J\?. 16. Warszawa, d. 21 kwietnia 1895 r. Tom XI.
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
PRENUMERATA „WSZECHŚWIATA*1.
W Warszawie: rocznie rs. 8 kw artalnie „ 2 Z przesyłką pocztową: rocznie rs. 10 półrocznie „ 5 Prenum erow ać można w Redakcyi „Wszechświat;.*
i we w szystkich księgarniach w kraju i zagranicą.
Komitet Redakcyjny Wszechiwiala stanow ią Panow ie:
D eike K., D ickstein S., H oyer H , Jurkiew icz K., Kw ietniew ski W h, K ram sztyk S., Morozewicz J., Na- tanson J., Sztolcman J., Trzciński W. i W róblew ski W.
A d r e s IRed.ał2:c37-i: ISZra,ls:o-wsl2;Ie-I= rzed.raieście, 2STr GS.
ACETYLEN
i w ę g l i k w a p n i a .
E dw ard Davy w r. 1836 poddał bliższemu badaniu szczególne utwory chemiczne, po
wstające podczas otrzym ywania*potasu me
talicznego z jego węglanu zapomocą węgla w tem peraturze bardzo wysokiej. Oprócz innych ciekawych spostrzeżeń, k tóre przy tej sposobności poczynił, zauważył także, że pe
wne osady bezkształtne i prawie czarne, zbierające się w kanałach przyrządów uży
wanych do otrzymywania potasu i niekiedy zatykające je nawet, ulegają szczególnej przemianie pod działaniem wody. Zetknięte mianowicie z t ą cieczą, w zwyczajnej już tem peraturze wydzielają obficie gaz palny, obdarzony swoistym zapachem, a złożony z węgla i wodoru. W ciągu ćwierci wieku prawie nowy ten węglowodór nie zw racał na siebie baczniejszej uwagi, aż dopiero w 1859 wielki chemik francuski, B erthelot, powrócił do jego badania. A żeby ułatw ić dalszy
| opis, powiedzmy przedewszystkiem, ie B er
thelot spostrzegł fpewne'pokrewieństwo mię
dzy węglowodorem Davyego a kwasem octo
wym (połacinie acidum aceticum) i z tego powodu węglowodór ten nazwał acetylenem.
Acetylen tworzy się nietylko w taki sposób, w jak i był poraź pierwszy otrzymany, lecz nadto w bardzo wielu innych 'reakcyach che
micznych. Alkohol zwyczajny i metylowy, eter i wiele innych ciał podobnych, ogrzewane w postaci pary do tem peratury czerwonego żaru, ulegają rozkładowi, którego jednym z produktów je st acetylen. Pow staje on także, kiedy iskry elektryczne przeskakują
! przez gaz błotny, etylen i wiele innych wę
glowodorów, albo też przez mięszaninę cyanu z wodorem. Tworzy się również jako jeden z produktów niezupełnego! utlenienia, gdy p ara eteru, amylenu i różnych innych związ
ków węglowych ^płonie w obecności niewystar
czającej ilości powietrza. Elektroliza kwa
sów fumarowego i maleinowego, działanie potasu i sodu n a chloroform, odjęcie bromo- wodoru od związków wytwarzanych z bromu i etylenu, nakoniec — wiele, jeszcze innych przemian chemicznych podobnież daje począ tek acetylenowi. Ze wszystkich jed n ak spo
sobów tworzenia się tego ciała najbardziej na uwagę zasługuje powstawanie jego przez
bezpośrednie złączeniesig pierwiastków, wę
gla i wodoru, a to z tego przedewszystkiem powodu, że dwa wymienione ciała proste nie okazują bynajmniej dążności do łączenia się ze sobą w warunkach, w których inne ciała wchodzą we wzajemne związki.
Syntezy acetylenu z pierwiastków dokonał B erthelot w r. 1868. Mamy wszelkie prawo uważać ją za wielki wypadek w dziejach che
mii, a dlaczego—to się okaże wkrótce. D o
świadczenie B erthelota było urządzone w taki sposób, że dwa pręciki z doskonale oczysz
czonego i wypalonego tw ardego węgla były umieszczone końcami naprzeciw siebie w kuli szklanej, napełnionej czystym wodorem. W y stające na zewnątrz końce pręcików łączyły się z biegunam i silnej bateryi elektrycznej, złożonej z 50—60 ogniw Bunsena. K iedy obwód został zamknięty, między pręcikam i wewnątrz kuli ukazywał się łu k Yolty i, pod wpływem niesłychanie wysokiej jego tem pe
ra tu ry , węgiel wchodził w związek z wodo
rem. Doświadczeniu można nadać form ę do
godniejszą, używając bani szklanej z dwiema rurkam i, z których jed n a służy do wprowa
dzania coraz nowych ilości wodoru, z drugiej zaś gaz uchodzi nazew nątrz i może być prze
prowadzany do odpowiednich zbiorników.
Acetylen tworzy się tu taj obficie i w stanie zupełnej czystości, je s t tylko pomięszany z wodorem, doprowadzanym stale w znacz
nym nadm iarze.
Jedynem i częściami składowem i acetylenu są węgiel i wodór. Pierw iastki te, ja k już wspomniano, nie okazują dążności do łącze
nia się ze sobą. P rzyczyna tego leży bez- w ątpienia w głębokich, zasadniczych w łasno
ściach ogólnych m ateryi. W iadom o, że, według panującego obecnie poglądu, m aterya je s t złożona z niezmiernie m ałych, niepodziel
nych ju ż dalej mechanicznie, t. zw. cząste
czek czyli molekuł. Chemia przyjm uje, że cząsteczka je st jeszcze utworem złożonym z niepodzielnych już i n a chemicznej drodze atomów: w cząsteczce pierw iastku wszystkie atom y są jednakow e, równe między sobą, w cząsteczce związku atomy są różne. W e wszystkich rodzajach m ateryi atom y zaw arte w cząsteczce nie znajdują się w niej w stanie spokoju, lecz wykonywają pewne poruszenia, których obszerność i inne cechy zależą w wy
sokim stopniu od warunków fizycznych, w j a 242
kich m aterya się znajduje, lecz w daleko wyższym — od własności samych atomów, to je s t od ilości ruchu, ja k ą one posiadają z natury. Jeżeli teraz przedstawim y sobie pierw iastek A , w którego cząsteczce atom y posiadają ilość wyrażoną przypuśćmy przez jakieś 3 jednostki i pierw iastek B z atom am i obdarzonemi ilością ruchu odpowiadającą np.
2 takim samym jednostkom , to pytanie—czy dwa te pierw iastki łatwo czy też trudno wej
dą w połączenie ze sobą rozwiązać się daje na zasadzie następującej uwagi: Jeżeli ilość ruchu atomów w mogącym powstać związku A B je s t mniejsza od sumy 2 + 3, to związek ten tworzy się łatwo, przez bezpośrednie, ja k mówimy, złączenie pierwiastków, a nadm iar energii uchodzi na zewnątrz w postaci ciepła.
