C -
„ Ś W I Ę T Y W I Ą Z "
<ł
r // / / L
Ś W I Ę T Y WI Ą Z
LEGENDA STARYCH KĄTÓW
P O W IE ŚĆ
■?
K S IĘ G A R N IA S W . W O JC IE C H A POZNAŃ - WARSZAWA - WILNO - LUBLIN
L?Z
Z
MOJ
O K Ł A D K Ę P R O J E K T O W A Ł K A Z I M I E R Z J O D Z E W I C Z
H l Q o t
N akładem i czcionkam i D rukarni i Księgarni Siu. W ojciecha S. z o. o.
u j Poznaniu. Tłoczono n a p ap ierze z w łasnej fabryki „ M a l t a " .
Tylko główne postacie z tej książki nie ist
niały w kształcie realnym. Ludziom, zwierzętom i przedm iotom martwym , złączonym ściśle z k r a j
obrazem, nadałam zapam iętane od dzieciństw a im iona i nazwy.
Całą zaś „Legendę S tarych Kątów", ta k nie
rozerwalnie związaną dziś z wizjami m alarskim i arty sty — składam w przyjacielskie ręce JA N A BUŁHAKA.
A U TO R K A
G DYNIA - WARSZAW A.
R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y
C Z A S Z K A
N ow ozbudow any m łyn w S tarych K ątach wciąż źle pracow ał. M imo m aksym alnego spię
trzenia w ody w stawie, mimo że kosztow na tu rb in a była podobno ostatnim w yrazem tech niki — ro b ota po daw nem u kulała. Po daw ne
mu puszczano w ruch tylko jeden lub dw a p o staw y, a mliwo przedstaw iało się nieszczególnie.
— N ic innego, tylko b rak dw óch m etrów dolnego ssania! — zaw yrokow ał w reszcie Jó zef Boreysza, k tó ry sam przyjeżdżał codzien
nie linijką z W ielkich K ątów , by mieć oko na robotników . — N ie m a rady. T rzeb a będzie jeszcze pogłębić kanał.
T en m łyn m iał w ażną m isję do spełnienia.
W kryzysow ych czasach, jak ie n astały w krótce po W ielkiej W ojnie, pow inien był dostarczać gotów ki na bieżące potrzeby, na zaległe p o datki, na inw estycje. Łam any dach starego dworu, k ry ty przedw ojennym i gontam i, wciąż czekał „lepszej k o n iu n k tu ry 11, a tym czasem skandalicznie przeciekał n a głowy trzech m ie
szkanek domu. W spółw łaścicielka S tarych K ą
tów, pani A n n a z G ołębiow skich, w dow a po k a
pitanie Lipka-Lipeckim, usiłow ała n aw et p ro śbą i groźbą skłonić sta rą i schorow aną T eresę do opuszczenia poddasza, na k tó ry m jak o p an na respektow a babki, a później rezy d en tk a — spędziła sześć ósm ych swego długiego żywota.
Lecz staru szk a naw et słyszeć o tym nie chciała:
— M oże się A nia o m nie nie kłopotać. D o
żyłam swego wieku, to i tej reszty, co mi jeszcze Pan Bóg przeznaczył, tu taj doczekam.
N astk a w piecu przepali, choć i latem , a może w końcu p an Józef, naszą biedę w spom niaw szy, o now ym dachu pom yśli, albo choć łaty nabić każe...
Łaty, owszem, nabito. „Podzienny“ Czere- pacha, całe trz y dni siedząc okrakiem n a szczy
cie, zabezpieczał, ja k umiał, zm urszałe i mchem porosłe p rzykrycie sędziwego dom ostw a. Szpe
tne zacieki n a sufitach, m a się rozumieć, pozo
stały mimo dw ukrotnego bielenia. P odobały się tylko H anusi, k tó ra zadarłszy ja sn ą główkę w ykrzykiw ała do siedzącej przy oknie T eresy:
— O! N iech T ereska patrzy, o! T u je st żółw, a tu zupełnie pisarz Kozakiewicz, ja k sie
dzi na w orkach z jęczm ieniem . N aw et ołówek m u sterczy za uchem... W idzi T eresk a?
— Jaki, H anusiu, pisarz! Plam a znów spod w apna wylazła...
— A le niech T eresk a popatrzy! Żółwia przecież w yraźnie widać. A na lewo od żół
wia... trochę ku górze... w ąsy Kozakiewicza, jak żywe! T eraz chyba T ereska w idzi?
— W idzę, że znów przez ciebie oczko zgu
biłam... — zaszem rała staruszka. Z erknęła z rozczuleniem na jedynaczkę A niną, na swoje ukochanie, i w estchnąw szy pochyliła się nad robotą:
M oże się dziecko ósm ych cudów d o p a try w ać w zaciekach na suficie. M oże A nia cier
pliwie znosić niew ygody i braki, ale ona, T e resa, wie, że to się jak oś nie godzi: wnuczce p an a Ksawerego, prapraw nuczce Syruciów, choćby i po kądzieli, w takiej ruinie mieszkać...
Ściany się chylą, w oda na głowy kapie, a pan Józef nic! Jak się spalił dw ór w W ielkich K ą
tach, to sobie now y dom pobudow ali, istn y p a łac: z tarasam i, z pergolą, a jakże! A pani Bo- reyszyny w nuczka po bracie rodzonym , p ra w ow ita spadkobierczyni połow y S tarych K ą
tów, sam a truskaw ki, szparagi i pom idory wozi do m iasta, żeby przecież coś z tej ziemi w ycią
gnąć, żeby było dla dziecka na ubranie, na książki...
M ówił pan Józef każdej w iosny: Z a rok. Z a rok zaczniem y kapitalny rem ont, w szystko się pow olutku zrobi. Aha, właśnie, zrobiło się!
Jednego lata koniczynę spaliła susza, innej je sieni ziem niaki przez pół wygniły, a teraz znów z ty m młynem! O d kw ietnia zjeżdżali m echa
nicy, m ontow ali now ą turbinę, radzili, deba
towali, w yjeżdżali i znów wracali... R ob otn i
ków na gotow ym stole byw ało po dziesięciu, albo i więcej. M leka, słoniny wyszło, że niech Bóg broni! G ospo dy ni K ublicka w łosy darła z głowy, że n a tyle gąb S tarych K ątów nie starczy. A teraz się zaczęło z pow rotem , od początku...
T rudno. Pani A n n a sam a tłum aczyła T ere
sie: N ow y m łyn by ł konieczny. N ow y m łyn stanął. A ja k się pow iedziało „A “, trzeb a i „B“
powiedzieć. Będzie jeszcze jeden ro k ciężki.
Będzie trzeb a jeszcze troszeczkę przebiedow ać.
