JS te 2 4 . W arszaw a, dnia 17 czerwca 1900 r. Tom X I X .
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
P R E N U M E R A T A „ W S Z E C H Ś W I A T A " . W W a r s z a w i e : ro c z n ie ru b . 8 , k w a rta ln ie ru b . Z . Z p r z e s y ł k ą p o c z t o w ą : ro c zn ie ru b . 1 0 , p ó łro c z n ie ru b . 5 . P r e n u m e r o w a ć m o ż n a w R e d a k c y i W s z e c h św ia ta i w e w sz y st
k ic h k s ię g a r n ia c h w k r a ju i z a g ra n ic ą .
K o m i t e t R e d a k c y j n y W s z e c h ś w i a t a sta n o w ią P a n o w ie : C ze rw iń sk i K ., D e ik e K ., D ic k s te in S .. E ism o n d J ., F la u m M ., H o y e r H . Ju rk ie w ic z K ., K ra m s z ty k S . f K w ie tn ie w sk i W t., L e w iń sk i J . , M o ro zew icz J ., N a ta n so n J . , O k o lsk i S., S tr u m p f E .,
T u r J . , W e y b e r g Ź., Z ie liń sk i Z .
Redaktor W szechświata przyjmuje ze sprawami redakcyjnemi codziennie od g. 6 do 8 wiecz. w lokalu redakcyi.
A d r e s E e d a k c y i : lECraJso-wslsie - !Frz;ec3.:ro.ieścae, IbT-r S S .
k a s z t a n z a k w i t ł .
K asztan zakw itł, a wieść ta radośnie roz
biega się po bruku, odbija się od kamienic, w powietrzu ulic faluje.
K asztan bowiem jest drzewem miejskiem, a rozkwit jego zwiastuje m iastu wiosnę.
Do m iasta przecież nie zalatuje skowronek i nie nuci mu wiosennej swej pieśni; szary zaś wróbel ta k zżył się z miastem i ta k przy
wykł się karm ić odpadkami stołu miejskiego, że nowa pora roku nie sprow adza zmiany w jego obyczajach. Pierwiosnek także przez b ru k się nie przedziera, a chociaż z pęków wyłoniły się już drobne listki i drzewa kot
kowe zdążyły zrzucić skromne swe kwiato
stany, słaba ta zapowiedź wiosny, której jeszcze niema, nie ściąga uwagi spiesznego przechodnia. Dopiero, gdy śród gęstej ko
rony dłoniastych liści kasztan okazałe swe bukiety rozwinie, n.iasto dostrzega wiosnę w całej jej pełni, albo lato raczej, gdyż wios
n a przelotną je st tylko u nas epoką.
Białem kwieciem usypany kasztan rozjaś
nia miasto, staje się jego ozdobą i weselem wiosennem, narzuca się oczom i do obser- wacyi nakłania. T en wspaniały kobierzec
roślinny, którym przyroda nagość ziemi osło
niła, prostotą swych objawów życiowych je st najdostępniejszą szkoła poznawania przyrody przez obserw acją, bez mozołu zapraw ia umysł młodociany do dostrzegania sam o
dzielnego, do uważnego patrzenia, do roz
wagi, ale śród skąpej i wymuszonej flory miejskiej kasztan najkorzystniejsze do roz
patryw ania takiego przedstaw ia warunki;
śród murów zrodzonym dzieciom, od pól i lasów odgrodzonym, on tylko jeden do
zwala śledzić bezustanny, stopniowy rozwój, cały przebieg życia roślinnego. Ż adne inne drzewo miejskie, żadna inna roślina w ogro
dach miejskich hodowana, w sposób ta k jaw ny i widoczny ciągłości objawów nie przed
stawia; tu kwiat wspaniały pozostawia owoc niepozorny i ukryty, tam znów owoc wyrasta wielki i wyraźny, ale zjawia się jakby nagle, poprzednie jego przeobrażenia przechodzą niepostrzeżenie, łączność z kwiatem pierw ot
nym pozostaje utajona dla oka niezbyt bacz
nego. Cóż dopiero te właściwe kwiaty m iej
skie, utwory sztuki ogrodniczej, hodowlą um iejętną wypielęgnowane, pełne i płonne, o koronie wybujałej kosztem zaniku n a jis
totniejszych organów wegetacyi, rzezańce świata roślinnego, możności rozwoju pozba
wione,—czyż do tej nauki poglądowej po
wołać się dadzą?
WSZECHŚWIAT N r 24 K asztan w ynagradza tę pogw ałconą b o ta
nikę m iejską. M a on kwiaty niezupełnie wprawdzie foremne, ale dosyć wielkie, by okółki wszystkie wyraźnie się przedstawiały.
Ledwie zaś zwiędną i opadną ubarwione ko
rony, już siedzą n a szypułkacb zdała widocz
ne zawiązki owocowe; grono zachowało swą postać, zmieniło tylko przybranie zewnętrzne.
K to spojrzy, poznaje jasno, że nie są to wy
twory nowe życia roślinnego, dostrzega tylko nową fazę przeinaczeń ciągłych; po godach wiosennych na świat w yjrzały owoce młode, kryjąc w swem łonie drobne ziarna, zalążki nasion przyszłych.
O dtąd rozrost ich posuwa się statecznie, powiększają swe wymiary z dnia na dzień;
nie wszystkim wszakże przeznaczony je s t ży
wot pełny, wciąż bowiem o padają obficie, jakby zmuszone pozostawiać miejsce swobod
ne innym, silniejszym czy też szczęśliwszym.
W alka o byt w formie swej najprostszej. T a każ sam a zaś walka wre i wewnątrz torebki owocowej, zalążki zam ierają jeden po d ru gim,— młode swe twory n a tu ra sam a w ytraca i tępi. A młody obserw ator, który zagładę tę widzi i sam się bezwiednie częścią p rzy ro dy czuje, śm ierć tę jednostek w ątłych odczu
wa boleśnie. Obawia się może, że wszystkie zawiązki opadną, albo wszystkie w nich spło- nieją zalążki, a drzewo owoców nie wyda.
P ozn aje wszakże rychło, że śmierć w przyro
dzie jest podścieliskiem życia, a gdy lato k r e su dobiega, kasztan je s t ta k sowicie owocami osypany, jakby wynagrodziły się wszystkie straty , które wciąż ponosił.
Aż wreszcie, późną jesienią, już u wrót zi
my, spełnia się zadanie, w osłonach kwiatów poczęte; pękają i otw ierają się zielone, k o l
czaste owoce, by rozsypać nasiona wielkie o skórce połyskującej, pod k tó rą mieści się zarodek skrzywiony, ale tak rozrosły, że od
dzielne jego części są również wyraźne, ja k jawnem było wszystko w letniem życiu drze
wa. Jeszcze na gałęziach, ledwie czerwonym rąbkiem z odem kniętych skorup zielonych wyzierać zaczynają, ju ż nęcą wzrok dzieci, czyhających na spadek każdego ziarn a i zbie
rających je ta k gorliwie, jak b y im był potrze bny zapas ich na zimę. W pożądaniu tem wszakże wybija się tylko bezwiednie um iło
wanie przyrody, z k tó rą dzieci miejskie ta k mało m ają styczności.
K asztan je s t drzewem miejskiem, drzewem dzieci miejskich przedewszystkiem, daje m ia
stu uciechę, początek i koniec lata mu znaczy.
Miłości ludzkiej wszakże nie zdobył. Dęby i buki, topole i lipy, brzozy i wierzby, wszyst
kie opiewane były przez poetów; kasztan nie zasłynął w pieśni. P am iętają mu może, że je st przybyszem; z ojczystych lasów E p iru i Tessalii, gdzie owocami jego konie karmiono (C astanea equina, H ippocastanus), w siedem
nastym dopiero wieku rozprzestrzenił się po Europie. Pielęgnow ała go u nas rę k a kró
lewska, ale łaska króla, który własnym dzie
ciom losu zapewnić nie zdołał, i ulubionemu drzewu uznania nie zjednała. Z asłużył sobie jed n ak na miłość większą. Gdy mi teraz znowu bielą kwiecia swego zabłysnął, niech te słowa krótkie, w których się wspomnienie dzieciństwa wybija, pozdrowienie mu niosą.
8. K.
Poglądy na mechanizm żyeia .0
i.
J a k poczynali sobie pierwsi biologowie, gdy usiłowali zdać sobie sprawę z mechanizmu życia? Otwierali ciało zwierzęce i badali jego narządy. Dziecko ciekawe, które pragnęłoby poznać tajem nicę zegara, nie postąpiłoby ina
czej. W ykryłoby ono kółka, sprężyny, cię
żarki, wahadło i t. p. Pierwsi anatomowie odkryli serce, naczynia, mięśnie, gruczoły, żołądek, kiszki, mózg i t. d., lecz jakie m ają znaczenie te organy, jaki je st sposób ich fun- kcyonowania, ja k i wzajemny pomiędzy niemi związek?