Mówimy, że zjawisko łączenia się je s t w tym razie egzoterm iczne. Krańcowym p rzyk ła
dem tego rodzaju łączenia się są te wypadki, w których ilość wydzielonego ciepła w ystar
cza aż do rozżarzenia m ateryi, do wytworze
nia płomienia: W ted y powiadamy, że jedno ciało pali się w d ru g ie m , np. węgiel w tlenie.
Przeciwnie dzieje się, kiedy ilość energii atomów w cząsteczce związku je s t większa od sumy energij atomowych pierwiastków. To, czego brakuje, musi wtedy być dostarczone z zew nątrz, łączenia więc tego rodzaju nigdy nie wszczynają się i nie przebiegają bez po
mocy jakichś zewnętrznych źródeł energii.
N ajczęstszą postacią, w jakiej energia z ze
w nątrz bywa dostarczana w razach podo
bnych, bywa ciepło, stąd określenie, że zja
wiska, o których teraz mowa, odbywają się z pochłonięciem ciepła, czyli, jednym wyra
zem, są endotermiczne. Otóż węgiel z wo
dorem znajdują się w takim pomiędzy sobą stosunku, że, widocznie, energia ich atomów, gdy ra z już weszły w związek, je st większa, aniżeli była, dopóki te ciała były pierw iastka
mi. D latego to węgiel nie pali się w wodo
rze, dlatego chcąc złączyć te pierwiastki, musimy dodać im tego, czego brakuje do utw orzenia związku.
Powyżej wyłuszczone zasady aż do niezbyt dawnych czasów m ało były rozumiane lub uwzględniane przez chemików i w tem leżała główna przyczyna, d la której synteza związ
ków węglowych, utworzenie ich na drodze eksperym entu sztucznego z pierwiastków, aż do niezbyt dawnych czasów uchodziło za
N r 16.
WSZECHŚWIAT.
WSZECHSWIAT. 243 rzecz niedostępną dla człowieka. W iadom o
powszechnie, że ciałami m acierzystemi wszyst
kich związków węglowych są węglowodory, [ wiadomo także, że, m ając w ręku jeden wę- j glowodór jakikolwiek, zapomocą zastępowa- j nia w nim atomów wodoru grupam i węglowo- dornemi możemy przejść do innych węglo
wodorów bardziej złożonych, a zapomocą reakcyj ro z k ła d u —do prostszych. Ponieważ zaś na drodze bezpośredniej syntezy jedynym węglowodorem, ja k i dotychczas otrzym ać się udało, je st acetylen; a n a d to —ponieważ, we
dług dzisiejszego stanu naszych wiadomości, nie możemy nigdy oczekiwać na tej drodze otrzym ania jakiegokolwiek węglowodoru in nego; acetylen przeto je s t obecnie i zapewne pozostanie n a zawsze punktem wyjścia dla syntezy z pierwiastków węglowodorów, a w dalszym rzędzie—i wszystkich związków węglowych. Najwyższy tryum f chemii współ
czesnej: sztuczne otrzymywanie związków węgla czyli ciał organicznych z pierwiastków zawartych w przyrodzie m artwej i zapomocą sił, nic wspólnego z życiem niemających, w zbyt niekompletnym obrazie przedstawia się zwykle umysłowi czytelnika dzieł popu
larnych. P raw dą je s t niezaprzeczoną, że chemia umie już otrzymywać sztucznie nawet takie złożone utwory przem ian odbywających się w organizmach żywych, ja k np. cukier, ale między tym ostatecznym produktem a składającemi go pierwiastkam i istnieje bardzo długi łańcuch stadyów pośrednich, którego pierwszem ogniwem jest węglo
wodór.
P o te m , co powiedziałem, rozumiemy już dobrze, dlaczego synteza acetylenu z pier
wiastków została nazw ana ważnym wypad
kiem w dziejach chemii. Rozumiemy także, jak ie to znaczenie teoretyczne może być przypisane acetylenowi, bez względu na to f czy w praktyce był on kiedykolwiek, czy nie był wyzyskany w celu syntezy związków or
ganicznych. T eraz możemy powrócić do przerwanego opisu własności zajm ującego nas ciała.
(C. d. nast.).
Zn.
(Dokończenie).
Osobliwą właściwość powierzchni M arsa j stanowią tak zwane „kanały.” Cały miano
wicie obszar lądów jego przecięty je s t siecią licznych linij czyli wązkich smug, posiadają
cych barwę czarną różnego natężenia i przed
stawiających w ogólności wygląd zmienny.
Przebiegają planetę w kierunkach prostoli
nijnych,"’ czem się wyróżniają od krętego biegu rzek naszych. K rótsze z nich nie do
chodzą 500 km długości, inne znów ciągną się przez tysiące km i zajm ują czwartą, a nawet i trzecią część całego obwodu pla
nety. N iektóre są bardzo łatwo widoczne, zwłaszcza zaś jedna, m ająca nazwę Nilosyr- tis, ze wszystkich najszersza. Inno nato
m iast dojrzeć się dają bardzo trudno i po
dobne są do najcieńszych nici pajęczynowych, rozprowadzonych po tarczy planety. Szero
kość ich ulega znacznej chwiej ności; Nilo- syrtis przedstaw ia niekiedy szerokość 200 lub nawet 300 km , inne są zaledwie na 30 km szerokie.
K an ały te zyskały znaczny rozgłos i mówi się o nich bardzo dużo. O ile dotąd wykaza
ły dostrzeżenia, są to niewątpliwie stateczne n a planecie utwory. Nilosyrtis widziany jest { w położeniu niezmiennem prawie od la t stu, I znaczna liczba innych od la t trzydziestu, co-
najmniej. Zarówno co do swej długości ja k i uporządkowania, są one stałe i zmie
niają się zaledwie w obrębie szczupłych g ra
nic, stopień wszakże ich widoczności je s t sil
nie zmienny, tak że nietylko rozmaicie się przedstawiają podczas różnych opozycyj pla- nety, ale zmiany dostrzedz się dają już w ciągu jednego tygodnia. Przeobrażenia te nie zachodzą jednocześnie i nie według jednakiego dla wszystkich kanałów prawa, ale dokonywają się jak by dowolnie, albo przynajmniej według praw zbyt zawiłych, by się wykryć dały. Często pewna liczba k a
nałów staje się niewyraźną, lub naw et zgoła niewidzialną, gdy w pobliżu ich inne wzma-
WSZECHSWIAT N r IG.
cniają się, ta k że widzieć je m ożna wyraźnie naw et za pośrednictwem niezbyt silnych lunet.
K ażdy kanał wchodzi końcami swemi albo do morza albo do jeziora, albo do innego k a nału, albo wreszcie do punktu zbiegu innycli kanałów. Ż aden z nich nie rozpoczyna się pośrodku lądu i nie pozostaje bez początku lub końca. J e s t to fakt najwyższej wagi.