K anał odpływ ow y od m łyna m iał przeszło kilom etr długości. U m ów iono znów dziesięciu kopaczy. Sam dziedzic z W ielkich K ątów , m i
mo siewów, dozorow ał roboty. T rze b a było ziemię do w łaściwej głębokości w ybrać, brzegi umocnić, a w szystko p rzed nastaniem zimna.
I tak w chłodne ranki w rześniow e robotnicy klęli, ile wlezie, chlapiąc się w grząskim błocie.
Z a to dla dzieci — istn y raj. Kai nie czekał na ojca, tylko z sam ego ran a przybiegał z W iel
kich K ątów , zagajnikiem n a przełaj. O boje z H anią uw ijali się n a brzegu łąki, oglądając w yrzucone n a brzeg kam ienie. N iek tó re z nich były niby toczone: okrągłe i duże ja k głowy ludzkie. Co chw ila ło p aty niew idzialnych p ra cow ników w yrzucały w górę pecyny ziemi czarnej, rozlatującej się w pow ietrzu n a drobne części. Chlap! i kaw ałek traw y znikał pod
ciemną, gęstą mazią, coraz w yższym w ałem zna
czącą granicę rowu.
W południe, gdy się robiło cieplej, dzieci brodziły po kolana w ty m grzęzawisku. Brały naw et „czynny udział“ w robocie, p ró b u jąc siły na łopatach, któ ry ch kopacze użyczali im chę
tnie, łasi na k ró tk i odpoczynek. T rzeba było w szystko zobaczyć, w szystkiego dotknąć, nic nie uszło uwagi by stry ch i czujnych oczu. T ra fiono w łaśnie na pokład to rfiasty i Kai zaw a
dził nogą o coś tw ardego, sterczącego ku górze.
Były to, ja k się okazało, rogi łosia. O podal znaleziono jeszcze kilka piszczeli. W szy stk o to dzieci obm yw ały w rzeczce i z trium fem zano
siły do domu.
W ielką sensację stanow ił olbrzym i głaz, na k tó ry n atrafion o mniej więcej w połow ie k a
nału. R obotnicy próbow ali odkopać go w ca
łości, lecz sięgał zbyt daleko poza obręb linii w ytkniętej.
— To głaz z epoki lodow cow ej — rzekła pani A n n a Lipecka, k tó ra w łaśnie przyszła za
brać dzieci na podw ieczorek.
— W aży na pew no z pięć ton — odezw ał się Józef Boreysza.
K tóryś z robotników ofiarow ał się kam ień rozsadzić dynam item , ale Kai błagał ojca, żeby czcigodny odłam gór skandynaw skich, skoro aż tu ta j zaw ędrow ał, pozostaw ić n a w ieczystą pam iątkę.
— Będzie p suł brzeg kanału... — skrzyw ił się p an dziedzic, ale na p rośby syna, p o p arte okrzykam i H ani, kazał p ró b y podkopu zasy
pać ziemią.
G łaz isto tn ie sterczał niezdarną w ypukło
ścią w połow ie gładko ściętej ściany. H ania, zadow olona, że zostaw iono olbrzym a w spo
koju, w y p y ty w ała m atkę gorączkowo, jakim sposobem m ógł przebyć tak i kaw ał drogi?
— W szystk ie te głazy n arzutow e pozostały po olbrzym im lodowcu, k tó ry p rzed wielu, wielu w iekam i zsunął się z k rain północnych, krusząc po d ro dze odłam y skalne i tocząc je ze sobą. Później, pod lodow cem to p niejącym powoli, tw orzyły się rw ące p o to ki wód, daw ne rzeki-olbrzym y, ta k szerokie ja k pra-dolina N iem na. Z nasz ją dobrze, p atrzy sz na nią czę
sto, jeżdżąc z K alem od Jag in t do Rohaczów.
— A le kam ień b y ł przecież ta k głęboko pod ziemią! Jak się tam d o stał? — b adała dziew czynka, nie b ard zo sobie radząc z pom ieszcze
niem w ośm ioletniej głow inie faktów , k tó re się w ydarzyły ta k dawno, że nie tylko mamusi, ale naw et T eresy nie było jeszcze na świecie.
P ani A n na uśm iechnęła się:
— T o ziemia n arasta ła powoli, w arstew ka po w arstew ce. P otem na mogile skand y n aw skiego w ielkoluda w yrósł las. A dziś — sam a w idzisz: nie m a lasu, nie m a łosi, będzie tylko głęboki kanał odpro w ad zający w odę spod
Ściany się chylą, w o d a na g to w y kapie
młyna. Jed yn ym świadkiem, co się tu działo przez setki i tysiące łat, je st ten olbrzym i kamień.
U rw ała nagle, ja k gdyby ją zdum iały w ła
sne słowa. P ow tórzyła półgłosem, w zam yśle
niu:
— K am ień został...
Potem , ścisnąw szy nieco m ocniej rączkę córki, rzekła wesoło, tonem niefrasobliw ej A ni z p rzedw ojennej epoki:
— A le podw ieczorek także się już mocno postarzał. Z abieram y naty chm iast Kala, jeżeli nie chcesz, żeby jad ł czerstw e bułki. Kamień z pew nością nie ucieknie.
A jednak... uciekł. T ylko stało się to znacz
nie później, n a wiosnę.
W tym że sam ym miesiącu, podczas kopania gigantycznego rowu, zd arzyła się najw iększa sensacja — „clou“ sezonu. W mule, stanow ią
cym daw ne k o ry to rzeczki, znaleziono czaszkę ludzką. N ajpraw dziw szą w świecie czaszkę, z w ypełnionym i ziemią oczodołami, z łukow ato wygiętym rzędem zębów, zrazu ledwo w idocz
nych, gdyż sterczały pom iędzy nim i splątane korzonki jakichś roślin.
Czaszkę znaleźli robotnicy w łaśnie w m iej
scu, któ re starzy w ieśniacy zwali jeszcze nie
kiedy „brodem ". D aw no ju ż tam żadnego b ro du nie pam iętano. T o rfia sta łąk a dzieliła rzeczkę i T racew ski Borek od wzgórza, n a k tó rym nic nie chciało rosnąć. Było to najgorsze pole w S tarych K ątach. U daw ała się tu je d y nie, ja k żartow ał Józef Boreysza, p la n tacja k a mieni polnych, bo ty ch było isto tn ie bez liku.
Deszcz m żył od poprzedniego dnia. H ania, zakatarzona, siedziała w domu, grając z K a
lem w ta k zw ane „pchełki". R aptem zjaw iła się N astka, z w rażenia obw ieszczając now inę w b ia
łoruskim narzeczu:
— Panieneczko! Paniczu! C hadzicie tut!
U kairali kopacze hołow u najszli!1)
— C zyją głow ę? G ad aj po ludzku! — k rzy knął Kał.
— Boh znaje, czyja ona! Musi, stareń ka bardzo. W ziemi w ykopali, głęboko.