Setki la t trw ało początkowanie owej no
wej wiedzy, fizyologii, k tóra kusiła się roz
strzygnąć te pytania. W X V I I stuleciu ser
ce, do owego czasu uważane za siedlisko uczuć, poznane było przez H arveya jako or
g an tłoczący krew przez tętnice i żyły. W sku
tek tej czynności serca krew dochodzi wszędzie
*) W edług A rm anda G autiera: Coneeptions su r le mecanisme de la vie, (Revue gen. d. sc.
p u r. et appl. N r. 8. 1900).
jSir 24 WSZECHŚWIAT 371
do tkanek, ożywiając je; dopływa do płuc, gdzie w zetknięciu z powietrzem odnawia się;
płynie do wątroby i innych gruczołów, do mięśni, które pobudza do ich czynności sku r
czowej. G dy serce bije, m achina zwierzęca pracuje i działa; gdy ono bić przestaje, wów
czas staje też maszyna i wszystko od tej chwili—ja k pow iadano—podlega władzy sił inateryalnych.
T ak ą mniej więcej była pierwsza próba tłum aczenia życia.
Lecz z kolei nowe nasunęły się pytania: Co pobudza serce do bicia? Czem je st owa krew, k tó rą serce tłoczy przed siebie? Skutkiem cze
go krew ożywia i odżywia organy? Dlacze
go przepływa krew przez płuca, zanim znów rozpocznie swój obieg przez wątrobę, g ru czoły i mięśnie? Skąd biorą mięśnie siłę swą?
Jakiem jest źródło owego wewnętrznego cie
pła właściwego zwierzętom, a nawet i rośli- j nom? W szystko to stwierdzano, lepiej lub gorzej, lecz nie wyjaśniano tych spostrzeżeń;
poznawano fakty, lecz nie docierano do ukry
tych ich przyczyn.
Około r. 1630 wynaleziono mikroskop. S ą dzono, że utajony bodziec i przyczyna życia, a przynajm niej tajem nica życia organów, da
dzą się wykryć w tych głębiach, do których sam tylko skalpel anatom a dotrzeć nie może.
Zaczęto zatem badać najgorliwiej wszelkie organy przy pomocy szkieł znakomicie po
większających i istotnie wykryto składające je części mikroskopowe: krążki krwi, włókna i komórki charakterystyczne dla rozmaitych tkanek. W ten sposób narodziła się histo- logia, nauka subtelnej obserwacyi, przenika
ją c a daleko głębiej niż anatom ia. Zdobyto nowe poglądy na budowę narządów życia, na przeróżne k ształty specyficzne tkanek, na ich stosunek wzajemny, pochodzenie, rozwój, na zmiany ich w przebiegu najrozm aitszych chorób.
Lecz podobnie ja k anatom ia, histologia stwierdza tylko fakty, bezpośrednio dające się ująć zmysłami. Z wielkim pożytkiem i z wiel
k ą dokładnością ukazuje nam ona budowę, kształty, formy, lecz nie przenika w głąb do przyczyn.
Oto w ja k i sposób kroczyła nauka biologii prawie przez trzy stulecia z mężami takim i na czele, jak H arvey, Malpighi; Leeuwen- hoeck, a następnie z H allerem , JBicbatem, [
Schwannem i wielu innymi. I sądzono przez czas niezmiernie długi, że do rozwiązania zagadki mechanizmu życia wystarcza to b a
danie czysto anatomiczne.
P o d koniec stulecia X V III-g o wyłoniła się
j nauka zupełnie nowa, dla której Lavoisier pierwsze trw ałe stworzył podwaliny. Z aled
wie około roku 1775 powiodło mu się rozeznać skład pierwiastkowy pewnych ciał złożonych, gdy wkrótce już potem poznał skład chemicz
ny atm osfery i tajem nicze do owego czasu : zjawisko palenia się ciał. Praw ie natychm iast [ potem, dzięki uogólniającej sile swego geniu
szu, Lavoisier wyjaśnił ciepło zwierzęce jako
| produkt powolnego spalania się m ateryj wę
glowych krwi w płucach i tkankach.
W przeszło pół wieku później (1842) l e karz niemiecki, Robert M ayer, pragnąc wy
tłumaczyć zjawisko gorączki, stworzył p o d stawy naukowe termodynamiki. Jasn o po- jąwszy przeobrażanie się energii ciepła na pracę, wykazał on nierozumiany dotąd zwią zek pomiędzy zdolnością zwierząt do poru- I szania się i wytwarzania energii mechanicz
nej a ciepłem zwierzęcem. Dwie najbardziej tajemnicze czynności w życiu zwierzęcem zo
stały sprowadzone w ten sposób do zjawisk czysto chemicznych: czynność wytwarzania ciepła, rozgrzewania się w ośrodku zimnym, oraz czynność ruchu, wytwarzania siły m e
chanicznej, pokonywania bezwładności.
W szakże z tego poglądu Lavoisiera o u tle
nieniach i wogóle o zjawiskach chemicznych, zachodzących w narządach ciała naszego, zdawało się wynikać, że owe reakcye we- wnątrz-komórkowe, wytwarzające energią che miczną, cieplikową, mechaniczną, elektryczną i t. d. stanowią wspólne źródło, niejako sprę^
żynę u kry tą wszelkich objawów życia. Isto ta żywa ukazuje się oku badacza niby kolonia komórek organizowanych, funkcyonujących wskutek swej dzielności chemiczno-mechanicz nej i dążących zawsze ku jedynem u współ ■ nemu celowi, ku utrwaleniu i reprodukowaniu tkanki, organu, osobnika.
Gdy w taki sposób poznano źródło energii życiowej, zagadnienie samo uległo uproszcze
niu. Sądzić należało, że tajem nica życia, a przynajmniej jej strona m ateryalna zosta
łaby wyjaśniona, gdyby zdołano zrozumieć, przez jak i to mechanizm każda kom órka jest w stanie nadać taki specyficzny kierunek
3 7 2 WSZECHŚWIAT iNr 24
swej pracy chemicznej, że spełnia właściwe sobie zadanie i w stanie zdrowia znajduje się w harmonii z pozostałem i kom órkam i orga
nizmu.
Nie rozwiązano dotychczas całkowicie tego zadania. Najnowsze wszakże bad an ia z dzie
dziny fizjologii i patologii pozwalają nam ro z jaśnić je należycie, choć w sposób nieco po
średni. •
I I .
W roku 1863 Davaine odkrył zarazek spe
cyficzny choroby zwanej wąglikiem. Z aob
serwował on, że ustrój mikroskopowy, stale znajdujący się we krwi zw ierząt karbunkuło- wych, jest czynnikiem specyficznym, obdarzo
nym o rg an izacją i życiem i zdolnym do prze
noszenia się cd jednego zwierzęcia do drugie
go i przenoszenia choroby. M ikrob ten wkrótce okazał się podobnym do tych, k tó rym już w latach 1856— 1860 P a ste u r przy
pisał zdolność wywoływania ferm entacyi ma- słowej i m lecznej, ja k również do tych, które w latach 1858— 1861 odkrył w powietrzu j a ko czynniki sprow adzające rozkład i gnicie m ateryj organicznych. D alsze la ta usilnych i genialnych prac P a ste u ra dowiodły, że ro z m aite jad y chorobotwórcze zawdzięczają swą energią fermentom organizowanym, drobn o
ustrojom żywym, i że wywołane przez nie choroby są istotnie ferm entacyam i nieprawi- dłowemi, sprowadzanem i przez nie w tkankach i sokach naszego ciała.
P rze d Davainem i P asteurem już w X V I I stuleciu idea ta luźno była wypowiedziana przez V an H elm onta. Lecz idea, choćby słuszna, nie stanowi odkrycia, póki nie da się obronić, póki nie przynosi z sobą dostatecz
nych dowodów, sprawiedliwych wniosków i ścisłych a konsekwentnych argum entów , bę
dących w zgodzie ze stanem naszej wiedzy współczesnej.
W iadomo ogólnie, jak im badaniom spro
stać jeszcze m usiały w następstw ie argum en
ty P asteu ra , zanim stały się niezaprzeczonym a cennym skarbem nauki. Z b u rzy ł on dawną doktrynę sam orództw a, wyjaśnił n atu rę fe r
mentów i zarazków chorobotwórczych, ich rozmnażanie się, przenoszenie, słabnięcie ich siły, sposoby hodowli i t. d. N ie starczyło mu wszakże czasu n a odszukanie m echaniz
mu, mocą którego d ziała ją na zw ierzęta te ferm enty obdarzone specyficzną jadowitością.