K a n ały przecinają się pod wszelkiemi możli- wemi kątam i, najczęściej jed n ak zbiegają się w drobnych plam ach, którym nadano nazwę jezior; w jed n em z nich schodzi się osiem,
w innem siedem, w dwu po sześć kanałów.
W warunkach normalnych k an ał p rz ed sta
wia się jako sm uga jednostajna, czarna, lub przynajm niej barwy ciemnej; w całym prze
biegu szerokość ulega nieznacznej tylko chwiejności, a gdzieniegdzie w ystępują i dro bne wydęcia. Często też ciemna ta k a linia, uchodząc do m orza, rozszerza się lejkowato i tworzy olbrzymią zatokę, podobną do ujść niektórych rzek indyjskich. N ajokazalszy przykład zatoki takiej przedstaw ia Syrtis M ajor, utworzona przez rozległe ujście k a nału Nilosyrtis do m orza E rytrejskiego. Z a tok a ta m a szerokość nieinniejszą nad 1800 km i również głęboko wdziera się w ląd w kierunku długości; rozległość jej je s t nieco mniejsza, aniżeli zatoki Bengalskiej na zie
mi. Obserwując wielką tę zatokę marsową, dostrzegam y wyraźnie, że ciemna powierzch
nia m orza bez żadnej zgoła przerwy ciągnie się dalej w kanale. Jeż eli więc obszary, mo
rzami nazwane, w samej rzeczy są z masy płynnej utworzone, to też powątpiewać nie możemy, że kanały są to jedynie ich prze
dłużenia, krzyżujące obszary żółte, czyli M y -
Zjaw iska, które występują podczas tajan ia śniegów północnych, potw ierdzają również fakt, że linie, kanałam i zwane, są to rzeczy
wiście szczeliny czyli zagłębienia powierzchni planety, przeznaczone do przeprow adzania mas ciekłych, tworzące istny system h y drogra
ficzny. W spomnieliśmy już, że północna po
wloką śnieżna wydaje się w czasie topienia otoczona strefą ciemną, k tó ra tworzy jak b y morze czasowe. W epoce tej kanały okolicy sąsiedniej sta ją się czarniejszem i i szerszemi, w zrastając ta k dalece, że cały obszar żółty, między brzegiem śniegu a równoleżnikiem 60°
szerokości północnej, przeobraża się w liczne wyspy niewielkiej rozległości. S tan taki wtedy się dopiero kończy, gdy śnieg schodzi do najmniejszej swej powierzchni Ttopnieć przestaje. Szerokość kanałów staje się w te
dy mniejszą, morze czasowe niknie, a obszar żółty odzyskuje poprzednią swą rozległość.
Różne fazy tych zjawisk potężnych pow ta
rz ają się za każdym powrotem pór roku;
można je było zwłaszcza łatw o obserwować podczas opozycyj 1882, 1884 i 1886, gdy plan eta biegun swój północny zw racała w stronę obserwatorów ziemskich. W idzie
liśmy, że zjawiska te w sposób najprostszy i najbardziej n atu ralny pojjnować się dają, jak o wielki zalew, spowodowany topieniem śniegów, a stą d wnieść należy dalej, że k a
nały nietylko z nazwy, ale w samej rzeczy s ą istotnem i kanałam i. Złożona z nich sieć po
w stała prawdopodobnie początkowo pod wpływom warunków geologicznych planety, a w ciągu stuleci rozwinęła się stopniowo.
N ie trzeb a bynajm niej przypuszczać, że są one dziełem istot rozumnych, a pomimo geo
m etrycznej ich postaci skłaniam y się do zda
nia, źe utworzone zostały przez rozwój pla
nety, zupełnie ja k na ziemi powstał k an ał B rytański lub k a n a ł Mozambicki.
Najosobliwszem wszakże zjawiskiem, jak ie kanały M arsowe przedstaw iają, je s t ich po
dwajanie się, które, ja k się zdaje, występuje głównie w m iesiącach poprzedzających lub następujących po wielkich wylewach północ
nych mniej więcej w epokach równonocy.
W skutek nagłego przeobrażenia, trwającego niewątpliwie kilka dni conajwyżej, lub może kilka godzin tylko, a którego szczegółów do
tą d gruntownie rozpatrzeć nie zdołano, zmie
nia dany k a n a ł swój wygląd i okazuje się w całej swej długości przeobrażonym w dwie linie lub smugi jednakie, biegnące równolegle względem siebie z geom etryczną dokładno
ścią dwu szyn drogi żelaznej. Ścisły taki przebieg je s t wszakże jedynein tylko do szyn podobieństwem, co do wymiarów bowiem, ja k łatw o pojmujemy, porównanie je s t nie
możliwe. Obie linie ciągną się n ader blizko kierunku, ja k i m iał k an ał pierwotny, kończąc się tam , gdzie on się przeryw ał. J e d n a z nich często przypada, ja k można najściślej, ponad linią poprzednią, gdy d rug a j e s f nowoutwo- rzona, a w tym razie linia pierw otna traci
N r 16. WSZECH ŚWIAT. 245 wszystkie swe drobne nieprawidłowości i za
krzywienia, jak ie posiadała w warunkach normalnych. Z d arza się też wszakże, że obie linie przypadają po dwu stronach k a nału pierwotnego i znajdują się na gruncie zupełnie nowym. Odległość wzajemna obu linij jest różna w różnych podwojeniach, chwiejąc się od 600 i więcej km aż do o sta
tecznej granicy, przy której dwie linie mogą być jeszcze oddzielnie widziane w wielkich lunetach, do odstępu zatem niedochodzącego 50 km. Szerokość samychże zaś sm ug wy
nosi od 100 km z górą aż do granicy wi
doczności, którą na 30 k m oceniać można.
B arw a obu linij chwieje się od czarnej aż do jasno-czerwonej, k tó rą ledwie wyróżnić mo
żna od ogólnego tła żółtego powierzchni lą
dowej. P rzestrzeń między niemi je s t n a j
częściej żółta, w wielu jednak razach wydaje się białawą. Podwojenie zresztą nie ogranicza się do samych tylko kanałów, ale okazuje dążność do wytwarzania się i w jeziorach, często bowiem jezioro takie przeobraża się w dwie krótkie, szerokie i ciemne linie, do siebie równoległe i rozdzielone sm ugą żółtą.
W tym razie rozdwojenie nie przekracza granic jeziora pierwotnego.
Podwojenie nie zachodzi we wszystkich kanałach jednocześnie, ale, skoro zbliża się właściwa pora roku, zaczyna występować tu i owdzie w sposób nieprawidłowy, a przynaj
mniej w niedającym się uchwycić porządku.
