• Nie Znaleziono Wyników

Święty wiąz. Legenda Starych Kątów. Powieść

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Święty wiąz. Legenda Starych Kątów. Powieść"

Copied!
382
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

C -

(4)
(5)

„ Ś W I Ę T Y W I Ą Z "

(6)
(7)

r // / / L

Ś W I Ę T Y WI Ą Z

LEGENDA STARYCH KĄTÓW

P O W IE ŚĆ

?

K S IĘ G A R N IA S W . W O JC IE C H A POZNAŃ - WARSZAWA - WILNO - LUBLIN

(8)

L?Z

Z

MOJ

O K Ł A D K Ę P R O J E K T O W A Ł K A Z I M I E R Z J O D Z E W I C Z

H l Q o t

N akładem i czcionkam i D rukarni i Księgarni Siu. W ojciecha S. z o. o.

u j Poznaniu. Tłoczono n a p ap ierze z w łasnej fabryki „ M a l t a " .

(9)
(10)
(11)

Tylko główne postacie z tej książki nie ist­

niały w kształcie realnym. Ludziom, zwierzętom i przedm iotom martwym , złączonym ściśle z k r a j­

obrazem, nadałam zapam iętane od dzieciństw a im iona i nazwy.

Całą zaś „Legendę S tarych Kątów", ta k nie­

rozerwalnie związaną dziś z wizjami m alarskim i arty sty — składam w przyjacielskie ręce JA N A BUŁHAKA.

A U TO R K A

G DYNIA - WARSZAW A.

(12)
(13)

R O Z D Z I A Ł P I E R W S Z Y

C Z A S Z K A

N ow ozbudow any m łyn w S tarych K ątach wciąż źle pracow ał. M imo m aksym alnego spię­

trzenia w ody w stawie, mimo że kosztow na tu rb in a była podobno ostatnim w yrazem tech ­ niki — ro b ota po daw nem u kulała. Po daw ne­

mu puszczano w ruch tylko jeden lub dw a p o ­ staw y, a mliwo przedstaw iało się nieszczególnie.

N ic innego, tylko b rak dw óch m etrów dolnego ssania! — zaw yrokow ał w reszcie Jó ­ zef Boreysza, k tó ry sam przyjeżdżał codzien­

nie linijką z W ielkich K ątów , by mieć oko na robotników . — N ie m a rady. T rzeb a będzie jeszcze pogłębić kanał.

T en m łyn m iał w ażną m isję do spełnienia.

W kryzysow ych czasach, jak ie n astały w krótce po W ielkiej W ojnie, pow inien był dostarczać gotów ki na bieżące potrzeby, na zaległe p o ­ datki, na inw estycje. Łam any dach starego dworu, k ry ty przedw ojennym i gontam i, wciąż czekał „lepszej k o n iu n k tu ry 11, a tym czasem skandalicznie przeciekał n a głowy trzech m ie­

szkanek domu. W spółw łaścicielka S tarych K ą­

(14)

tów, pani A n n a z G ołębiow skich, w dow a po k a­

pitanie Lipka-Lipeckim, usiłow ała n aw et p ro ­ śbą i groźbą skłonić sta rą i schorow aną T eresę do opuszczenia poddasza, na k tó ry m jak o p an ­ na respektow a babki, a później rezy d en tk a — spędziła sześć ósm ych swego długiego żywota.

Lecz staru szk a naw et słyszeć o tym nie chciała:

— M oże się A nia o m nie nie kłopotać. D o­

żyłam swego wieku, to i tej reszty, co mi jeszcze Pan Bóg przeznaczył, tu taj doczekam.

N astk a w piecu przepali, choć i latem , a może w końcu p an Józef, naszą biedę w spom niaw ­ szy, o now ym dachu pom yśli, albo choć łaty nabić każe...