Kilku susam i dzieci znalazły się w sieni. Le
żało coś na stole, okrągłe, bi Jnatne. Przy drzw iach stał Józek Bańcuk i sk ro bał się za uchem.
— To... to w yście przynieśli? — sp y tał Kał trochę drżącym głosem. N ig d y jeszcze „tego"
nie w idział w naturze. K atafalk w kościele p a rafialnym zdobiła tru p ia czaszka i dw a złożone n a krzyż piszczele. A le ta m ta była inna, biała i daleko straszniejsza.
*) Chodźcie! Kopacze w kanale głowę znaleźli.
— A no ja, paniczku, z Frankiem Dzietczy- kiem. Z achrupało coś p od łopatą. M yślelim:
kamień. A to ta czaszka. Przynieśli m y ją z Frankiem do pani, bo choć ona pewnie dawna, pogańska, ale zaw sze nieładnie, żeby się po polu walała.
— M am a je s t w m leczarni — rzekła Hania, ostrożnie d o ty k ając dziwnego p rzedm iotu k oń
cem palca. K ość była gładka i gdzieniegdzie lśniąca, ja k b y polerow ana.
P rzypom niała sobie, że m atka zaw sze coś daje kobietom przynoszącym z lasu jagody i grzyby. T onem dorosłej osoby poleciła Józ
kowi, aby zaczekał, pobiegła do pokoju, w ydłu
bała ze skarbonki dw adzieścia groszy i w rę
czyła je zdum ionem u robotnikow i.
Taką cenę otrzym ała głowa zagrzebana w mule przez wiele setek lat.
Deszcz anir m yślał ustać. Po podw ieczorku zajechał bry czką Józef, aby zabrać syna do W ielkich K ątów. A gronom przeistoczył się naty ch m iast w antropologa. O bm acał czaszkę, przem ierzył centym etrem , ostrzem scyzoryka uw idocznił z a tarte linie szwów. P rzy tej o sta
tniej op eracji dolna szczęka, trzy m ająca się do tąd cudem, odpadła. O czyszczona dokładnie z mułu, bez w yszczerzonych p rzy k ro zębów, czaszka m iała te ra z inny w yraz: łagodny, p ra wie sm utny.
— T o je st głow a kobiety — zaw yrokow ał Boreysza. — I w d o d atk u b ard zo pięknej. P o
patrz, A niu — zw rócił się do kuzynki — ja k szlachetnie sklepione czoło i kości policzkowe...
Jak a śliczna linia n asady nosa...
Pani A n n a zam knęła cukier w kredensie i sp o jrzała na czaszkę przez ram ię mówiącego:
— Sądząc z rozm iarów , przypuszczałabym raczej, że jakieś biedne dziecko m usiało się tam kiedyś utopić...
— Nie. T o je s t głowa m łodej dziewczyny.
Kości są w ykształcone, szw y m ocno zrośnięte.
Z resztą w szystkie piękności okoliczne słyną z tego, że m ają m ałe i k ształtn e głowy... N ie
daleko szukając...
Pani Lipecka w y prostow ała się i cofnęła o krok. Rum ieniec przyciem nił na chwilę jej opaloną, jeszcze m łodą i śliczną tw arz. Józef roześm iał się hałaśliw ie i poufałym ruchem p o łożył rękę na przedm iocie swych badań:
— W idocznie ty p urodziw ych niew iast tu te j
szych sięga p rasta ry c h czasów. T a czaszka ja k nic m ogła przeleżeć n a dnie rzeki pięć wieków.
— T a tu ś d o brze zgadł! — odezw ał się nie
spodziew anie z głębi p o ko ju uroczysty, dzie
cięcy głos.
Józef B oreysza odw rócił się razem z krze
słem i zaw ołał:
— T y ch zaw sze pełno, gdzie ich nie posieją!
Kai podszedł, ciągnąc H anię za rękę:
— W idzisz! T atuś także wie, że to ona.
— A w am kto już o tym pow iedział?
O bwieścili zgodnym dwugłosem:
— Teresa.
Józef sp ojrzał na A nnę i w zruszył ram io
nami:
— Ja w nioskuję n a podstaw ie naukow ych badań, a T eresa kładzie im w głowę jakieś bajki.
Chłopiec żywo zaprzeczył:
— T o nie bajki, tatusiu. T eresa wie, czyja to czaszka.
— H o ho! M oże mi ją przedstaw isz?
— T o je st córka Syrucia — recytow ał Kai jed ny m tchem , a H ania dorzucała ściślejsze in form acje: — Jej ojciec był poganin i ona była też poganka. O ni tu żyli w daw nych czasach i Syruć chciał, żeby ona paliła św ięte ognie.
A ona się zakochała w jednym Polaku...
— W panu Tracewskim... — w trąciła dziew czynka.
— ...a ten Polak tak że się w niej zakochał.
A le on był polskim rycerzem , co tu z w ojskiem przyjechał, a Syruć nie chciał pozwolić, żeby oni się ożenili, i groził pan u Tracewskiemu...
— ...A ona była b ard zo nieszczęśliwa i p ła kała...
— I Syruć ją zam knął w dom u i nie pozw olił jej spotkać się z ukochanym , a w ted y ona ucie
kła i utopiła się w rzece...
— ...i za k arę została wodnicą...
— ...a p an T racew ski, ja k się o tym dow ie
dział, okropnie rozpaczał i poszedł czatow ać pod św iętym drzewem...
— ...pod G abem !1)
— ...i ja k Syruć przyszedł, to on w yskoczył i go zabił!
— A nie, bo Syruć jeszcze coś mu pow ie
dział, zanim zo stał z,abity...
— T o ty nie zrozum iałaś. Syruć był na śm ierć p rzeb ity m ieczem od razu, tylko zanim um arł, pow iedział do sw ojego w roga: T y po śm ierci zostaniesz diabłem i będziesz m ieszkał w borku, gdzie spotykałeś m o ją córkę... I b ę dziesz nocam i siedział na ty m ogrom nym d rze
wie...
— N a G abie! — popraw iła z naciskiem H ania.
— ...na Gabie. I będziesz straszy ł ludzi.
A ja k tylko zobaczysz w odnicę, będziesz ją gonił, a ona będzie uciekała zaw sze od ciebie...
A ż raz, kiedyś, je d n a Syruciówna...
— ...ale nie ta w odnica!
*) po litewsku „gab“ znaczy: wiąz.
— N aturalnie, że nie. T o znaczy jak aś pra, pra, pra, praw nuczka tam tego Syrucia pokocha jakiegoś pra, pra, pra...
— G łupi jesteś z ty m „pra“ ! T eresa p o w iedziała: Jed na Syruciów na pokocha jednego Tracew skiego i nie będzie go zwodzić, tylko przy jd zie po d to drzew o i powie mu...
Józef B oreysza nie mógł się oprzeć pok u sie i zerknął w stronę A nny:
— Piękna bajeczka, co? I naw et nie pozba
w iona m orału, zważywszy, że...