W niektórych kanałach, ja k w kanale Nilo- syrtis, podwojenie nie zachodzi zgoła, albo jest ledwie widoczne. P o upływie kilku mie
sięcy rysunki bledną stopniowo i nikną aż do następnej, powstawaniu ich sprzyjającej po
ry roku. Podczas różnych opozycyj podwo
jenie jednego i tegoż samego k an a łu p rz ed stawiać się może rozmaicie pod względem szerokości, natężenia i uporządkowania obu smug, a w pewnych razach ulega zmianie i sam kierunek linij, odstępując, choć bardzo nieznacznie od kanału, z którym linie te są związane. P a k t ten wskazuje bezpośrednio, że podwojenia nie mogą być zgoła statecziłe- mi na planecie utworami i nie posiadają cha
ra k te ru geograficznego, ja k kanały.
O bserw acja podwojeń nader je st tru d n a i dokonywaną być może jedynie przez oko, do badań takich należycie wprawne, a w spar
te lunetą starannej budowy i znacznej siły.
Tem się tłumaczy, dlaczego ich przed rokiem 1882 nie widziano. W ciągu dziesięciolecia, które od owego czasu upłynęło, obserwowano je i opisano w ośmiu lub dziesięciu obserwa- toryach. Pomimo to zaprzeczają1]] jeszcze niektórzy ich rzetelności a tych, którzy zape
wniają, że je obserwowali, oskarżają o złu dzenie, jeżeli nie o oszustwo.
Zgodnie z zasadą, że w tłumaczeniu’ zja
wisk przyrody opierać się należy kn a ;podsta- wach najprostszych, starano się dla wyjaśnie
nia podwojeń obmyślać hypotezy, wypływają
ce z objawów natury nieorganicznej. Spro
wadzono je więc do efektów świetlnych w atmosferze M arsa lub do złudzeń optycz
nych, wywoływanych w jakikolwiekbądź sposób przez unoszącą się w niej parę; odwo
ływano się do pękania mas lodowych wiecznej zimy, na którą planetę całą skazywano; wi
dziano w nich szczeliny powierzchni planety, które się istotnie podwajają, albo też szpary pojedyńcze, których obraz stąd się podwaja, że wyrywa się z nich dym w długich smu
gach, unoszonych w bok przez wiatry. Do-
! kładne rozpatrzenie wszystkich tych tłu m a
czeń prowadzi w każdym razie do wniosku, że żadne z nich, ani w ogólności, ani w szcze
gółach, nie odpowiada dostrzeżonym faktom.
N iektóre z hypotez tych nie powstałyby za
pewne zgoła, gdyby autorowie ich własnemi oczyma podwojenia widzieć mogli.
Schiaparelli przyznaje, że i sam lepszego tłum aczenia nie posiada, sądzi wszakże, że możnaby łatwiej dojść do celu, biorąc pod uwagę siły, do natury organicznej należące,
j Z m iana roślinności na długich przestrzeniach lądowych, stada większych lub nawet mniej
szych zwierząt dałyby się z odległości takiej dojrzeć. Tak, dajmy, obserwator na księ
życu mógłby mieć świadomość o następstwie n a ziemi pór roku, podczas których na roz
ległych równinach naszych rozpoczyna się upraw a pól, gdy zboże się zieleni lub zżętem zostaje. D la obserw atora nawet n a Marsie mogłoby się stać widocznem kiełkowanie traw na rozległych stepach E uropy i Azyi, a to przez n a g łą zmianę barwy tych okolic.
W podobnyż sposób mogliby i obserwatoro
wie ziemscy dostrzedz podobne zmiany na tych bryłach niebieskich. Jakżeż jednak trudno przyszloby mieszkańcowi księżyca lub M arsa odgadnąć istotną przyczynę zmian
246 WSZECHSWIAT. N r 16.
tych w wyglądzie ziemi, albo choćby uchwy
cić powierzchowną znajomość objawów ziem
skich. T ak też i my, którzy ta k słabo zna
my własności fizyczne M arsa, zgoła zaś o je go świecie organicznym wiadomości nie po
siadam y, napotykam y trudności nieprzezwyr- ciężone, chcąc rozstrzygnąć, które z mnóstwa nastręczających się tłum aczeń słusznem być może; sam a obfitość możebnych przypuszczeń je s t tam ą do zdobycia znajomości tych o b ja
wów. Tego tylko spodziewać się możemy, że niepewność ta z biegiem czasu stopniowo zmniejszać się będzie, o tyle przynajm niej, że będziemy w stanie wyrzec, czem podwoje
nia te być nie mogą. Z zaufaniem odwołać się musimy do tego, co Galileusz nazw ał ł a skawością przyrody, k tó ra nam od czasu do czasu nadsyła promień św iatła, rozjaśniający rzeczy, poprzednio jakiejkolwiek spekulacyi zgoła niedostępne. U derzający tego przy
k ład daje nam analiza sp ek traln a b ry ł nie
bieskich. U fajm y więc i pracujm y dalej.
Znajom ość obecną powierzchni M arsa za
wdzięczamy głównie Schiaparellem u, najw a
żniejsze, zdumiewające odkrycia z jego w ła
snych wypłynęły dostrzeżeń, je s t on niew ąt
pliwie najwybitniejszym znawcą tej sąsiedniej nam planety, dlatego też przy obecnym stanie wiadomości naszych poglądy astronom a tego na je j budowę i w arunki fizyczne jej bytu najwyższe budzić muszą zaufanie. W każdym wszakże razie pojmujemy, że o przyrodzie obcego nam św iata snuć możemy jedynie do
mysły mniej lub więcej dowolne, k tóre dowo
dam i dokładnem i poprzeć się nie dają; d la
tego też wypada nam tu przytoczyć i m nie
m ania innych astronomów, którzy szczegółom dostrzeżonym inne n ad ają znaczenie i inne w yprow adzają z nich wnioski.
W niedawno wydanem dziele: „L a planete M ars et ses conditions d ’habitab ilite” znany pisarz francuski, K am il Flam m arion, podzie
la w zupełności przekonanie Schiaparełlego, że okolice jasn e powierzchni M arsa przedsta
w iają lądy, plamy zaś ciemne stanowią mo
rza, nie sądzi wszakże, by kan ały , ze względu na prostolinijny bieg swój i u kład geom e
tryczny, mogły być utw oram i przyrody, ale widzi w nich dzieła sztuczne, roboty istot rozumem obdarzonych, rezultaty pracy ludz
kości starszej, k tó ra potęgą swą intelektualną wzniosła się znacznie ponad m łodą jeszcze i niedołężną a przez hydrę wojny wciąż wy
cieńczaną ludzkość ziemską.
