swą równiankę z uśmiechem. W tem dreszcz Targnął nią i krew zmroził.
W ianek zrazu płonął Jasno nad w ód krysztale, gdy o korzeń drzewa, R osnącego nad brzegiem, uderzył i deszcz
Kropel, rozprysłych wskutek wstrząśnienia, światełka W nim zagasił, a chociaż wianek nie utonął,
Straciła go już z oczu.
Biedne dziew czę nie łka, Nie zawodzi i jeno bolesny skurcz ust
I bladość lic, jak trupia biel śmiertelnych chust, Św iadczą, jak bardzo cierpi. Pierś dłońmi obiema Ciśnie i z lękiem szuka oczyma Sewera,
Przedm iot nieszczęsnej wróżby.
L ecz S ew era niema W tej chwili w pobok Ewy. O derw any od niej Przez podstolego, z tłumu hufiec młodych zbiera, By, jak każe obyczaj, ze światłem pochodni O bejść pola w tę świętą noc.
G d y takie ognie O kadzą dzisiaj pola, już ni plonów grad Nie wybije, ni piorun nie zapali chat,
Ni najzłośliwsza burza w sadach drzew nie pognie, By owoc wszystek zmarniał.
W racano do dworu Z śmiechem i gwarem rozmów. Jak gdy w lecie z pól Rój pszczół z głośnem brzęczeniem w macierzysty ul W raca z uczuciem szczęścia, — z taką, nakształt roju Pszczół tych, wrzawą i w takim radosnym nastroju Szło całe towarzystwo przez zieleń ugoru
Olbrzymiego do domu.