Siedziała z w yrazem ogrom nego zmęczenia na tw arzy. M iał serce poczciw e i daw no s tra wił arbuza otrzym anego ongi od A ni G ołę
biow skiej, więc urw aw szy w pół zdania, chw y
cił K ala za kołnierz i p o trząsn ął chłopcem jak gruszką:
— D oskonale w szystko zapam iętałeś, co opow iadała Teresa. Szkoda, że p an Koper- kow ski nie zawsze to m oże pow iedzieć o zada
nych ci lekcjach. A teraz m arsz do dom u — i żeby w szystkie zadania były na ju tro p rz y gotow ane, ja k należy!
W ychodząc, pocałow ał kuzynkę w rękę i szepnął pokazując na czoło:
— Sw oją drogą, zaw sze mówiłem, że T eresa ma tro ch ę tu... Żeby tym i swoimi Syruciami faszerow ać głowy dzieciakom!
— Biedna staruszka, ona zaw sze m usi za w szystkich cierpieć — odpow iedziała pani A n na z G ołębiow skich Lipecka.
F akt znalezienia czaszki — w łaśnie w tym m iejscu, w ty m sam iutkim , jak m ów iła T e re sa — nie dał się ta k łatw o zatrzeć w fan tazji dziecka.
Pod w ieczór H ania m iała trochę gorączki, co p rzy k atarz e było zupełnie n atu raln e — i w ieczorem długo nie m ogła zasnąć, co już nie było naturalne.
A n n a raz i drugi podeszła do łóżka, otuliła dziew czynkę kołdrą.
— Czego ty się ta k kręcisz, kochanie? Czy cię co boli?
— Nie, mamusiu... N ic m nie nie boli.
T ylko wciąż m yślę o tej czaszce i...
— N o i co, m o ja H anusiu?
— ...i troszeczkę się boję... W łaściw ie się nie boję, tylk o mi przykro.
— Czem u ci p rzy k ro ?
— 2 e ta Syruciów na m usiała się utopić.
Czy jak k to je st b ardzo nieszczęśliwy, to się to p i? C zy ty byś się utopiła, żebyś nie była szczęśliw a?
— Nie, H aniu. N a pew no nie zrobiłabym tego.
— A ona się utopiła. Dlaczego?
— Bo nie była chrześcijanką, ta k jak my.
K ażdy, kto w ierzy w jednego Boga i słucha Jego przykazań, nie m a praw a zadaw ać sobie śmierci. Bóg nam dał życie i Bóg je nam o d biera, kiedy sam uważa, że przyszedł czas.
— A ja k k toś nie usłucha, to co?
— Popełnia wielki grzech.
— Aha...
— T aki wielki grzech nazyw a się śm iertel
ny. T rzeba odbyć za niego pokutę. Z resztą wiesz o tym z katechizm u.
■— A le ona była przecież poganką... Mogła nie wiedzieć, że popełniła straszn y grzech, za k tó ry Pan Bóg się gniewa, praw da, m am usiu?
Więc...
Pani Lipecka już od dłuższej chwili słuchała ze ściśniętym gardłem. D ziecko p y ta — p y ta o w szystko — i na w szystko trzeba m u dać odpow iedź. Dzień, w k tó ry m ta odpow iedź w yda mu się niedostateczna lub nieszczera, będzie ostatnim dniem bezgranicznego zaufa
nia do m atki. Czy to możliwe, aby tyle ofiar, tyle łez, tyle sam ozaparcia poszło pewnego dnia na m arne? Jeszcze nie dziś: w krótce, za kilka lat, gdy te oczy koloru nieba zaczną p a trzeć by strzej i we w szystkim , co ujrzą, doszu
kiw ać się przyczyn i skutków...
O to tu, w pobliżu zm ęczonego serca, dręczy się już nad w ieczystym zagadnieniem winy
i k ary m ałą serduszko, k tó re za cenę n a jb o le
śniejszych w yrzeczeń p ragnęłaby uchronić...
P rzed czym ? P rzed życiem ?
„A to przecież ja dałam jej życie!" w es
tchnęła w duchu i zbierając w garść ro zp ierz
chłe uczucia, zapytała:
— O co ci chodzi, kochanie, bo nie ro zu m iem ?
— W ięc P an Bóg pew no nie ta k b ard zo się na n ią gniewał... W ięc dlaczego dał jej taką długą p o k u tę?
— W idzisz, złotko moje... p y tasz o takie tru d n e rzeczy... K iedyś to doskonałe zrozu
miesz. K ażdy człowiek m a w sobie to, co n a zyw am y sumieniem . Ja k ty robisz coś n iedo brego, sum ienie n a pew no ci szepcze, że to złe.
— A ha. T eraz już wiem. O na także w ie
działa.
— K to ?
— W odnica. T a Syruciówna.
W reszcie błysnęła jak aś deska ratunku.
O detchn ąw szy pani A n n a pokręciła głową z uśm iechem :
— T eresa opow iada w am bajki, a ty w nie wierzysz. W od nic nie m a na świecie.
— T eresa wie na pew no, że to jej czaszka.
— C zy ja? W o dn icy ? Brednie, m o ja H a niu. Przeżegnaj się i spróbuj usnąć. Już b ard zo późno.
Chw ilę trw ało milczenie.
— M amusieńko... Jeszcze tylko jed n o mi powiedz!
— C zy ja mogę się za nią pom odlić?
— N ie m ożna się m odlić za kogoś, kto n i
gdy nie istniał. W asza Syruciów na żyła tylko w b ajk ach Teresy. W rzeczyw istości jej nie było.
— Ale, mamusiu... Czaszka jest. A za tę czaszkę m ożna?
Po króciutkim m ilczeniu p ad ła odpow iedź:
— Tak. Z a tych, k tó rzy pom arli, trzeba się modlić. N ie m yśl już o w odnicach i diabłach, a za czaszkę, k tó rą dziś znaleziono, zm ów A nioł Pański.
H ania m iała jeszcze pew ne skrupuły:
— A jeżeli ona była poganką?
— M odlim y się za w szystkich ludzi. Z a pogan tym bardziej, bo są od nas biedniejsi.
N ie wiedzą, że Bóg je s t m iłosierny i nie opusz
cza nikogo, naw et tych, k tó rzy G o nie znają.
N a poddaszu świeciło się jeszcze. W ąska sm uga pad ała od nieszczelnych drzwi. U sły szaw szy stukanie T eresa zapytała:
— C zy to A nia?
— Tak. Przyszłam pow iedzieć dobranoc i...
mam do ciebie prośbę, m o ja Ter,eso...
2’ 19
S taruszka siedziała w ulubionym , starym fotelu p o d oknem . W yschłe, pergam inow e ręce ow inięte b yły różańcem .
— Co A n ia m yśli zrobić z tą głow ą? — za
gadnęła, podniósłszy na w chodzącą w yblakłe oczy. — N a cm entarzu ksiądz nie pochow a, bo to pogańskie szczątki...