K u la M arsowa, mówi ten au to r, przez pracę stuleci uledz m usiała zupełnem u p ra wie zniwelowaniu, a woda w niewielkiej ju ż tylko znajduje się tam ilości. Co po upływie kilku milionów la t stać się musi na ziemi, do
konało się ju ż na M arsie. P od wpływem działalności wody meteorycznej, czyli opadów atm osferycznych, ścierają się zwolna góry nasze, rzeki unoszą gruzy ich do oceanów, których dno coraz się bardziej zapełnia. Z a razem zaś zmniejsza się ogólna ilość wody, przenika bowiem w głąb skorupy ziemskiej, lub też łączy się z częściami składowemi skał, tw orząc wodany. Podobnież każda bryła światowa niweluje się stopniowo, ta k też dziać się m usiało na M arsie. D ostrze
gając więc ubytek wody i klęski przez częste zalewy zrządzane, mieszkańcy M arsa wszel
kie usiłowania ku tem u zwrócić musieli, by na powierzchni starzejącej się planety p ra widłowy rozkład wody zaprowadzić, a wy
trw ałość ich uwieńczona została zdumiewa-
| jącym systemem hydrograficznym, który my i dziś zdała podziwiamy, a którego wymiary olbrzymie tłum aczyć się d a ją potęźnemi środkam i mechanicznemi, jak ie wyższa inte- ligencya techników M arsa zdobyć im do- 1 zwoliła.
Zapewne, przypuszczenie bytu istot inte
ligentnych n a innej planecie pojęć naszych naukowych razić w niczem nie może, ale od
woływanie się do istot takich dla wyjaśnienia zjawisk na planecie tej dostrzeganych, wyda
je się hypotezą, zgoła c h a rak teru naukowego pozbawioną. M oglibyśmy j ą chyba p rzy to
czyć, gdybyśmy ju ż stanowczo wiedzieli, że prostolinijnych i olbrzymich brózd takich przyroda sam a wytworzyć n!e zdoła, tego wszakże twiedzić nie możemy, choć żadnego śladu utworów podobnych na ziemi nie z n a my, ale prostolinijne smugi w ystępują prze
cież n a księżycu, w postaci p ręg prom ienisto rozbiegających się z kraterów . N ie doró
wnywają one wprawdzie wym iaram i ani p r a widłowością kanałom marsowym, i tłum aczyć się d ają jak o skutki dawnych wybuchów wul
kanicznych, gdy pochodzenie kanałów m arso
wych je s t dla nas zagadkowe, ale w każdym
N r 16. WSZECHSWIAT. 247 razie daleko łatwiej pojmować je możemy,
jako rozpadliny, przez sam rozwój geolo
giczny planety wytworzone, aniżeli, jako utwory sztuczne rą k ludzkich.
Jeżeli wszakże, ja k widzimy, Flam m arion w drobnych tylko szczegółach od poglądów Schiaparellego odstępuje, to zgoła różne stanowisko w zapatryw aniach swoich przy
jęli astronomowie amerykańscy, zwłaszcza zaś astronomowie słynnego obserwatoryum kalifornijskiego Licka, którzy, ja k wiadomo, rozporządzają najpotężniejszą z dotąd zbu
dowanych lunetą, a na podstawie dostrzeżeń swych przeczą zgoła przyjmowanej powszech
nie analogii M arsa do naszej bryły ziemskiej.
P rofesor Schaeberle, a wraz z nim i dyrektor wspomnianego obserwatoryum , H olden, są
dzą wprawdzie, że powierzchnia M arsa zaję
t a je st przez m orza i lądy, ale wręcz przeci
wnie, aniżeli inni astronomowie, przyjm ują, że miejsca jasn eM a rsa stanowią m orza, ciem
ne zaś lądy; kanały mogłyby to być pasm a górskie, wznoszące się z głębi oceanów, a po
dwojenia ich możnaby tłum aczyć jak o pasm a równoległe, czego przykłady i na ziemi do
strzegamy.
W nioski swoje opiera p. Schaeberle na obserwacyach z r. 1890 i 1892, między zaś argum entam i, na które się powłołuje, jlgłó- wnym bodaj je s t fakt, dający się zawsze do- strzedz z góry H am iltona, na której obserwa
toryum je s t wzniesione. Z wysokości 2 400 stóp otwiera się tam widok na sąsiednią do
linę, a zatoka S an Francisco rozpościera się w odległości kilku ledwie mil francuskich.
Otóż, w każdej porze dnia i przy wszelkich w arunkach oświetlenia zatoka okazuje się jaśniejszą aniżeli ląd otaczający; jasn e okoli
ce ziemskiego tego krajo b razu są wodą.
Nie zdaje się wszakże, by spostrzeżenie to mogło obalić pogląd powszechnie przyjęty.
Okolica M ount H am ilton p okryta j est lasem i stąd wydaje się ciemniejszą, aniżeli woda;
wybrzeża piaszczyste i skaliste są w ogólno
ści jaśniejsze, niż morze, wtedy mianowicie, gdy obserw ator m a słońce poza sobą, lub gdy promienie od wody odbite do oka jego wprost nie przybywają. Powierzchnia bowiem wody spokojnej działa ja k zwierciadło wygładzonej które odrzuca promienie w oznaczonym kie
runku, samo zaś wydaje się ciemnem, jest niedostrzeżonem prawie; ja sn ą natom iast
staje się powierzchnia chropawa, rozprasza
ją c a światło n a wszystkie strony. T ak od
rzucające promienie św iatła przedmioty wy
dają się świecącemi, stąd pochodzi blask a t
mosfery. W zburzone, przez fale pomarszczo
ne morze traci ch a rak ter zwierciadła, a ilość św iatła rozproszonego przeważa i nadaje mu blask żywszy. Spokój zaś atm osfery na M arsie, b rak w niej chm ur burzliwych, prze
mawia też za tem , że i na m orzach tam ecz
nych spokój przeważnie panuje, a w takim razie, skoro nie mamy powodu do przypisy
wania mu powierzchni wciąż zburzonej, nie możemy m u toż przyznawać jasności silniej
szej, aniżeli przestworzom lądowym.
Bardziej jeszcze od poglądów Schiaparel
lego odstępuje hypoteza B re tta , datująca z r. 1877, a której obrońcą obecnie je s t inny astronom obserwatoryum Licka, głośny ob
serwator, B arnard. B ra k chm ur w atm o
sferze M arsa, pomimo obecności w niej pary wodnej, prowadzi B re tta do wniosku, że atm osfera ta posiadać musi tem peraturę do
syć wysoką, by nie dopuszczała skraplania;
M ars więc, wbrew mniemaniu ogólnemu, po
zostaje obecnie w młodym okresie swego rozwoju geologicznego, posiada skorupę cien
k ą jeszcze i przesyła ^atmosferze bardzo znaczne ilości ciepła. B iałe plam y podbie
gunowe nie są to śniegi, ale utwory obłoko- wate, rozwijające się w górnych warstwach atm osfery i ustępujące wraz ze zmianą pory roku; dostrzegany często czarny koło nich obręb należałoby uważać, za cień przez te obłoki rzucany. Zm iany na powierzchni planety widoczne nie są następstwem wyle
wów wodnych, ale zdradzają raczej gw ałto
wne przew roty geologiczne. B arn a rd a ude
rz a ją również nagłe zmiany rozmaicie zabar
wionych obszarów powierzchni M arsa, tak dalece, że powątpiewa, czy rzeczywiście wi
dzimy na niebie świat do naszego podobny, ze statecznym już rozkładem wód i lądów, czy też raczej planeta ta nie odpowiada epo
kom bytu ziemi, gdy powierzchnia jej nie zakrzepła jeszcze ostatecznie, a lądy i morza chwiejne swe ukształtow ania zmieniały; szyb
kie przeobrażanie i znikanie plam podbiegu
nowych zdradza ch arak ter ich obłokowaty.