Oddawna ju ż zauważyli chemicy, że o rg a nizmy mikroskopowe, wywołujące ferm enta- cye, wydzielają z siebie m aterye rozpuszczał - ne niezmiernie czynne, t. zw. zymazy (enzy
my), których obecność sam a wywołać jest w stanie w pewnych związkach chemicznych szczególne rozkłady. T ak np. drożdże piwne wydzielają ferm ent rozpuszczalny, inwertynę, k tó ra szybko rozszczepia, przez hydrolizę, cukier trzcinowy na glukozę i lewulozę. Z n a lewki droźdźowej, przyrządzonej na zimno, można wydzielić tę inwertynę, strącając ją alkoholem. Micrococcus ureae, ferm ent roz
szczepiający mocznik na amoniak i dwutle
nek węgla, zawdzięcza tę swą własność zyma- zie rozpuszczalnej, k tó rą sam wytwarza i k tó rą wydzielić można z jego hodowli. Drożdże rozdzielają glukozę na alkohol i dwutlenek węgla wpływem innego jeszcze enzymu, t. zw.
alkoholazy, k tó rą wydobyć można z soku drożdży, gdy się je poddaje bardzo znaczne
mu ciśnieniu. F erm en ty organizowane zatem działają nie tyle przez swoję organizacyą ko
mórkową, ile raczej przez swoje zymazy.
A skoro mikroby chorobotwórcze są ferm en
tam i upostaciowanemi, można bez wątpienia uogólnić ten wniosek i powiedzieć, że i one działają przez pośrednictwo wydzielanych przez się fermentów rozpuszczalnych.
Istotnie dla niektórych drobnoustrojów cho
robotwórczych można tego dowieść. Lasecz- nik błonicy K ieb ra i Loeflera zatruw a orga
nizm jadow itą wydzielaną przez siebie zyma- zą, k tó ra przenika w soki poprzez błony wytwarzane przez lasecznika. T a zymaza może być wyosobniona z hodowli lasecznika i wywołuje w zatrutym n ią organizmie te wszystkie skutki, jakie sprowadza sam lasecz- nik. Podobnie i owe poważne zaburzenia w układzie nerwowym, które widujemy w tęż
cu, powstają niekoniecznie w obecności s a mych laseczników tężcowych. W ystarcza na to działanie rozpuszczalnej zymazy, wydoby
tej z ich hodowli. Tego samego dowiedziono dla zymaz otrzymanych z hodowli pewnych mikrobów wywołujących posocznicę i inne choroby zakaźne.
Wydzieliny drobnoustrojów chorobotwór
czych, t. zw. pospolicie dziś toksyny, zawdzię
czają zatem , ja k wnosić należy z powyższego,
N r. 24 WSZECHSWIAT 373 przeważną część swych własności jadowitych
fermentom rozpuszczalnym, zymazom o ch a
rak terze trującym . I I I .
P rzez czas zbyt długi oddzielano w nauce niższe istoty jednokomórkowe, nazywane mi
krobami, od komórek składających organy ciała zwierzęcego. Jeżeli zaś wolno nam w uogólnieniach uczynić jeszcze krok jeden, zapytajm y, czy same komórki tkanek naszych nie wiodą życia na podobieństwo fermentów organizowanych i czy nie funkcyonują w ten sposób, że zm ieniają m ateryą swego otocze
nia przy pomocy swych zymaz. Zgodnie z takim poglądem, życie tkanek i organów polegałoby na całym szeregu fermentacyj, a komórki, żyjąc w ściśle zespolonych z sobą koloniach, funkcyonowałyby na mocy doko
nywanych przez się przeobrażeń ferm enta
cyjnych.
N a pierwszy rzu t oka zdawaćby się mogło źe ta k nie jest. Bez wątpienia zwierzę prze
istacza w swym przewodzie pokarmowym roz
maite m aterye przy pomocy fermentów roz
puszczalnych: ptyaliny, pepsyny, trypsyny, steapsyny i t. d., a substancye pokarmowe zamienione w kiszkach na produkty rozpusz
czalne a następnie przeniesione do krwi i do limfy dopływają do rozmaitych organów, k tó re je przysw ajają, żywią się niemi, lub przechowują je przez czas pewien, aż do chwili, gdy zostaną zużytkowane dla d o star
czenia energii niezbędnej przy wszelkiej fun- kcyi życiowej. Lecz energia ta, jak pouczają nas dotychczasowe badania, zdaje się, prze
ważnie pochodzi ze zjawisk utleniania, na co mamy dowody we wchłanianiu tlenu przez p łu ca z jednej strony, a z drugiej w wytwarzaniu dwutlenku węgla, wody, mocznika i innych produktów.
Pogląd taki, który nie pozwala dojrzeć żad
nej analogii pomiędzy życiem komórki zwie
rzęcej a ferm entacjam i zymatycznemi m ikro
bów, ogólnie był przyjęty przed laty dwudzie
stu i wydawał się dostatecznie uzasadniony.
Lecz w roku 1882 G au tier, opierając się na badaniach nad fermentacyami gnilnemi i nad ptom ainami, zauważył, że komórka zwierzęca, podobnie jak kom órka bakteryjna, w stanie norm alnym wytwarza ciała zasadowe mniej
lub więcej jadowite, t. zw. leukomainy; że wprawdzie niszczy ona substancye białkowo przeprowadzając ich azot w stan mocznika, lecz ten ostatni występuje w ferm entacyach bakteryjnych w postaci uwodnionych swych produktów, dwutlenku węgla i amoniaku, którego azot odpowiada prawie całkowicie pierwotnej cząsteczce białkowej; że dalej pro
dukty wtórne, takie jak leucyna i tyrozyna, wytrawiane z gruczołów, znajdują się również w produktach fermentacyj bakteryjnych; że wreszcie to samo dotyczę kwasu mlecznego i t. p. Dowiedziono też, że tlen pobierany przez zwierzę z powietrza stanowi tylko ł / 5
tlenu przez nie wydzielanego, że zatem część przynajm niej produktów wydzielanych two
rzy się bez współudziału tlenu powietrznego.
Innem i słowy, wynikało z badań przytoczo
nych, że komórki nasze częściowo przynaj
mniej żyją na podobieństwo bakteryj, że od
bywają się w nich czysto ferm entacyjne zja
wiska hydratacyi, rozszczepiań, izomeryzacyi, polimeryzacyi i t. p. i źe dla objaśnienia po
wstawania energii w tych rozmaitych aktach ich życia nie potrzeba bynajmniej powoływać się na interwencyą zjawisk utleniania.
Te nowe poglądy na funkcyą komórki zwie
rzęcej powoli i stopniowo zyskiwały sobie co
raz więcej zwolenników, bo coraz to przyby
wały w nauce dowody i argum enty na ich poparcie. Z rozmaitych komórek zwierzę
cych udawało się z biegiem czasu wydobywać specyficzne ciała ferm entacyjne. T ak np.
z białych krążków krwi potrafimy wytrawić ferm ent inwertujący, który uwodnią sacharo
zę i rozszczepia ją na prostsze m aterye cu
krowe; jednocześnie otrzymać z nich teź mo
żemy ferment peptonizujący białko w ośrod
ku alkalicznym, inny ferm ent ścinający białko, który zamienia fibrynogen na tibrynę (włók- nik) a myozynogen na myozynę; znów inny, który odwrotnie rozpuszcza ścięte białko i wreszcie, co nas najbardziej zastanawia, ferm ent utleniający, bez którego tlen zaw arty we krwi nie dosięga ciał mających być utle- nionemi. Podobne spostrzeżenia uczyniono na specyficznych komórkach gruczołów, w któ
rych wykryto ferm ent utleniający obok fe r
mentu redukującego, a więc działającego w przeciwnym niż tam ten kierunku, dalej zawsze ferm enty uwodniające oraz dla każde
go gruczołu pewne specyalne fermenty, dane
374 WSZECHŚWIAT N r 24 m u tylko organowi gruczołowemu właściwe.
Można przeto powiedzieć słusznie, że w tk a n kach naszych wszystko, w łączając naw et u tle nianie, zachodzi skutkiem i za współudziałem czynnym fermentów. G a u tie r zachodzi dalej jeszcze i przytacza pewne dowody, że nawet sam ak t asymilacyi, przysw ajania m ateryj pokarmowych przebiega jako zjawisko syn te
zy lub izomeryi o charakterze ferm entacyi, zymatycznej.
IV .