— M niejsza o to, gdzie um ieścim y czaszkę.
M oże Józef zechce ją oddać do muzeum. T o podobno ciekaw y okaz. W y bo rn ie zachow ane w ykopalisko. N a razie zaniknęłam ją na klucz w serw antce.
— D o muzeum! — staruszka p o trząsnęła gło
wą ze zgrozą. — T o i całego G ab a trzeba by w ywieźć do m uzeum i tych w szystkich, k tó rzy na w łasne oczy widzieli... A lbo od stary ch ludzi wiedzą...
— W łaśnie chciałam T eresę prosić, żeby nie kładła dzieciom w uszy bajek. Słuchają s ta rych podań, jakich w szędzie pełno, i potem we w szystko święcie wierzą.
— Ja im b ajek nie opow iadani. Przychodzą pytać, to pow tarzam , co sta rzy ludzie pam ię
tali. D zieci więcej w iedzą, niż A n ia myśli. O ne w szędzie wlazą, w szystko m uszą zobaczyć...
O ne k ażd y kam uszek znają, każdą gałązkę w lesie. O sta tn i T racew ski P an w niepoświę- conej ziem i leży... K urhanu p rzed nikim nie ukryjesz... Sami znaleźli w B orku to miejsce, n a k tó ry m już wielkie sosny porosły... A nia też
biegała kiedyś pod G ab, ducha pokutującego zobaczyć... P am ięta A n ia?
— M o ja droga Tereso...
•— Już nic nie mówię, nic... — wyciągnęła rękę p rzed siebie i w skazała czarne cienie drzew za oknem : — W idać nie ta k było są
dzone... I w ciąż w łóczy się to po S tarych K ą
tach, o sw oje praw o się dobija, o swój koniec szczęśliwy... Poniew iera się ta m iłość p rze
klęta, m iejsca w sercu ludzkim znaleźć nie m o
że... Bożego pok oju w duszy doczekać się nie może, ot, co...
W estchnęła. Ręka, sztyw no w p rzód w y
ciągnięta, w skazyw ała w ciąż m iejsce:
— O, n a cm entarzu leży A niny dziadek, pan Ksawery. W ieczny m u pokój... M atka jego z ostatniej Syruciów ny urodzona. A jego cór
ka jed yn aczka daleko w św iat uciekła, lepszego szczęścia szukać... T obie też się nie poszyko
wało, m oja rybeńko...
— D ałaby raz T eresa pokój stary m dziejom.
Ja się na los nie skarżę.
— Bo i w tobie siedzi dusza rogata.
W szyscy oni tacy byli. Pogańskie ofiary p a lić — grzech. A życie dać na zatracenie wiecz
ne, grzech to nie w iększy? Cóżeś ty ze swoim szczęściem zrobiła? W ypuściłaś je z rąk, jak ptaka.
— Bóg to będzie sądził. Sama przecież m ó
wiłaś, Teresko, nie pam iętasz? N ie miałam
w tedy p raw a odejść. K to odchodzi, ten krzyw dzi. A k to św iętej przysięgi nie złamie, może być ty lk o nieszczęśliwy, ale nie m a grzechu p rzed Bogiem.
— Bóg p otem A nię od przysięgi sam zwolnił.
W dow a po k apitanie Lipeckim splotła ręce gestem bezradnym . P otem rzekła cicho:
-— M iałam kiedyś w olne serce i w olną wolę.
M ogłam dać w szystko człowiekowi, k tó ry m nie kochał. N ie uczyniłam tego. P otem było za późno.
— Że niby co? A nia m a w szystkiego raptem trzydzieści lat! A le ja wiem... A n ia tak rozu
m uje ja k ta nieszczęsna topielica: w szystko albo nic.
— M ylisz się, Teresko...
— M oże się i nie mylę, bo przecież A nię kocham i znam , ja k nikt. A n ia m yśli sobie ja k ta poganka: poświęcić w łasne życie, to n a j
w iększa ofiara. O t, skoczyć w nieszczęście, ja k w wodę!
A n n a uśm iechnęła się. C hciała jeszcze raz pow tórzyć: N ie, T eresko, m ylisz się. A le s ta ruszka rozpaczliw ie m achnęła ręką:
— Syruciów na!
R O Z D Z I A Ł D R U G I
K A M I E Ń I W O D N I C A
M róz trzy m ał ziemię skutą w lodach aż do m arca, a potem nagle przyszło ciepło i pod k o niec m iesiąca ro zta jały o statn ie śniegi, zbite w tw ard ą skorupę na północnej kraw ędzi k a nału.
M łyn m usiał pracow ać na dwie zmiany, do późnej nocy, a pom im o to nie mógł w yrobić całej w ody spływ ającej z pól upraw nych ku łąkom. Biegła ona w artko po kam ieniach od jałow ego upustu, w ypełniała do połow y pogłę
biony jesienią kanał i szarpała gniewnie um oc
nione plecionką brzegi.
— D ać jej iść, gdzieby chciała, a to w szyst
ko by rozniosła! — m ruczał m łynarz spraw dzając osobiście poziom w ody w mnichach, gdyż za całość grobel on był w obec rządcy o d pow iedzialny.
Pierw szej kw ietniow ej soboty słońce p ra żyło ja k w lipcu. Z am róz o d ta ja ł w głębszych pokładach ziemi i olbrzym i głaz, na wpół o d kopany jesienią, po dziesiątkach tysięcy lat ocknął się nagle zdum iony.
N ajw y raźn iej czuł ciepło! N ajw yraźniej d o tyk ały go bezpośrednio prom ienie słońca!
G d y b y m ógł w idzieć, u jrzałb y purpurow o-złotą kułę słoneczną, staczającą się za szm aragdow e pole oziminy. W idziałby zróżow ione niebo za
pow iadające trw ałą pogodę. W idziałby cią
gnące ku północnym jeziorom sta d a dzikich kaczek i b o cian a usadow ionego na sk rajnej sośnie Borku. W szystkie te barw y nieba i zie
mi, w szystkie głosy p tasie i ludzkie rozdzw o
nione w k ryształow y m pow ietrzu były now o
ścią: ja k iś k o n tra s t z m artw o tą chłodnej p u styni, k tó rą pozo staw iał po sobie, -— w lokąc się na południe, — skandynaw ski lodowiec!
A jednak... O to, ja k okiem sięgnąć, w idnie
ją znajom e pagórki krągło-faliste, w ygładzone pracow itą w ędrów ką olbrzym a. W yrów nały się zm arszczki ziemi pod chropaw ą pieszczotą głazów - przybyszów . Toczące się kam ienie zm ełły tw a rd ą glebę ja k w żarnach, a pługi wy- czesały ją w długie zagony n a spadzistościach pól...