Widzieliśmy wszakże wyżej, że właściwości
j fizyczne atm osfery M arsa pozwalają bez na- j ciągania tłum aczyć nagłe tajan ie śniegów
248 WSZECHSW1AT. N r 3 6.
gdy przyjmiemy zwłaszcza, zgodnie z płytko
ścią jego oceanów, że mamy tu do czynienia z cienką raczej powłoką szronu, aniżeli z g ru bą warstw ą lodowców; dlatego też i hypoteza B re tta uznania zjednać sobie nie może, tem bardziej, że według stanowczego twierdzenia Pickeringa, powłoki biegunowe są zupełnie odrębne od utworów obłokowatych i nie mo
g ą być za chm ury uważane.
W illiam H . P ickering, syn słynnego dy- re k to ra obserw atoryum w Cam bridge, w S ta nach Zjednoczonych, obserwował M arsa w czasie opozycyi 1892 r. w w arunkach b a r
dzo korzystnych, w dostrzegalni pod A re- quipa, najwyżej ze wszystkich wzniesionej, gdzie powietrze od chm ur zawsze wolne, wpływem swoim zabarw ień planety nie mąci.
AYraz z towarzyszem swoim D ouglasem , Pickering zd jął w ciągu czasu od 9 lipca do 24 września 1892 r. nie mniej ja k 373 ry sunków różnych części powierzchni M arsa.
S taran n ie b a d a ł zwłaszcza barw ę planety i określa, że jest ona bardziej czerwoną, ani
żeli światło elektryczne, silniej zaś błękitną, aniżeli płomień świecy. G m ach z cegieł, widziany z odległości 1 '/a mili angielskiej, tuk że osłania się b łęk itn ą pow łoką naszej atm osfery, okazuje w lunecie barw ę ta k ą sa mą, ja k powierzchnia M arsa. AVystępują na niej stale dwa ciemne obszary, które w pe
wnych w arunkach p rzybierają odcień niebie
skawy i prawdopodobnie zajęte są przez wo
dę. W szystkie inne okolice planety ulegają zmienności barwnej, szczególniej zaś pokry
w ają się w pewnych okolicznościach zielenią, k tó rą niekiedy znów przytłum ia barw a szara.
R ozglądając roślinność ziemską ze szczytu góry, Pickering dostrzegł, że okazuje się ona również jednostajnie szarą, gdy od oka obser
w atora odgradzają j ą chmury lub m gła, a stąd czerpie świadectwo o rozw ijającej się i zanikającej w różnych porach roku roślin
ności M arsa.
G dy śnieg topniejący ściągał się ku biegu
nom, Pickering dostrzegł wązką, prostolinij
n ą prawie okolicę, gdzie śnieg baw ił dłużej, aniżeli w miejscach sąsiednich. W końcu września przestrzeń śnieżna podzieliła się na dwie części, z których jed n a b y ła długa i wązka, d ru g a zaś m iała postać nieregular
ną i jak by poprzedzieraną. D aw ało to po
zór, jakbyśm y tu mieli przed sobą pasmo
górskie, a dalej okolicę złożoną z wyniesień, otaczających dolinę. Z doliny tej wysuwała się w lipcu linia ciemna, k tó ra j ą z morzem łączyła. O ciemnych tych sm ugach i prze
rw ach śród białych pól biegunowych wspomi
n a ją też i inni obserwatorowie, a d ają się one wyjaśnić najprościej przez przypuszczenie, że są tam doliny, w których śnieg najwcześniej taje.
C hm ury występują niewątpliwie w atm o sferze M arsa, gęstością wszakże i jasnością w yróżniają się znacznie od chm ur ziemskich.
Niekiedy ukazują się olbrzymie obłoki, wy
suwające się wyraźnie poza brzegi tarczy planety; obłoki takie,, oprócz Pickeringa, dostrzegali też astronomowie w obserwato- ryum Licka, oraz P e rro tin w Nicei. D nia 25 i 26 listopada 1894 r. obserwował D ou
glas ja s n ą plam ę n a nieoświetlonej przez słońce części półkuli M arsa, ku nam zwró
conej. B ył to prawdopodobnie również obłok, który m usiał być wzniesiony ponad powierzchnię p lanety [na 25 k m conajmniej, by doń dobiegać jeszcze mogły promienie słoneczne. D nia 25 listopada znajdow ała się ta chm ura pod 32,5° szerokości południo
wej, a dnia następnego przesunęła się o 9°
ku północy. M iała postać smugi długiej na 600, a szerokiej na 60 k m i ciągnęła się ró
wnolegle do linii oddzielającej część ciemną planety od części oświetlonej, w odległości od niej 160 km . Chwilami staw ała się niewy
ra źn ą lub przez kilka m inut zgoła niewi
dzialną.
J a s n e te obłoki czyli blaski ponad po
wierzchnią planety wzniesione ta k się podo
bały pewnemu felietoniście paryskiem u, że uznał je za sygnały przesyłane nam przez mieszkańców M arsa, a znaleźli się nawet hojni ofiarodawcy, którzy w dobrej wierze złożyli znaczne fundusze n a nagrody dła tych, co zdołają znaki te odcyfrować i ustalić p ra widłową komunikacyą telegraficzną między ludnościam i dwu p lan et pobratymczych.
Zanim jed n ak dowiemy się, o czem nam m ieszkańcy M arsa teleg rafują, poprzestawać musimy n a dalszych dostrzeżeniach astrono
mów, które stopniowo coraz lepiej rozświe
tlać nam będ ą zagadkę M arsa, usuwając panujące d otąd wątpliwości.
S. K.
N r 16. WSZECH ŚWIAT. 249
PROTOPLAZiMA.
Odczyt prof. Daniłowskiego na międzynarodowym zjeździe lekarskim w Rzymie 1 8 9 4 roku.
(Ciąg dalszy).