Można więc wnosić z wywodów powyższych że życie wynika z całozbioru ferm entacyj za
chodzących w kom órkach istoty żywej, że przytem skojarzenie kom órek w organy je st tego rodzaju, że w stanie prawidłowym każdy z tych aktów ferm entacyjnych przyczynia się do ogólnego i wspólnego celu, do norm alnego funkcyonowania całej istoty. T ajem nica ży
cia dałaby się zatem sprowadzić do dwu py
ta ń zasadniczych: czein je s t właściwie owa zymaza, ów ferm ent nieorganizowany, i —j a kie przyczyny spraw iają, że wszystkie fer- mentacye, zachodzące w jednej istocie żywej, dążą do jednego wspólnego celu, do zachowa
n ia życia osobnika?
Co do stanu nieprawidłowego, choroby, to wynika on ju ż to z w dania się obcych ferm en
tacyj mikrobowych (choroby zakaźne), już też z zakłóceń zachodzących w mechanizmie rz ą dzącym organam i i ich czynnościami, a m ają
cych źródło w przyczynach wewnętrznych n a
bytych lub dziedzicznych, k tó re sprow adzają zboczenia w odżywianiu lub w biegu rozwo
jowym.
Utajony dla nas dotychczas sposób działa
nia zymaz, zdaje się, pozostaje w ścisłej zależ
ności od ich budowy cząsteczkowej fizyczno- chemicznej. Ale nie mamy tu oczywiście na myśli stru k tu ry histologicznej kom órek, lecz w ewnętrzną budowę samej protoplazm y oraz składających j ą elementów specyficznych.
W tym względzie wiadomości nasze obecnie bardzo jeszcze są skąpe. W przybliżeniu nie- jakiem znamy ju ż bardzo zawiłą budowę nu- kleoalbuminów zawartych w białych ciałkach krwi, w komórkach nerwowych, protagonu, rozm aitych lecytyn i t. p. S ą to owe pierwot
ne kółeczka i sprężyny mechanizmu, które należy do głębi zbadać, ażeby módz następ
nie poznać ich wzajemne stosunki m ateryalne.
N ie ulega wątpliwości, że zaniechać nie moż
n a badania histologicznego organów i tkanek, lecz uwagę najpilniejszą zwrócić należy ku komórce i ustrojom molekularnym, komórkę składającym . T a anatom ia subtelna prze
niknąć musi aż do plastyd protoplazmy, aż do bezpośrednich grup chemicznych, sk ład a
jących protoplazm ę i do ich budowy pier
wiastkowej. A podobnie ja k chemicy w chwili obecnej doszli do tego, że potrafią wyprowa
dzić rozm aite własności cząsteczki z jej we
wnętrznej budowy atomowej, tak bezwątpie- nia przyszła fizyka i mechanika komórkowa pozwoli nam z ukrytych d la nas jeszcze oLec- nie własności pierwiastków komórki wniosko
wać o jej czynności i o udziale wszystkich komórek ustroju w złożonym obrazie życia.
Al. FI.
S I A M A N G .
(H ylobates syndactylus).
Ogród zoologiczny w Londynie otrzym ał w ostatnich czasach zwierzę, które dotych
czas nigdy jeszcze nie było przywiezione żyw
cem do Europy. J e s t to Siam ang (H ylobates syndactylus), należący wraz z innemi gibbo- nami, orangutangiem , gorylem i szympansem do grupy m ałp człekokształtnych (Simiae antropom orphae). Zam ieszkuje on Azyą po
łudniowo-wschodnią.
Licząc z tym nabytkiem , ogród londyński jest obecnie w posiadaniu kilku naraz przed
stawicieli tej grupy. Z najduje się tam w d u żej klatce piękny okaz szympansa; nieco dalej widzimy oran g u tan g a z Borneo, a jeszcze da
lej nowego przybysza—siam anga, przywie
zionego z Indyi wschodnich. O gatunek ten ubiegały się już oddawna różne menażerye europejskie, ale, ja k dotychczas napróżno; nic więc dziwnego, że wzbudza on powszechną i żywą ciekawość. Z tego powodu chcemy zapoznać z nim czytelników „W szechśw iata,”
korzystając z ryciny oraz ze sprawozdania, zamieszczonego w francuskiem piśmie „L a N atu rę” (N. 1339 z r. 1899).
J e s t to m ałpa o zgrabnej i smukłej budo
wie, z silnie wydłużonemi kończynami przecl-
N r 24 WSZECHŚWIAT 375 niemi, porosła włosem barwy ciemnej, zwykle
czarnej. C harakterystyczną jej oznakę s ta nowi błona, łącz ąca dwa pierwsze palce u rąk;
stąd pochodzi nazwa łacińska Hylobates syn- dactylus. D rugą osobliwość stanowi worek rezonansowy n a szyi, który siam ang może n a
dymać dowolnie, wydając przy jego pomocy głos donośny. Przypom ina on przeciągłe u ja danie psów tak dalece, że osoby, które odwie
dzają po raz pierwszy S um atrę, i usłyszą wycie tych m ałp, są przekonane, że gdzieś w blizkości znajduje się cała sfora psów.
Siamang (Hylobates syndactylus).
H . O. F orbes w czasie pobytu na Sum a
trze, obserwował niejednokrotnie siamangi, a naw et oswoił był jednego z nich i następnie ze spostrzeżeń, dokonanych nad nim, podał niektóre szczegóły o obyczajach tej małpy.
„Jego zachowanie się i wyraz twarzy, po w iada' F orbes, są nadzwyczaj zmyślne i zdu
miewające. Szkoda tylko, że w niewoli przy
b iera zwykle wygląd sm utny i przybity, który znika zupełnie jedynie w chwilach większego podniecenia. Ruchy m a bardzo zręczne i bie
rze z wielką zgrahnością i delikatnością w swe długie palce każdą rzecz, którą mu się podaje. Z resztą przy ujmowaniu różnych przedmiotów nie odstawia zwykle wielkiego palca, ja k to czynią inne małpy z tej grupy lecz obejmuje je wprost pozostałymi palcami.
Pijąc, nie przybliża nigdy warg do naczynia, ale porusza wodę palcami i w ten sposób zbli
ża j ą do ust. Siedząc, krzyżuje nieraz ręce na piersi, przyczem palce zakłada aż na głowę.
„Z wielką pieszczotliwością otacza mi szyję swemi długiemi rękam i, kładzie głowę na piersi i patrzy mi w oczy wielkiemi czarnemi oczami w sposób prawdziwie wzruszający, mrucząc przytem zcicha, ale z zadowoleniem.
Jeżeli jest drażniony, nadym a worek gardło
wy i wydaje donośne wycie.
„Co wieczór odbywa ze mną przechadzkę po placyku wiejskim, opierając swą rękę na mo
jej. J e st to widok niezmiernie ciekawy, gdy tak kroczy przy mnie na swych nogach nieco krzywych, poszczekując od czasu do czasu.
W olną rękę trzym a ponad głową wymachu
jąc nią oraz używając jej jako przeciwwagi, aby głowa nie podaw ała się zbytnio naprzód.
Zmęczywszy się, podpiera się nią, niby laską.”
N a wolności siam ang łazi po drzewach z wielką zgrabnością i zwinnością. Okaz lon
dyński umieszczony jest w obszernej klatce, w której może bez przeszkody wykonywać różne produkcye gimnastyczne. Stanowią one przedm iot ciągłego zajęcia wszystkich, zwie
dzających ogród zoologiczny.
B . D yakow ski.
Zapłodnienie u grzybów. '>
W ciągu ostatnich lat kilkunastu ilość b a
dań poświęconych wyświetleniu wciąż jeszcze tajem niczego dla nas procesu zapłodnienia, wzmogła sie niepomiernie. W śród prac tych badania nad płciowością u grzybów zajm ują wcale nie poślednie miejsce. Jeszcze przed la ty 15 wiedzieliśmy, że zapłodnienie w typo
*) Pisane przeważnie na zasadzie artykułu Wa- gera: The sexuality of the Fungi (Annals o f Bo- tauy 1S99).
376 WSZECHSWIAT N r 24 wej swej postaci t. j. jak o połączenie dwu ko
mórek, wykazać się daje jedynie u niższych grzybów (Pbycom ycetes), przypom inających zresztą zarówno pod tym , ja k i pod wielu innenii względami wodorosty, w szczególności zaś grupę Siphoneae. Co do tych zaś wszyst
kich wyższych grzybów, k tóre w przeciw sta
wieniu do niższych obejmujem y je d n ą wspól
n ą nazwą: Mycomycetes, to tylko u worków- ców (Ascomycetes) można było przypuszczać obecność czegoś podobnego. Przynajm niej de B ary twierdził, że rozwój ciała owocowego tych grzybów poprzedza a k t płciowy, polega
jący na zrastaniu się strzępki żeńskiej (asco- gonium) z męską (pollinodium). U innych znowu workowców za organy męskie czyli t. zw. sperm ogonia') uważono kubeczkowa- te organy, towarzyszące częstokroć ciałom owocowym i wypełnione wewnątrz nader drobnemi ciałkam i. Przypuszczano, że ciałka te są to nieruchome komórki męskie, odpo
wiadające spermacyom krasnorostów (Flori- deae).