I oto o b szary m orenow e, w ytłuczone gra
dem kam iennym , poprzecinane w ąw ozam i — okryła ru ń zielona. Ziem ia, ziem ia kw itnąca, pod strażą prom ienistej źrenicy nieba, pod ciepłym tchnieniem w iatru strząsn ęła z siebie biały n alo t śmierci!
G d y b y p o tra fił śpiewać, m artw y głaz śpie
w ałby w takiej chwili hym n ku czci wszech-
W o d a szu kała d ro gi w śród o ślizg łyc h kamieni
JS
potężnej Istoty, siejącej now e życie n a mogiłach zaginionego świata.
A le nie m ógł zanosić się od śpiewu ja k p i
jan e w iosną skow ronki, ani potakiw ać p rzy jaźnie głową ja k czuby sosen. Poczuł je d n ak gw ałtow ną żądzę ruchu. Poczuł, że skończyła się era m artw oty. Spulchniona przez kopaczów, ogrzana słońcem ziemia nie przyw ierała już ciasno do kam iennych boków, ja k okowy.
G łaz poczuł, że je s t wolny. W olny! W olny!
Sprężył się w sobie — drgnął — i nagle ca
łym pięciotonnow ym ciężarem runął na dno kanału.
Rozległ się łosk ot przeraźliw y, huk, trzask i plusk. W o d a bryznęła w ysoko w górę i spa
dając opłukała olbrzym a z resztek mułu. Z a lśnił gładko utoczoną pow ierzchnią gigantycz
nego cielska i leżał znowu nieruchom o na dnie potoku, zdum iew ając pierw sze w ątłe gwiazdy i w schodzący n ad lasem księżycow y sierp.
N iespodziew any i piekielny ten hałas w y
rw ał z rozm arzenia W odnicę, k tó ra siedziała na kraw ędzi Jałow ego U pustu, czesząc m okre w łosy palcami.
P rzy sobocie m łyn zatrzym ano w cześniej;
chłopi porozchodzili się do domów, n a drodze było ju ż pusto i panna w odna, czując zupełne
bezpieczeństw o, odw ażyła się przekroczyć gra
nice swego w ilgotnego królestw a.
N ow y księżyc usposabia do m arzeń naw et ludzi, a w odnice, jak o że św iat poezji je st ich ojczyzną, szczególnie łatw o p o d d a ją się ro m an tycznym n astro jo m .
C zesząc w łosy, przew ieszone przez poręcz m ostu, w y obrażała sobie w łaśnie, że je st zw y
kłą dziew czyną z krw i i kości, czekającą tu na swego miłego. W dom u kowala, stojący m tuż n ad staw em B row arnym , odbyw ały się nieraz tańce. W ychynąw szy z w ody na gałąź wierzby, m ogła W od nica do jrzeć m igające przez szyby okien wesołe, m łode tw arze, rozgrzane zabawą.
D źwięki p rym ityw n ej o rk iestry dobiegały n a w et tu ta j, przez ogrom ny staw m łyński. P rzy tłum ione, nieśm iałe rzępolenie skrzypiec nie mąciło ciszy zachodu. G łośniej śpiew ało niebo jask raw y m fioletem poza K rynicznym lasem, nad k tó ry w spięła się ju ż po niew idzialnym szlaku n ajp ięk n iejsza z gwiazd — gw iazda m i
łości — W enus.
Ach, iść w taki cichy w ieczór w y dep tan ą przez sto p y ludzkie przy d ro żn ą ścieżką, z rę
kam i splecionym i uściskiem, z głową p rz y tu loną do silnego ram ienia! Iść po ziem i — po ziem i — nie w ja k ąś p rzestrz eń u tk a n ą z mgły i rosy — iść do w łasnego domu, do sadyby z bierw ion sosnow ych... Ale na to, by pow stał dom , — p o trze b a być człowiekiem. T rz y siły
tw órcze, nieodłączne od siebie, b u d u ją ludzkie szczęście: w iara, nadzieja, miłość.
W iara ich prow adzi, nadzieja krzepi, miłość nie zabija, ale przedłuża życie w nieśm iertel
ność.
Cicho, by nie przebudzić echa, ciszej niż woda, ciurkająca w m łyńskich staw idłach, za
nuciła W odnica tęskn ą piosenkę:
...Zgasili ś w ię ty ogień, N ie m a śladu g o n ły n y — N ie m a b o żk ó w i bogiń —
Z ie m ię przeorał pług...
A w w o d zie leżą ko ści T o p ie lic y — d z ie w c z y n y C o um arła z m iłości...
C z y p rz e b a c zy je j Bóg?
U m ilkła zasłuchana, chociaż nie było odpo
wiedzi. W o d a sączyła się dalej przez nieszczel
ne deski jałow ego u pustu i szukała drogi w śród oślizgłych kam ieni: ciur-ciur-ciur...
N agle przerw ał ciszę ów straszn y łomot.
W odnica odw róciła głowę, aby zobaczyć, co się stało, i... jęknęła boleśnie.
N ie to ją przeraziło, że ogrom ny głaz zwalił się z takim hałasem w przepaścistą głębię k a
nału. O dgłosy tow arzyszące w szelkim zjaw i
skom p rzy ro d y są rzeczą n atu ralną i straszą tylko ludzi. A le oto rzuciw szy okiem n a ogro
mne, sam otne drzewo, stojące w polu koło Borku, spostrzegła swego prześladowcę.
Siedział okrakiem n a najw yższym z p o k rę
conych, nagich k onarów w iąza i w lepiał w nią jarzące oczy, p od obne do oczu puchacza.
— H i hi! — zaśm iał się z lasu pierw szy p u szczyk zbudzony gęstniejącym m rokiem .
— H i hi! — odpow iedział p rzek lęty duch zsuw ając się pośpiesznie w zdłuż spękanego pnia. N ie m iał ju ż nic do stracenia, skoro go pan n a w odna dojrzała.
R ozpoczęła się szalona gonitwa. A b y nie stracić ani chwili, skoczyła W odnica z poręczy w p rost na kam ienie p o d upustem . D iabeł, sa
dząc p rzez pole, by łby ją w kilkunastu susach dogonił, ale kłuło go w stop y zeszłoroczne ściernisko, na k tó ry m nie w zeszła jeszcze k o n i
czyna — a uciekająca poczuw szy w odę, w śli
zgnęła się sm ukłym ciałem m iędzy kam ienie i przem y k ając w śród nich ja k wąż, dążyła śpiesznie do bezpiecznej kryjów ki.
D o tarłszy do kanału, gdzie dno było p ia
szczyste a w oda głębsza, m im o że m łyn stał od godziny — nieszczęsna p an n a w odna rozw inęła szybkość, k tó rej by je j pozazdrościły rekor- dzistki na sto m etrów stylem dow olnym . Z o staw iała za sobą biało-seledynow ą smugę piany, a „zły“ p arsk a ją c i dysząc galopow ał n a p rze
łaj, aby jej odciąć drogę p o d sam ym Borkiem.