Ju ż same stosunki protoplazm y lub całego organizm u ze światom zewnętrznym d ają po
czątek przyczynom doprowadzającym proto- płazmę do zmian stopniowych. Z tego wy
nika, źe nietylko organizm cały, nietylko protoplnzm a (jak to zostało niezbicie stwier
dzone) lecz już sam a cząsteczka chemiczna białkowa wykazuje zdolność przystosowywa
nia się do zewnętrznych wpływów środo
wiska. P rzez tę zdolność przystosowania się cząsteczka białkow a różni się wybitnie od wszystkich innych substancyj organicz
nych. Znam y liczne odmiany izomeryczne ciał tłuszczowych, aromatycznych, wodanów węgła i t. d. W szystkie te odmiany posia
dają w zasadniczych swrych cechach budowę wspólną, ja k to widzimy również dla różnych postaci białka. Lecz nigdzie, w żadnej z tych substancyj zdolność tworzenia odmian z zacho
waniem właściwego typu chemicznego nie je st rozwiniętą i zużytkowaną przez życie w tak szerokim zakresie, ja k w substancyach b iał
kowych. T a zdolność je s t zasadniczym wa
runkiem biologicznym dla substancyj orga
nicznych, m ających w organizmie zna
czenie m ateryałów plastycznych. Z dol
ność przystosowania się substancyi białkowej nosi na sobie piętno bierności. Cząsteczka nie wybiera sam a przez się w środowisku ze- w nętrznem g rup atomów, jakie spotykamy w niej, gdy się ona komplikuje. N ie odrzuca ona sam a przez się danej grupy atomów lub seryi, jak b y to można przypuszczać ze wzglę
du na obecność albuminoidów w danym o rg a
nizmie. W e wszystkich tych wypadkach cząsteczka je s t zależną od wpływu czynników zewnętrznych, działających nadto nie bezpo
średnio n a cząsteczkę białka, lecz za pośre
dnictwem protoplazm y i je j kompleksu.
Ona broni białko od bezpośrednich wpływów zewnętrznych, ona przyjm uje, że tak powiem, z zewnątrz pierwszo ciosy i przesyła je dalej
w postaci złagodzonej, wzbudzając równo
cześnie w cząsteczce białka dążność do zmian w budowie chemicznej. Byłoby rzeczą zby
teczną dowodzić, że czysto m ateryalne wpły
wy zewnętrzne, t. j. działanie związków che
micznych, zewnętrznych i obcych protopłaz- mie, musi wywoływać w budowie tej ostatniej oraz cząsteczki białka zmiany znacznie wię
ksze, niż inne wpływy nieniszczącej natury, ja k np. cieplikowe, elektryczne, m agne
tyczne i t. p.
Początkowo protoplazm a przyjm uje każ
dą substancyą do swego składu mechanicznie, w postaci wmuszonej, koniecznej domieszki.
Jeżeli substancya ta co do swej n atury nie je st bezwarunkowo niszcząca, to w tym razie, wywierając swój wpływ na protopłazmę, bę
dzie ona mogła po upływie pewnej ilości po
koleń stać się jej częścią składową, t. j. wejść w skład kompleksu protoplazmatycznego.
W pierwszym wypadku wpływ substancyi obcej je s t tylko czasowym, ja k np. działanie lekarstw. W drugim wypadku wpływ nowej substancyi zlewa się stopniowo z czynnościami norm alnych części protoplazmy. D ziałanie to traci zupełnie swój burzliwy ch arak ter i nie pociąga za sobą ze strony protoplazmy lub organizmu żadnej reakcyi obronnej lub neutralizującej. Przeciwnie, funkcye życiowe w swej całości kształtu ją się w inny sposób i życie całego organizmu nabiera charakteru nieco odmiennego. Ja k o bardzo odpowiedni przykład tego rodzaju, można przytoczyć arsenofagią.
Je d n a k ta k a obecność nowej substancyi w protoplazmie nie je st stałą. Z chwilą, gdy ta substancya przestaje być dostarczaną o r
ganizmowi, protoplazm a zaczyna j ą tracić stopniowo, co nie może pozostać bez wpływu na ch arakter jej czynności życiowej. K o m pleks protoplazmatyczny na nowo zmienia swe ukształtowanie, obok tego zaś następuje cały szereg zakłóceń, k tóre jed n ak organizm może znieść bez szkody pod warunkiem, aby pozbawienie go wspomnianej wyżej substan
cyi nie nastąpiło nagle, i protoplazm a po
wraca stopniowo do swego stan u pierwo
tnego.
Ja k o przykład możemy zacytować wypad
ki zaprzestania z jednej strony nagłego, z drugiej zaś nader powolnie stopniowanego arszeniku, morfiny, opium, kokainy i wre
250 WSZECHSWIAT. N r 16.
szcie alkoholu, przez osoby używ ające i n ad u żywające tych ostatnich.
Inaczej się jednak rzecz m a, gdy ja k k o l
wiek grupa atomów, będąc przez czas dłuż szy częścią składową kompleksu, je s t równo
cześnie ze względu na swą n a tu rę chemiczną zdolną do wejścia w sk ład sam ej cząsteczki białka. Prędzej czy później m usi to mieć miejsce dla każdej substancyi obcej wchła
nianej przez organizm w ciągu kilku poko
leń, z tą jedynie różnicą w różnych przyp ad
kach, że im użyteczniejszą dla organizm u je st ta nowa substancya, tem pewniejszem je s t wcielenie jej wt skład cząsteczki białka.
Z chwilą, gdy to nastąpi, stanowisko tej no wej grupy atomów robi się stałem i dopływ jej z zew nątrz w postaci substancyj odżyw
czych staje się koniecznym i organicznie nie
zbędnym. Do takich grup atomów należą serye arom atyczne cząsteczki białka. N ie znajdujem y ich w substancyach białkowych organizmów pierw otnych i niższych. Obe
cność seryj arom atycznych w m ateryi żywej wyższej, je s t ta k s ta łą i niezmienną, że nie m ożna utrzym ać przy życiu zwierzęcia, k a r
mionego zam iast normalnych substancyj b iał
kowych glutyną, lub innemi albuminoidam i niezawierającem i seryj arom atycznych.
Do grup analogicznych należy też związek organiczny fosforu, wchodzący w skład czą
steczki fosforowego związku białka. W isto
cie zastąpienie w pożywieniu b iałk a zaw iera
jącego ten związek przez białko niezawiera- jące go, prędzej czy później pociąga za sobą
ruinę organizmu.
Ustaliliśmy stopniową filogenetyczną zmien
ność składu chemicznego białka. W idzie
liśmy, że drogą, na jakiej wprow adzają się te zmiany w cząsteczce, je s t kom pleks proto- plazm atyczny. Musimy obecnie zadać sobie pytanie, ja k a form a protoplazm y najpierwej przyjm uje substancye obce i po upływie pe
wnego przeciągu czasu wprowadza je do czą
steczki białka?
Niewchodząc tu taj w szczegóły zbyteczne dla rozwoju mej myśli przewodniej, poprze
stanę na tera z na podziale protoplazm y ko
m órki n a dwie formy:
]) P rotoplazm a szklisto - przezroczysta, jednorodna, tw orząca większą część ciała ko
mórki. Z aw iera ona, jak o głów ną podstawę białkową, różne formy globuliny i dlatego
będę j ą nadal nazywał protoplazm ą globuli- nową.
2) P rotop lazm a w łóknisto-ziarnista, two
rząca najtrw alsze części kom órki i szkielet, który posiada zawsze specyalną budowę ana
tom iczną i zaw iera zawsze fosforowe związki białka. T ę ostatnią formę będę nazywał protoplazm ą strom atyczną, a jej podstawę białkiem strom atycznem .
K tó ra ż z tych dwu form pierwej ulegnie
j wpływom zewnętrznym i pierwsza zawrze j w swym składzie wyniki tych wpływów?