Podobnie ja k sperm acye, łącząc się z wyro- stem organu żeńskiego krasnorostów czyli z trychoginą, powodują zapłodnienie, ta k i ciał
k a te miały zapładniać askogon workowców.
Przypuszczenie to, gdyby zostało stanowczo stwierdzone, dowodziłoby niewątpliwie ro dowego pokrewieństwa przynajm niej niektó
rych grup workowców z krasnorostam i. Tego rodzaju jednak pokrewieństwo byłoby tru d n e do zrozum ienia wobec innych zasadniczych różnic w budowie tych wodorostów z jednej a grzybów workowców z drugiej strony, ja k również i wobec tego, że cała klasa krasnoro
stów należy do flory wodnej, przeważnie zaś morskiej, gdy tymczasem wszystkie workowce są jaknajdokładniej przystosowane do życia n a lądzie, czyto jako saprofity czy pasorzyty.
W krótce jednak B reftld wykazał, że domnie
mane spermacye zarówno workowców jak i uredineae są niczem innetn ja k konidyami, a zatem kom órkam i przeznaczonem i do bez
płciowego rozm nażania, źe w odpowiednich warunkach kiełkują one w ytw arzając zwykłą grzybnię. Co zaś dotyczę teoryi askogonu,
') W śród podstaw czaków (Basidiom ycetes), podobne sperm ogonia znajdujem y u U redineae (rdze). I tu również uważano j e za organy męskie.
to Brefeld nie chciał również uznać kopulacyi strzępek płciowych, choć stanowczych dowo
dów, wykazujących zupełny b rak tego proce
su u workowców przytoczyć nie można było.
K w estya więc pozostała na razie nie roz
strzygniętą, czemu nie można się dziwić, wo
bec tego, że o budowie komórek u grzybów przed laty kilkunastu wiedzieliśmy bardzo m ało, a naw et sam a obecność ją d e r w komór
kach tych roślin podaw ana była przez wielu badaczy w wątpliwość.
T eraz zaś nietylko ją d ra komórkowe zosta
ły wykazane w całem państwie grzybów, lecz poznaliśmy bardzo dokładnie szczegóły tow a
rzyszące procesowi podziału zarówno samych komórek, ja k i ich ją d e r u najrozmaitszych przedstawicieli tej obszernej grupy roślin. Co do grzybów niższych, to szczegóły odnoszące się do ich rozm nażania płciowego, zostały wyświetlone o tyle dokładnie, że z całą pew
nością możemy twierdzić, że istota zapłodnie
nia u tych organizmów, podobnie jak u zielo
nych roślin i wszystkich zwierząt, sprowadza się do zlania dwu odmiennych komórek i ich ją d e r w jednę oosporę albo zygosporę.
U wyższych zaś grzybów (Asco- i Basidio- mycete?) zostało w7 ostatnich czasach wyka
zane, że powstawanie organów rozm nażania bezpłciowego, t. j. woreczków (asci) i podsta
wek (basidia), poprzedza stale lub towarzyszy zlewaniu się czyli kopulacyi jąd er, przeważ
nie dwu, niekiedy jed nak i większej liczby.
Tego rodzaju zlewanie się ją d e r niektórzy badacze uważają za proces identyczny z za
płodnieniem I rzeczywiście, zdaje się, że ftzyologicznie przynajm niej proces ten nie różni się od zapłodnienia.
P rzystępujem y obecnie do rozpatrzenia re zultatów najnowszych badań, dotyczących rozm nażania płciowego u grzybów. Zacznie
my od grzybów niższych, od Pbycomycetes, i przy tem od grupy, gdzie zapłodnienie wy
stępuje w najbardziej wyraźnej postaci, t. j.
od grupy Oomycetes. Znajdujem y tu zazwy
czaj zróżnicowane organy płciowe, t. j. rodnie i plemnie, które w yrastają zawsze na tym samym osobniku, niekiedy na tej samej osi głównej. R odnia przedstaw ia wierzchołkowe lub interk alarne nabrzmienie strzępki, plem- nia zaś wyrost boczny tej ostatniej. Jedynie w grupie M onoblephanidae (wodne, pasorzy- tujące na rybach grzyby) zawartość plemni,
N r 24 WSZECHŚWIAT 377 według badań Cornu, rozpada się na obda
rzone somodzielnym ruchem plemniki czyli antherozoidy. U wszystkich zaś innych Oorny- cetes plemniki nie tworzą się wcale, sam a zaś plemnia rośnie w kierunku rodni, aż do zupeł
nego zetknięcia się z tą ostatnią. Gdy to n a stąpi, wypuszcza ona t. zw. woreczek zapład- niający (tube fertilizing), który w rasta do wnę
trz a rodni, podobnie jak u kwiatowych ziarno pylkowo zapomocą łagiewki dosięga zalążka w słupku.
W rodzinie Peronosporaceae, do której na
leżą same gatunki pasorzytnicze, zarówno plemnie, jak i rodnie zawierają liczne jąd ra . P rotoplazm a dojrzewającej rodni różnicuje się na część środkową (gonoplasma) i obwo- dowę (periplaama). Do tej ostatniej powoli w ędrują wszystkie ją d ra z gonoplazmy, która w ten sposób staje się zupełnie bezjądrową.
Wówczas to wyodrębnia się w niej silnie b a r wiące się ciało sferycznej lub nieforemnej po
staci, które Swingle uważa nawet za osobny nowy organ komórki ')• Ciało to, zdaje się, wy
wiera pewien wpływ przyciągający na ją d ra rozmieszczone w peryplaźmie, albowiem do
piero ze sformowaniem się jego zaczynają wszystkie ją d ra wydłużać się i zbliżać ku niemu coraz bardziej. Atoli jedno z nich tylko do
sta je się do gonoplazmy: przedstawia ono wówczas jąd ro żeńskie. Jednocześnie z ple- mni przedostaje się jedno lub kilka ją d e r do woreczka zapładniającego, który tymczasem rosnąc wciąż dalej dosięga gonoplazmy. W te dy przez otwór w jego wierzchołku jedno z mieszczących się w nim ją d e r przedostaje się do gonoplazmy, gdzie wchodzi w zetknię
cie z jąd rem żeńskiem. Całkowite zaś p o łą
czenie substancyi obu ją d e r następuje natych
m iast tylko u niektórych Peronosporaceae 2), u innych zaś 3) odbywa się dopiero wówczas, gdy dokoła powstającej przez zapłodnienie rodni oospory zaczyna się wytwarzać błona.
W pierwszym przypadku nowe jąd ro dzieląc się wydaje znaczną liczbę ją d e r potomnych (do 32), gdy tymczasem w drugim nowe jądro
') W . T. Swingle, Two news organs of the P lan ts Celi. Bot. Gaz. 1898 za luty.
2) Np. u Cystopus candidus, C. P ortulaca, Peronospora Ficariae.
3) U Peronospora parasitica.
przechodzi w stan spoczynku. Skutkiem tego w przypadku pierwszym oospora je st wieloją- drowym, w drugim jednojądrowym utworem.
J a k już zauważył de B ary, u Cystopus z wie- lojądrowej oospory powstają liczne pływki, gdy tymczasem jednojądrowa wyrasta w wo
reczek kiełkowy.
N astępna rodzina Saprolegniaceae zawiera grzyby, żyjące w wodzie na i-ozkładających się szczątkach zwierzęcych lub roślinnych.
U grzybów tych w rodni tworzy się nie jedna lecz kilka oospor, skutkiem czego i z plemni w rasta do niej jednocześnie kilka woreczków zapładniających. Z resztą z jedn ą rodnią mo
że kopulować i kilka plemni. D otąd jednak u grzybów tych nie udało się zauważyć przej
ścia męskiego ją d ra z woreczka plemni do w nętrza rodni, mimo usilnych badań podję
tych w tym kierunku zarówno przez dawniej
szych, jak i nowfzych badaczy (de B ary, M ar
shall, W ard H artog, Trow, W ager).
D rugą główną grupę niższych grzybów s ta nowią Zygomycetes. Odnoszą się tu gatunki wyłącznie przystosowane do życia lądowego.
N iektóre z nich, np. pleśni (Mucoraceae)^
należą do nader pospolitych. U Zygom yce
tes nie napotykamy już zróżnicowanych orga
nów płciowych. P rzy zapłodnieniu zrastają się swemi wierzchołkami duże, pałeczkowate, nabrzm iałe, zupełnie jednakow e nitki grzyb
ni. Z prawej i z lewej strony od miejsca zrośnięcia odcina się przy tem zapomocą przegródki poprzecznej kopulująca część g a
łęzi, wspólna zaś przegródka w miejscu ich zrośnięcia zanika doszczętnie. W ten sposób tworzy się zygospora, jako wynik procesu ko- pulacyi.