Było tam m aleńkie a głębokie jeziorko, o d p ro w ad zające n ad m iar w iosennych w ód do kanału — tak zw ane „Ż m ije O ko“.
— Żeby tylko w ody nie puścili przez mnich! — m yślała W odnica, ostatkiem sił do
pływ ając do celu. Isto tn ie — „niagara“ w iosen
na m ogłaby ją z pow rotem w epchnąć do k a
nału, p ro sto w ram iona prześladow cy, k tó ry już tam nadbiegał ja k do po trzask u ze złapaną zwierzyną.
A le zastaw ki, szczęściem, trzy m ały „Żm ije O ko“ na uwięzi. Jednym , błyskaw icznie zwin
nym ruchem w ślizgnęła się przez rurę odpły
wową — przeskoczyła w głębi m iecha przez deski i zniknęła po tam tej stronie, w czarnej, połyskującej toni w odnej.
N ie zdążył tego m anew ru przew idzieć dia
beł — chociaż w szystko tak dobrze obmyślił.
W yciągnął ręce, aby ją chwycić wpół, ale w y
m knęła mu się spod czyhających palców jak ryba, sreb rn o seledynow a w blasku księżyca, k tó ry ju ż zdążył w zejść w ysoko i świecił w sam środek mnicha.
R yknął T racew ski Pan i — nieprzytom ny z gniewu, że m u się znow u zdobycz w ym yka — skoczył w w ypełnione w odą półkole cem bro
winy.
Żle obliczył. M nich był tak szczupłych roz
m iarów, że giętka, sm ukła W odnica mogła się przezeń przew inąć, ale barczy sty szlachcic, p o tom ek nieustraszonych rycerzy, u tk n ą ł w p o łowie drogi. Co gorsza, nie mógł się już na
w ierzch w ydobyć, a usiłow ania w ty m kieru n ku zepchnęły go tylko nieco niżej. S zam otał się więc p od w odą, dław iąc się nią, ta k ja k i w łasną wściekłością. D udnienie, parsk an ie i bulgota
nie w m nichu słychać było w ciszy w ieczornej nie tylko na sto kroków dokoła, ale i w głębi
nach „Żm ijego O k a“.
W odnica, ochłonąw szy ze strachu, w ypły
nęła po chwili na pow ierzchnię, b y stw ierdzić, co się stało z napastnikiem .
— H i hi h i! — zanosił się od śm iechu p u szczyk k rążący w pobliżu jeziorka.
R ogaty księżyc, odw rócony profilem , zer
knął jeszcze raz lewym okiem na k rąże k wody, gdzie diabelskie podrygi łam ały w k sz ta łt p o kraczny jego odbicie. Zgorszony, cofnął się za w yniosły czub świerka. G łęboki m ro k otulił
„Żm ije G k o “, a p an n a w odna, znużona tym szalonym w yścigiem , osunęła się n a dno, by w m iękkich w o d o ro stach usnąć i w ypocząć po przeb y tych w rażeniach.
N ie ty lk o puszczyk był św iadkiem tej trag i
farsy w odnej. Dwie m aleńkie isto ty ludzkie znalazły się przy p ad k iem opodal.
Chłopiec i dziew czynka szli w ysokim n asy pem ziemi w zdłuż kanału. W racali, zapóźnieni, z tajem niczej w ypraw y. T u ż za B orkiem T r a cewskim ciągnęło się w zdłuż drogi pole ozi
miny. Z ające upodobały sobie to m iejsce i co wieczora, o zachodzie w ybiegały z lasu na żer.
Chłopiec n aturalnie w yśledził w szystko. Przez godzinę chyba stali za krzakiem jałow ca, poże
rają c oczami śliczne zw ierzątka, ich zgrabne ruchy, ich w esołe podskoki i „słupki11. D opie
ro usłyszaw szy łoskot i plusk w kanale, dziew czynka w ydała k ró tk i okrzyk „och!“ — a zające w m gnieniu oka zniknęły.
N ie w iedząc, co się stało, przestraszeni, że już zaczyna się ściemniać, skracali sobie drogę przez łąkę koło m łyna, aby prędzej w rócić do dom u i uniknąć porządnej bury.
U szli ta k kaw ał drogi, trzy m ając się za ręce.
K siężyc rzucał srebrno-zielone blaski i dzi
w aczne cienie, zm ieniając znajom y zakątek w tajem niczą, obcą krainę.
I w tedy to się stało. Długo nie m ogły dzieci ruszyć z m iejsca, a ich serca łom otały praw ie ta k głośno, ja k w oda w mnichu. C hłopiec o p a
now ał się pierw szy i sp y tał szeptem :
— W idziałaś?
— Wi... wi...działam...
— A teraz... słyszysz?
— T...t...tak.
— O n tam ugrzązł — odezw ał się znów chłopiec po chwili, a dziew czynka skinęła głową.
U ją ł m ocniej chłodną rączkę i pociągnął to w arzyszkę za sobą.
— N ie bój się — rzekł cokolw iek zm ienio
nym głosem — oni nam nic nie zrobią, a zre
sztą... ja bym ciebie obronił...
U szli jak ich dw adzieścia kroków .
— H aniu, boisz się? — zap ytał podejrzliw ie.
Skupiła w szystkie siły, aby tego nie spo
strzegł:
— Nie, w cale się nie boję... T y lk o mi się okropnie nogi trzęsą...
I dorzuciła pręd ko :
— T o pew nie ze zmęczenia. A ty... wcale nie jesteś zm ęczony?
— Już teraz nie.
D ochodzili do m nicha, w k tó ry m ciągle p a r
skało i dudniło.
K ał zatrzym ał się. Jeszcze m ocniej ścisnął jej rękę.
— M usim y tę d y przejść — rzekł.
— K oniecznie?...
— Przecież sam a w iesz dobrze. Żm ije O ko m a brzegi grząskie, a kanałem też wali woda.
Ale słuchaj, co mi przyszło do głowy: w ypuści
m y go z mnicha.
— O ch, Kału...
Z a jrz a ł jej w oczy i rzekł:
— W idzisz? Boisz się... A m ów iłaś, że się nie boisz!
— Nnie... b o ję się. A le jak ty to zrobisz?
— Po p ro stu w yjm ę zastawki. T y też jesteś potrzebna. Będziesz m ię trzym ała za nogi.
— Kału! A jeżeli on...
— Mówię ci, że obm yśliłem w szystko. Jak podniosę do góry dwie, trz y deski, w oda w cią
gnie go głębiej i przepchnie do kanału. T ylko trzy m aj mnie mocno. M uszę się przechylić, bo inaczej nie sięgnę...