J e s t to pytanie n ad er ciekawe. J e s t ono bezpośrednio związane ze zjawiskam i dzie
dziczności.
J a tu taj dotknę tylko bardzo psbieżnie
j tego przedm iotu: możemy tu bowiem się za
ją ć tylko tem i zjawiskam i dziedziczności, któ- j re dotyczą przymiotów lub cech nowonaby-
| tych przez rodziców. B adania dokonane w tej dziedzinie doprow adzają nas do prze
konania, że:
1) Dziedziczą się przym ioty i cechy bę- I dące wynikiem jedynie tych wpływów, które
zdołały wywrzeć swe działanie aż na komórki rozrodcze osobnika.
2) Te przymioty i cechy tylko wtedy są dziedziczne niezawodnie, gdy zostały nabyte przez ojca.
D ru gie z tych twierdzeń wykazuje, że przy
mioty w ten lub inny sposób nabyte przez protoplazm ę strom atyczną są niezawodnie dziedzicznemi, gdyż część białkowa zapładnia- jącego elem entu sam ca sk ład a się wyłącznie z b iałk a strom atycznego.
M ożnaby mniemać w skutek tego faktu, że wpływowi zewnętrznem u przedewszystkiem ulega protoplazm a 'strom atyczna; lecz wnio
sek ten byłby przedwczesny i oto mianowicie dlaczego: ponieważ budowa anatom iczna, funkcye fizyologiczne i ch a rak ter chemiczny w protopłazm ie globulinowej są odmienne niż w protopłazm ie strom atycznej, przeto obie te formy m uszą niezbędnie mieć odmienne znaczenie w rozwoju filogenetycznym czą
steczki białka. Ponieważ ta ostatnia kom plikuje się wskutek stopniowego w prow adza
nia nowych grup atomów, przeto można spo
dziewać się, że w postaciach organicznych stojących ju ż n a najniższych szczeblach roz
woju filogenetycznego substancye białkowe obu form protoplazm y nie będą zupełnie
N r 16. WSZECHSWIAT. 251 identyczne. T a z dwu form, k tó ra pierwsza j
ulegnie m ateryalnym wpływom zewnętrznym, zawrze pierwszą w swym składzie substancyą, 1 wywierającą ten wpływ i pierwsza też wytwo
rzy substancyą białkow ą o większej ilości różnorodnych grup atomów.
W istocie badanie porównawcze substancyj białkowych, otrzymanych oddzielnie z dwu form protoplazmy, wykazało:
1) Ze białka obu form protoplazmy różnią się pomiędzy sobą co do różnorodnych grup ' atomów.
2) Z e we wszystkich wypadkach, gdzie widzimy podobną różnicę, białko protoplazm y globulinowej stoi zawsze wyżej co do różno
rodności swych grup atomów. Zaw iera ono takie grupy, których niema w protoplazmie strom atycznej, lub przynajm niej zawiera je w większej ilości. D latego też mniemać n a leży, źe protoplazm a globulinowa, z której jest zbudowane ciało komórki, pierw sza ule
ga wpływom zewnętrznym i że w niej też najpierw koncentrują się m ateryalne wyniki tych wpływów; daleko później oczywiście wskutek znacznie bardziej długotrw ałego działania przyczyny zewnętrznej, tego sam e
go rodzaju zmiany m ateryalne w kompleksie protoplazm a tyczny m sam ej cząsteczki białka rozciągają się też na protoplazm ę stroma- tyczną wraz z jej fosforowym związkiem białka.
T a większa dostępność protoplazm y glo
bulinowej na działanie wpływów zewnętrznych wywołuje też własność odw rotną. Im b a r
dziej je st ona usposobioną do nabierania no
wych cech i do przyjm owania nowych grup atomów pod wpływem warunków zewnętrz
nych, tem łatwiej je trac i całkowicie lub częściowo z chwilą, gdy ten nacisk specyal- nych warunków zewnętrznych słabnie lub znika. Przeciwnie, nabytki protoplazm y s tro matycznej, zdobyte wolniej pod wpływem po
tężniejszym lub raczej nieustannym warun
ków zewnętrznych, noszą na sobie ch arak ter odmienny. To, co ona wytworzyła, pozostaje stałem i nienaruszonem w organizmie komór
kowym i jeżeli ten ostatni je s t równocześnie elem entem rozrodczym samca, to w takim razie protoplazm a ciałka nasiennego zacho
wuje stale cechy nabyte i oczywiście przek a
zuje je zapłodnionemu jajku.
K om órka rozrodcza samicy—jajk o —składa się przeważnie z protoplazm y globulinowej i dlatego możnaby mniemać, że bez względu na wrażliwość i zdolność tej formy p ro to plazmy do zmian w budowie te ostatnie nie są trw ałe i mogą ustępować wkrótce po od
dzieleniu się ja jk a od organizmu macierzy
stego.
W ten sposób dadzą się tłum aczyć n astę
pujące zjawiska:
1) Spostrzeżenie Grleya i C harrena, że odporność staje się u królików dziedziczną, jeżeli stale starano się ją zaprowadzić u sam
ca, nie u samicy.
2) Spostrzeżenie doświadczonych hodow
ców, że cechy nabyte przez bydło i konie przekazują się w znacznej większości wypad
ków przez samca.
3) W reszcie fakt, że gruźlica lub skłon
ność do tej choroby je s t częściej dziedziczną u dzieci, jeżeli nie m atka, lecz ojciec je st nią dotknięty.
T ak więc zjawiska, m ające związek z filo
genetycznym rozwojem kompleksu proto- plazmatycznego i samej cząsteczki białka, istnieją bez zaprzeczenia. Cząsteczka białka nie powstała z samego początku tak , ja k ją obecnie znajdujemy u zwierząt wyższych.
U organizmów pierwotnych, które nie doszły do naszych czasów, była ona, według wszel
kiego prawdopodobieństwa, jeszcze prostszą niż u znanych obecnie bakteryj.
Z e wszystkich części składowych proto
plazmy jedno tylko białko rozwinęło się, za
czynając tylko od stopni najniższych, n a jb a r
dziej stanowczych w ruchu postępowym życia, szeroko i wyraźnie, tak, iż możemy śledzić przebieg tego rozwoju pomimo nie
znacznej czułości naszych sposobów b a
dania.
Niemożna nie widzieć, nie uznać tego sto
pniowego rozwoju białka w samem łonie życia narówni z ciągłem doskonaleniem się postaci roślinnych i organizmów zwierzęcych.
P raw d ą jest, źe o ile wyżej stoi form a ży
ciowa, o tyle prawdopodobnie zacieśnia się, ogranicza i u tru dn ia ta zdolność do zmian.
Lecz czyż możemy twierdzić, że ta zdolność doskonalenia się w naturalnych granicach życia wyczerpała się, lub że np. organizm ludzki dosięgnął już apogeum swego p o stę powego rozwoju i dalej pójść ju ż ni^zdoła?