Dokładniejszą znajomość tego procesu za
wdzięczamy badaniom D angearda i L egera dokonanym nad S porad inia grandis —pleśnią, pasorzytującą na grzybach kapel uszowatych.
W edług tych badań gałęzie kopulujące u te
go grzyba zaw ierają liczne, ale bardzo drobne ją d ra W czasie samego procesu kopulacyi
') Leger, S tructure et developpem ent de la zygospore du Sporodinia grandis, Revue generał de Bot., VII 1895.
D angeard e l M. L eger, Recherches su r la s tru cture des Muoorinees, a także j R eproduction des Mucorinees, L e Botaniste, IV 1 8 9 4 — 5.
378 W SZECHS W I AT N r 24 ją d ra te przestają być widocznemi, natom iast
w powstającej zygo^porze zjaw iają się dwie grupy ziarnek ( „sphśres em bryogenes ”).
K a żd a grupa zawiera 15—30 takich ziar
nek, które zapewne są tylko jąderkam i (nucleoli). W każdej grupie u k ład ają się ono dokoła wielkiej kropli tłuszczu, two
rząc w ten sposób ziarnistą powłokę do
koła tej ostatniej. Później zlewają się one, wskutek tego pow stają dwie kule zarodkowe (sphere em bryonnaire), wypełnione wewnątrz substancyą oleistą. Dopiero w czasie kiełko
wania zygospory obiedwie kule zlewają się całkowicie w jednę przezroczystą masę, w któ rej z łatw ością wyróżnić można wtedy liczne ją d ra . J ą d r a te przechodzą do woreczka kiełkowego i, dzieląc się dalej, rozm ieszczają się równomiernie w pow stającej grzybni.
U azygospor t. j. zarodników powstających z tych samych strzępek, lecz bez kopulacyij znajdujem y jednę tylko kulę zarodkową. N ie
wiadomo, o ile tylko co opisany proces należy uważać za istotne zapłodnienie. Przyszłe badania powinny nam tę rzecz bliżej wyja
śnić.
W rodzinie E ntom ophtoraceae, obejm ują
cej gatunki pasorzytujące na owadach, kopu- lować mogą z sobą dwie bezpośrednio sąsia
dujące komórki, ja k to wynika z badań E id am a i R aciborskiego nad Basiobolus ’).
J ą d ro każdej komórki dzieli się przed sam ą kopulacyą na dwa nowe, z których jedno wszakże tylko ma czynny udział w tym p ro
cesie, drugie zaś zanika bez śladu. Z upełne zlanio się obu ją d e r następuje dopiero w cza
sie kiełkowania zygospory.
Do Phycom yeetes zaliczamy w końcu g ru pę C hytridiaceae, obejm ującą same m ikro
skopowe gatunki. K ażdy osobnik składa się tu z kulistej zarodni i bardzo słabo rozwinię
tej grzybni. P aso rzy tu ją one na wodorostach, na innych grzybach wodnych (Saprolegnia- ceae), niektóre w tkankach kwiatowych. U Po- lyphagus Euglenae, pasorzytującego. ja k sa
ma nazwa wskazuje, na wiciowcu E uglena viridis rozróżnić można dwu rodzajów osobni
ki: większe kuliste (żeńskie) i mniejsze buław- kowate (męskie). W edług najnowszych ba-
') Sąsiednie kom órki w yjątkowo kopulow ac mogą, i u wodorostów (S pirogyra).
dań W agera kopulaćya u tych grzybów od
bywa się w sposób następujący: Osobnik męski w yrasta w kierunku, osobnika żeńskiego w rodzaj rurki, której koniec w chwili zet
knięcia się z tym ostatnim kulisto nabrzm ie
wa. W nabrzmienie to przechodzi całkowita ilość protoplazmy wraz z jądrem z osobnika męskiego. Trochę później do tegoż nabrzm ie
nia przelewa się i protoplazm a oraz jąd ro z komórki żeńskiej, wskutek zlania się za
wartości obu osobników w jednę całość pow
staje zygospora, której obadwa ją d ra łączą się w jedno dopiero w czasie jej kiełkowania.
Początkowo jąd ro męskie różni się od żeń
skiego m niejszą wielkością oraz m niejszą za
wartością chromatyny, później różnice te wy
równyw ają się i oba ją d ra w chwili kopula- cyi s ta ją się zupełnie jednakowe.
J . T rzebiński.
(Dok. nasł.).
Spostrzeżenia naukowe.
— S p ó łk a grzybni z k łą c z a m i n a s ię ź rz a łu pospolitego (Ophioglossum vulg atum L). Nasię- źrz ał pospolity, zwany także wężowym językiem lub języcznikiem , należy do rzędu paproci (F ili—
ces). W Królestwie polskiem spotykany był do syć rzadko, ja k to w skazują nieliczne jego s t a nowiska podane w niektórych tomach Pam ięta.
F izyogr., chociaż bardzo być może, że w wielu miejscowościach został przeoczony. W oko
licach M iędzyrzeca znalazłem go po ra z p ie rw szy przed 16 latam i, następnie znowu dopiero w r . przeszł. w sierpniu, w kilku okazach ju ż usychających, które zostały nad brzegiem łąki położonej w obrębie leśnym M yszogront, gdzie go pow lórnie odszukałem w tem że samem m iejs
cu r. b. na wiosnę. N asięźrzał je s t rośliną trw ałą, rozw ija się w rnuju, dojrzew a w lipcu i w krótce potem część jego nadziem na żółknie i obum iera. Z powodu swego niewielkiego w zro
stu, dochodzącego do dw udziesta kilku cm wyso
kości, i niepozornej postaci, nie łatwo daje się dostrzedz między traw ą i innemi roślinam i, sk ła
da s ę bowiem w stanie zupełnego rozw oju, z pojedynczego gląbika zakończonego na w ierz
chołku zwykle tylko jeduem listowiem ro d z a j- nem, mającem k ształt kłosa linijnego, poniżej którego w pewnej odległości umieszczone je s t listow ie płonne o blaszce jajow ato-podłużnej, tę p ej, nasadą łodygę obejm ującej.
W obec tak skrom nej powierzchowności w p o rów naniu z innemi paprociam i krajow em i, nasię-
N r 24 WSZECHŚWIAT 3 /0 źrzał nie budzi dla oka wielkiego zajęcia, nie
raniej jed n ak zasługuje na bliższą uwagę zę względu, że należy do tych wyjątkowych p rz e d stawicieli państw a flory, które mimo swej dosko
nalszej budowy nie posiadają zupełnie korzeni.
Jego narządy wegetacyjne ograniczają się do łodyg podziemnych czyli kłączy, przedstaw iają
cych się w formie włókien, dochodzących niekiedy do 17 cm długości, rozłożonych promienisto n podstawy gląbika. W łókna te są pojedyncze, walcowate, tępo zakończone, najwyżej 2,4 m m średnicy mające, na powierzchni gładkie, barwy żółtej. Przypom inają one brakiem korzeni k łą - j cza innej paproci również ich pozbawionej, | noszącej miano Botrychium M atricariae Spr.
o której podałem wiadomość przez dwoma laty we W szechświecie (tom XVII n - r 3 5 ) . N ieobec
ność powyższych organów u obu tych roślin, pozwalała się domyślać, że i objaw współżycia grzybni z łodygami podziemnemi, istniejący u wspomnianej Botrychium M atricariae, powinien występować i u nasięźrzału, co też istotnie p o tw ierdziły badania mikroskopowe, wykazujące na powierzchni i wew nątrz jego kłączy nitki grzybniowe. Te ostatnie na zewnąłrz ukazy
wały się gdzieniegdzie w postaci brunatnawych strzępków przylegających do naskórka kłączy, który przebijały bocznemi wypustkami i wnikały do komórek kory, wypełnionych ziarnami mączki, utrudniającem i dostrzeganie grzybni, będącej tu ta j dla b rak u zabarw ienia, daleko mniej wi
doczną.