W ykonali w szystko według planu. H ania usiadła m u praw ie na stopach, a rękam i k u r
czowo oplotła łydki. K ał stalow ą ciupagą, k tó rą zawsze b rał ze sobą „na wszelki w y p adek 14 — podw ażył pierw szą deskę. D ruga i trzecia p o szły już lekko. N ieom al sam e w ypłynęły. Słup w ody runął z hukiem w pu stą połow ę m nicha i w ypełnił ją w m gnieniu oka.
D zieci skoczyły jednocześnie i wlepiły w zrok w m iejsce, gdzie mieścił się w ylot m ni
cha do kanału. K siężyc wylazł zza świerka i oświecił spienioną w odę w kanale. G dyby ktoś tego zażądał, K ał i H ania m ogliby p rz y siąc, że widzieli, ja k coś wielkiego i ciemnego uniosła z sobą fala.
Stali jeszcze dobrą chwilę oszołomieni.
Serca znów waliły jak m łotem . Później zrobiło im się nagle wesoło i lekko na duszy. D oszli do m łyna raźnym krokiem , trzym ając się za ręce.
G d y ju ż byli na gościńcu prow adzącym p ro sto do dw oru w S tarych K ątach, H ania za
trzym ała się nagle.
— M uszę ci coś pow iedzieć, Kalu. Ja nie jestem tak a odw ażna, ja k ty... Ja się bałam .
Chłopiec sp o jrzał n a tow arzyszkę z u zn a
niem i po chwili nam ysłu rzekł:
— Ja także chciałem ci coś pow iedzieć, H a niu... T ylko mi było w styd.
I dokończył odw ażnie:
— Ja się też bałem...
N azaju trz, m im o święta, m łynarz w padł ja k o p arzony do kancelarii. Po drodze, spo- tkaw szy gospodynię Kublicką, naw ym yślał jej, że nie kazała w ieczorem zabrać śró ty jęczm ien
nej ze młyna.
— T akie u w as porządki, a potem w szystko na mnie! — k rzyczał — gdzie rządca?
— M oże jeszcze m am po rządcę biegać? — o d parła obrażona. — R ządca pew nie śpi, bo w czoraj były chrzciny u kowalów...
W eszła do sieni N a stk a z H anią i Kalem, k tó ry nocow ał w S tarych K ątach. D zieci m iały pojechać razem do kościoła.
— N astka! — zaw ołał m łynarz. — D uchem leć po p an a rządcego!
— Stało się co? — zagadnęła Kublicka, k tó rej gniew ulotnił się szybko na m yśl o ja k iejś sensacyjnej nowinie.
— Stało się? — w ark nął m łynarz, w cho
dząc do kancelarii. —- Jakiści diabeł deski p o wyciągał ze mnicha. Strach, co się porobiło w kanale!
— Phy! T akie w idać u was porządki! — wzięła z m iejsca odw et py sk ata gospodyni.
M łynarz trzasn ął drzwiami. C zerw ony z gniewu i z em ocji, czekał na rządcę.
Dzieci zerknęły ku sobie.
— M oże m u pow iedzieć, kto wczoraj...
— Cicho bądź — szepnął Kai — to nie my narobiliśm y szkody... Słyszałaś przecież ten okropny huk ? T o było przedtem ... A le i tak nam nie uwierzą.
W kancelarii m łynarz podniesionym głosem w yjaśniał kom uś przyczynę k atastro fy :
— Jak poszła w ielka w oda, m usiało go p o d myć od dołu. U w alił się w sam śro dek kanału i nie m iała k tó rę d y spłynąć... Strach, ja k p o w yryw ało ziemię! Jeśli tam będzie leżał, do w ieczora pół kanału zaniesie mułem...
Było w idać sądzone, że nie na ty m się skoń
czy spraw a kamienia.
G rom ad ka ludzi, z panem dziedzicem na czele, oglądała zniszczenie, dokonane w ciągu ubiegłej nocy.
— Diabli w zięli tyle roboty! — zaklął Józef B oreysza, obchodząc brzegiem łąki m iejsce katastro fy .
Istotnie, nap otk aw szy niespodziew aną p rze
szkodę, w oda znalazła sobie ujście: p o w y ry w ała z obu stro n n a dużej przestrzen i brzegi kanału. Było to teraz rum ow isko z ziemi i p o rozrzucanych kam ieni, m iędzy k tó ry m i sączyły się b ru d n o żó łte strum yki.
„P odzienny“ C zerepacha, sto jąc pow yżej kolan w wodzie, nakuw ał dłutem i m łotkiem szczelinę w tw a rd y m cielsku olbrzym a, by móc założyć nabój prochu. Pracując, gadał na w pół do siebie, ale dość głośno, aby inni słyszeli:
— A ja od razu m ów ił w jesieni: Treba tego czorta rozsadzić! N ie chacieli, i ot, bieda w y
szła...
P asjam i lubił tę robotę. Jeszcze pono w cza
sie W ielkiej W ojn y , za „ruskich*1, z jed ny m
„niżynirem " chodził zakładać m iny p o d b u dynkam i, k tó re m iano w ysadzić w pow ietrze.
A po w ojnie by ł sp ecjalistą od rozkręcania szrapneli w yo ran ych w polu. Słup dymu, huk i sw ąd — a p otem kupa gruzów, po została na m iejscu w ybuchu, napełniały go radością i d u mą:
— O t — m aw iał zw ykle w tedy. — T akij wielikij kam ień był, a ciapier w że po nim !
Lecz tym razem — olbrzym skandynaw ski wziął krw aw y odwet.
Przyleciały najpierw do dw oru dzieciaki w iejskie w rzeszcząc:
— C zerepachę za m łynem kam ień zabił!
P otem nad szedł pisarz Kozakiewicz, o zn aj
m iając przerażonej pani A nnie, że C zerepacha w praw dzie żyje, ale m u p rzy w ybuchu rękę urwało. I w reszcie zjaw ił się sam b o hater. R a
mię, z którego lała się krew , trzy m ał z daleka od siebie, żeby nie poplam ić „odzienia" świą
tecznego, a w praw ym ręku niósł z nabożeń
stw em w łasny palec.
— Jakiści czort, nie kam ień! — mówił, p o d czas gdy p an i Lipecka zalew ała ranę jodyną, a T eresa, z zaciśniętym i ustam i, d arła czyste płótno n a bandaże. — M oże, pani dziedziczko, przyłożyć go i m ocno przyw iązać, to jeszcze p rzy ro śn ie?
— Rzuć go do stawu, to przyn ajm n iej ryby będą m iały pożytek! — rubasznie doradził rząd ca p rzy p atru jąc y się tej operacji. — Ja k to się stało, żeś w porę nie uskoczył?
— Ja uskoczył daleko! — w y jaśn iał C zere
pacha. — A le okrutnie go rzuciło! A ż n a polu kam ienie leżą... Jeden m i widać, cholera, w p a lec tra fił i przez to...
Palca, pewnie, żałował trochę... Z aw sze k a lectwo, choć to piąty, ostatni. Lecz w spo