W skraw kach poprzecznych i podłużnych kłączy można było zauważyć, że grzybnia w pierwszych dwu lub trzech częściach komórek kory, położonych -poza naskórkiem , rozgałęziała się bardzo nieznacznie i dopiero w następnych dwu lub trzech rzędach dzieliła się na mnóstwo cienkich strzępków , przeobrażających się na końcach w drobne utwory bezkolorowe, ksz altu gronkowatego. Ponieważ rozwój jej wzmagał się ze w zrostem odnóg kłączowych, przeto w młodych łodygach podziemnych z trudnością można było wyśledzić je j obecność, podczas gdy w starych, w miarę ich wieku, ukazywała się co raz w yraźniej, ju ż to dlatego, że strzępki jej grubiały i przybierały niekiedy odcień barwny, ju ż dlatego, że utwory gronkowate wytwarzały się w większej ilości, zapełniając miejscami całe w nętrze kom órek, utrącających na ten czas swą mączkę. Rozumie się, że nadm ierny rozwój grzybni, zdradzający się zewnętrznie b ru n atn ie
niem naskórka łodygi podziemnej, działa na nią szkodliwie i ostatecznie sprow adza jej zagładę, k tó ra jed n ak że nie je s t zgubną dla całej rośliny gdyż ta posiada zawsze odnogi klączowe różnego wieku. Gdy jed n e sta ją się łupem grzybni, inne, zanim je spotka podobny koniec, mogą swobod
nie rosnąć i rozwijać się, zawdzięczając to n ie w ątpliw ie tylko je j obecności, w b raku bowiem korzeni, nie byłyby w stanie pobierać sam odziel
nie pokarm ów z gruntu. Czynność tę spełnia
prawdopodobnie grzybnia, k tóra za pośrednic
twem swych strzępków zew nętrznych wchłania z ziemi wodę z rozpuszczouemi w niej solami i dostarcza j ą kłączom, żywiąc się w za
m ian zawartem i w nich sokami. Byłoby rzeczą nader zajm ującą sprawdzić, czy i inne rośliny, m ające łodygi podziemne pozbawione korzeni, pozostają zawsze w związku z grzybnią, do
tychczas bowiem zauważyłem powyższy objaw u wszystkich trzech znanych mi roślin, należących ) do tej kategoryi, a mianowicie u gnieźnika bez-
| listnego i) (N eottia Nidus avis Rich.) i u dwu powyżej wymienionych paproci.
B . Eichler.
j^orcspondcncva CCjszcdpswiala.
Lwów, w czerwcu, 1900.
Łęk a siodło w term ino logii geologicznej polskiej.
W ypuklenie fałdy czyli antyklinalę nazw a
no u nas siodłem za przykładem term ino
logii niemieckiej, w której użyto na to pojęcie słowa „ S a tte l” ; równoczeście zagłębienie fałdu czyli synklinala nazywa się łękiem, a w niem iec
kiej term inologii „M uldę” . Otóż, o ile nazwa lęk je st zupełnie stosowna, o tyle, ja k sądzę, siodło — źle dobrane.
W słowie łęk, które przypomina ta trzań sk ą przełęcz, je s t to samo pojęcie, co i w słowie siodło. W praw dzie nazywając antyklinalę po niem iecku: S atfel, geologowie niemieccy mieli na myśli wyniosłą część siodła, a nie zagłębienie, jednakowoż w języ k u naszym dziwnie to w yglą
da. Tem dziwniej, że siodło w górach znaczy to samo co i przyłęcz, zdarzają się naw et nazwy miejscowe: Siodło, Siodełko w T atrach, a zawsze na oznaczenie przełęczy, zagłębienia, a nie wy
niosłości. Mógłby ktoś na to odrzec, że nie można równać siodła w tektonice z siodłem w orografii, jednakowoż przy opisie gór n apo
ty k a się nieraz t. zw. siodła tektoniczne, które le ią c tuż obok siodeł orograficznych mogą za
ciemnić zrozum ienie rzeczy (może np. łęk te k to niczny leżeć na siodle orograficznem i t. p . ).
Zam iast więc używania nazw tak długich ja k siodło tektoniczne ( = wyniosłość) i siodło o ro graficzne ( = wklęsłość), byłoby bardzo pożą
dane, zmienić te nazwy i to w sposób następujący:
Zostawiwszy bardzo dobrą nazwę polską na synklinalę t. j. łęk— usunąć siodło w znaczeniu antyklinali zupełnie, ponieważ siodło je s t synoni- nem łęku, przełęczy i t. d., wogóle łączy się z siodłem pojęcie zagłębienia.
') P atrz W szechświat tom XVII, n -r 29 i 38.
380 WSZECHŚWIAT N r 24 N atom iast antyklinalę nazwać po polsku in a
czej. Geologowie niemieccy niekiedy nazyw ają antyklinalę „A uttu-uch” zam iast „ S a tle l” , nie wiem czy z tego samego pow oda, aby n is mieszać dwa pojęć, bo i po niem iecku przełęcz czyli siodło orograficzne zowie się Sattel, w każdym razie nazwa to daleko lepsza.
Na antyklinalę można wyszukać kilka dobrych wyrazów naszych, ja k np. w ypuklina, wynios, wysad. Najlepszym w ydaje mi się ten ostatni t. j , wysad, w yraz k ró tk i, dobrze m alujący rzecz i niedający pow odu do dwuznaczności.
W taki sposób nazyw ałaby się synklinala = łęk • a antyklinala — wysad .
Zdaje mi się, że rzecz je s t dosyć w ażna i p o winna znaleść oddźwięk u naszych uczonych.
Możeby się rozw inęła dyskusya w spraw ie t e r minologii geologicznej, której do^ąd właściwie nie mamy. Oprzećby j ą należało na w y ra
zach ludowych z naszych gór, a więc z T a tr przedew szystkiem . Posiadam rękopis ś. p. p ro
fesora Zejsznera, dotyczący term inologii geolo
gicznej polskiej, a o p arty właśnie na w yrazach z T a tr, k tó ry w przyszłości podam do w iado
mości ogółu naszych geologów ').
D - r S ta n isła w Eljasz-Radńkcrw slci.
SPR AW O ZDA N IE.
Z eszyt 1— 2 —-3 „W iadom ości M atem atycz
n ych” rozpoczyna większa rozpraw a p. M. Feld- b lum ao „konstrukcyach geom etrycznych” . W r o z praw ie tej a u to r ro zp a tru je naprzód konstruk- cye takie, któ re mogą być wykonane, jeżeli p rz y j
miemy, że umiemy prowadzić linie p ro ste i dzielić dowolne dane k ąty na dwie równe częśei, lub przenosić dane dowolne odcinki prostych. Kon- strukcy^e te d ają się wykonywać zapom ocą ła ń cucha mierniczego albo m iary taśmowej i z tego powodu nie są pozbawione znaczenia praktyczne
go. Dalej a u to r bada kons rukcye, k tó re dają się wykonywać przy pomocy liniału i przez dzie lenie k ą ta na trz y równa części, i ja k o przykład, w ykreśla siedm iokąt forem ny i trzy n a sto k ą t fo
rem ny. W dodatk u w restcie do swej ciekawej pracy opisuje zasadę p rzy rzą d u , mogącego służyć do dzielenia kątów na części równe.
*) Redakcya W szechśw iata chętnie otw iera ł am y swego pism a d la dyskusyi zarówno nad przedm iotem , którego dotyczę korespondencya d ra E lja sza — R adzikowskiego, ja k i dla w szyst
kich innych kw estyj, odnoszących się do term in o logii geologicznej polskiej.
(P rz y p ise k redakeyi).
W dalszym ciągu „ W iadomości” znajdujem y interesujący artykuł m atem atyka włoskiego G.
L o ria p. t. „Uwagi o spółrzędnych biegunowych.”
A rtykuł ten ogłoszony pierwotnie w „Periodico di M atem atica” oraz po francusku w „l’Enseigne- ment m afhem atique” przełożył na języ k polski re d a k to r „W iadom ości” p. S. Dickstein. L oria dowodzi, że ogółuie przyjm owana definicya spół
rzędnych biegunowych, jakkolw iek logiczna i nie p rzedstaw iająca niedogodności, o ile się ma do czynienia z punktam i odosobnionemi, nastręcza natom iast trudności, gdy idzie o zbadanie całej krzywej L oria uzasadnia swe tw ierdzenie na przykładzie i wskazuje, żrf w obocnem określeniu prom ień wodzący przy zmienianiu anom alii od
— w do -f-io może przyjm ować w ogólności w ar
tości ujemne, co je s 1; w sprzeczności z definicyą.
Aby tego uniknąć, autor zmienia określenie spół
rzędnych biegunowych i na przykładzie koła i pewnej krzywej z klasy „ ró ż ” G. G randiego w ykazuje możność jego stosowania. L oria koń
czy rozpraw ę uwagą, że dotychczasowe pojęcie 0 postaci krzyw ych spiralnych je s t z tego nowego p u nktu w idzenia niezupełnem i że w szczególno
ści zupełnem geom etrycznem przedstawieniem np. spiralnej Archimedesa je s t układ dwu k rz y wych.
N astępnie p, Lewicki podaje (str. 5 2 — 60) a r ty k u ł „Z teoryi ułamków ciągłych,” a p. Danie- lewicz, znany ze swych badan z teoryi asekuracyi życiowej, pisze „W przedmiocie obliczania re z e r
wy premiowej od ubezpieczeń życiowych.*
W dalszym ciągu znajdujem y w „W iadom o
ściach (str. 6 9 — 91) bardzo ciekawą rozpraw ę p.
Rom ualda Mereckiego o „okresie dziennym ciś
nienia pow ietrza w W arszaw ie.” Rozprawa ta dotycząca jednej z ważniejszych kwestyj m eteoro
logicznych, je s t zarówno ciekawa dla m atem aty
ka ja k i dla przyrodnika i z tego powodu pozw o
limy sobie na k rótkie je j streszczenie i przy to cze
nie z niej kilku cytat.
Wiadomo z m eteorologii, że okres dzienny te m p eratu ry pow ietrza przedstaw ia falę cało
dzienną z minimum około chwili wschodu słońca, gdy okres dzienny ciśnienia atmosferycznego w przeważnej liczbie miejscowości składa się z wahnięcia podwójnego, a więc w ciągu doby okazuje dwie największości, jednę przed połud
niem, d rugą wieczorem, oraz dwie najmniejszości, je d n ę rano, d rugą po południu. Otóż o ile okres dzienny te m p eratu ry znajdował oddawna swe w y
jaśnienie w działania dziennem promieni słonecz
nych, o tyle pochodzenie okresu dziennego ciśnie
nia pozostaw ało do ostatniego praw ie czasu nie- wytłumaczonem. Dopiero badania lat ostatnich kazały uważać zjawisko przypływ u i odpływu oceanu pow ietrznego w jego okresie rocznym 1 dziennym , za przyczynę, w arunkującą spostrze
gany okres dzienny ciśnienia; nazwa zaś przypły
wu i odpływu, podana przez Hum boldta, je s t w zupełności uspraw iedliw iona przez zjawisko dwu fal wysokiego ciśnienia, oddzielonych sta n a
N r 24 WSZECHŚWIAT 381 mi niskiego w sześciogodzinnych odstępach. W k ra
ja c h podzw rołnikowych przebieg dzienny ciśnienia je s t ta k prawidłowy, że według słów H um boldta, służyć mógłby do notowania czasu; w naszych jednak szerokościach bieg ten ulega licznym za
kłóceniom, dając z jednej strony, podobnie ja k okres dzienny tem peratury, pojedyncze maxima lub z drugiej potrójne. W szystkie te typy można znaleść dla okresu dziennngo ciśnienia w W arsza
wie, ja k to w ykazuje w dalszym ciągu rozpraw a p. Mereckiego.
Punktem zwrotnym w rozwoju pytania o o k re
sie dziennym ciśnienia było w ystąpienie lorda Kelwina; atm osferę, zdaniem genialnego fizyka angielskiego, należy rozpa'ryw ać jako całości sto
sować do poznania je j wahań te same wzory, j a kie dał był L ap la c e w Mechanice nieba dla wód oceanu, z tą w szakże różnicą, że zam iast siły ciążenia w prow adzić należy działanie termiczne słońca, rozłożone na składowe w postaci rytm icz
nych oscylacyj całodziennych i półdziennycli, i wtedy odpowiednio wzbudzone wahania w atm o
sferze ziemskiej powinnyby dać ten typowy p rze
bieg, ja k i w skazuje obserwacya.
Z uwagi, że pomienione przebiegi dzienne m ają ch arak ter okresowy, stosować więc mamy tu p ra wo znane tw ierdzenie F ouriera, i ju ż Kelwin wy
kazał rozkład okresu dziennego tem peratury po
w ietrza i ciśnienia p rz y pomocy t. zw. wzoru Bessla w kształcie
at sin (A j-j-x )-f-a 2 siu (&2-j-2 x )-j-a 3 sin (A3 -|- 3x) 4 - . . . .
gdzie kąty A |, A2, A3... dają chwile wysfąpienia punktów zw rotu oscylacyi pojedyńczej, podwójnej, p o ‘rójnej i t. d., a wielkości a ,, a2, a3... p rze d sta
w iają pola odmian tychże wahań.
Laplace w swej teoryi przypływ u m orza wska
zał trz y rodzaje oscylacyj, zależnych od przycią
gania księżyca i słońca, a mianowicie wahania pierwszego ro d zaju zależne tylko od ruchu w łas
nego kuli ziemskiej w przestrzeni, i dalej, w aha
nia drugiego i trzeciego rodzaju z okresem cało
dziennym i półdziennym w związku z obrotem ziemi około osi. Otóż jeżeli wahania pierwszego rodzaju przyjm iem y za czynnik stały, to pozosta
łe dwa wahania dadzą się wyrazić zapomocą wzo
ru Bessla.
R ozważania te w zastosowaniu do okresu dzien
nego te m p e ra tu ry pow ietrza prow adzą do fali całodziennej (jako części zasadniczej) z dużem polem odmian; natom iast fala półdzienna p rz e d staw ia pole odm ian 4 do 8 raz y mniejsze od po- jjrzedniej.
Inaczej rzecz się ma z okresem dziennym ciś
nienia; tu , podobnie ja k w przypadku przypływ u m orza, mamy w ielką oscylacyą póldzienną, nieza
leżną bynajm niej od stosunków ziemskich; n a to m iast fala całodzienna zmienia się wraz ze zmianą czynników m eteorologicznych i otrzym ała nazwę fali ziemskiej miejscowej.
Teorya Kelwina, ja k to wzmiankowaliśmy p o wyżej, powiada, że rytm iczne, codziennie pona
wiające się ogrzania atm osfery przez słońce, po w odują codzienne zmiany ciśnienia i mianowicie:
całodzienna fala termiczna daje całodzienną falę ciśnienia; póidzienna fala term iczna tw orzy pół- dzienną falę ciśnienia, z tą uwagą, że właściwoś
cią naszej atm osfery je s t możność w zbudzania wielkiej zmiany ciśnienia w okresie półdziennym, za pośrednictw em malej zmiany tem peratury w tym że ok resie.
Badania teoretyczne Rayleigha, d-ra M argule- sa, Hanna i T rab erta podają rozw iązanie kwestyi j okresu dziennego ciśnienia w myśl poglądu K el
wina i w skazują przylem , że złożony charakter okresu ciśnienia w wyższych szerokościach wy
wołuje in‘erferencya fał miejscowych z ogólnie ziemskiemi.
P. Romuald Merecki w rozpraw ie niniejszej zestawił wyniki otrzym ane z pięcioletnich zapisów aneroidu R icharda z O bserwatoryum astronom icz
nego W arszawskiego, z takiem iż wynikami, otrzy- manemi dla Krakowa i Tarnopola; te osfatnie re zultaty poczerpnięte zostały z rozpraw y d-ra B.
Buszczyńskiego o ciśnieniu w Krakowie, opartej na trzydziestoletnich zapisach barografu i obser- wacyj p. Wl. Satkego nad przebiegiem dziennym ciśnienia w T arnopolu (Spraw ozdania komisyi fizyograficznej Akademii Umiejętności w K rako
wie, tom 26 i 30).
W dołączonej do rozpraw y tablicy I podaje okre3 dzienny ciśnienia za pięciolecie (1893 — 1897) dla pojedyńczych miesięcy i roku, a także dla dni pogodnych i pochm urnych w lecie i j a snych w zimie. Przebieg ten ciśnienia dla W ar
szawy odpowiada dokładnie przebiegowi, znale
zionemu w Krakowie i T arnopolu przez pp. B usz
czyńskiego i Satkego; i tu i tam mamy większą oscylacyą dzienną, niż nocną.
Tablica I I w skazuje przytem dla mroźnych jasnych dni zimowych charakterystyczne trzecie maximum po północy. Z resztą wszędzie, powia
da autor, p rzebija się bądź prawdziwy, bądź po zorny związek pomiędzy ciśnieniem a tem p eratu rą pow ietrza: minimum poranne, jakgdyby p o przedzało minimum tem p eratu ry ; minimum p o południowe, jakg d y b y było wynikiem maximum tem peratury; względnie najstalej w ystępują oba- dwa maxima.
Dalej autor oblicza i podaje w tablicy I II spółczynniki i kąty pomocnicze z wzoru Bessla dla okresu dziennego ciśnionia pow ietrza w W a r
szawie i porównywa następnie z odpowiedniemi danem i dla Krakowa. Oscylacya półdzienna, ja k o zasadnicza część w przebiegu okresu dzien
nego ciśnienia, ma dla powyższych m iast naszych przebieg jednakowy i typowy; pole odmian małym podlega wahaniom i czasy w ystąpienia maximów i minimów w oscylacyi póldziennej są stałe, co się wyraża w tablicy nieznacznemi tylko wahaniami spółczynników a2 i k ąta A3.
Następne tablice dla oscylacyi całodziennej uw ydatniają, zgodnie z teoryą, jej charakter