Łaty, owszem, nabito. „Podzienny“ Czere- pacha, całe trz y dni siedząc okrakiem n a szczy­

cie, zabezpieczał, ja k umiał, zm urszałe i mchem porosłe p rzykrycie sędziwego dom ostw a. Szpe­

tne zacieki n a sufitach, m a się rozumieć, pozo­

stały mimo dw ukrotnego bielenia. P odobały się tylko H anusi, k tó ra zadarłszy ja sn ą główkę w ykrzykiw ała do siedzącej przy oknie T eresy:

— O! N iech T ereska patrzy, o! T u je st żółw, a tu zupełnie pisarz Kozakiewicz, ja k sie­

dzi na w orkach z jęczm ieniem . N aw et ołówek m u sterczy za uchem... W idzi T eresk a?

— Jaki, H anusiu, pisarz! Plam a znów spod w apna wylazła...

— A le niech T eresk a popatrzy! Żółwia przecież w yraźnie widać. A na lewo od żół­

(15)

wia... trochę ku górze... w ąsy Kozakiewicza, jak żywe! T eraz chyba T ereska w idzi?

W idzę, że znów przez ciebie oczko zgu­

biłam... — zaszem rała staruszka. Z erknęła z rozczuleniem na jedynaczkę A niną, na swoje ukochanie, i w estchnąw szy pochyliła się nad robotą:

M oże się dziecko ósm ych cudów d o p a try ­ w ać w zaciekach na suficie. M oże A nia cier­

pliwie znosić niew ygody i braki, ale ona, T e ­ resa, wie, że to się jak oś nie godzi: wnuczce p an a Ksawerego, prapraw nuczce Syruciów, choćby i po kądzieli, w takiej ruinie mieszkać...

Ściany się chylą, w oda na głowy kapie, a pan Józef nic! Jak się spalił dw ór w W ielkich K ą­

tach, to sobie now y dom pobudow ali, istn y p a ­ łac: z tarasam i, z pergolą, a jakże! A pani Bo- reyszyny w nuczka po bracie rodzonym , p ra ­ w ow ita spadkobierczyni połow y S tarych K ą­

tów, sam a truskaw ki, szparagi i pom idory wozi do m iasta, żeby przecież coś z tej ziemi w ycią­

gnąć, żeby było dla dziecka na ubranie, na książki...

M ówił pan Józef każdej w iosny: Z a rok. Z a rok zaczniem y kapitalny rem ont, w szystko się pow olutku zrobi. Aha, właśnie, zrobiło się!

Jednego lata koniczynę spaliła susza, innej je ­ sieni ziem niaki przez pół wygniły, a teraz znów z ty m młynem! O d kw ietnia zjeżdżali m echa­

nicy, m ontow ali now ą turbinę, radzili, deba­

(16)

towali, w yjeżdżali i znów wracali... R ob otn i­

ków na gotow ym stole byw ało po dziesięciu, albo i więcej. M leka, słoniny wyszło, że niech Bóg broni! G ospo dy ni K ublicka w łosy darła z głowy, że n a tyle gąb S tarych K ątów nie starczy. A teraz się zaczęło z pow rotem , od początku...

T rudno. Pani A n n a sam a tłum aczyła T ere­

sie: N ow y m łyn by ł konieczny. N ow y m łyn stanął. A ja k się pow iedziało „A “, trzeb a i „B“

powiedzieć. Będzie jeszcze jeden ro k ciężki.

Będzie trzeb a jeszcze troszeczkę przebiedow ać.

K anał odpływ ow y od m łyna m iał przeszło kilom etr długości. U m ów iono znów dziesięciu kopaczy. Sam dziedzic z W ielkich K ątów , m i­

mo siewów, dozorow ał roboty. T rze b a było ziemię do w łaściwej głębokości w ybrać, brzegi umocnić, a w szystko p rzed nastaniem zimna.

I tak w chłodne ranki w rześniow e robotnicy klęli, ile wlezie, chlapiąc się w grząskim błocie.

Z a to dla dzieci — istn y raj. Kai nie czekał na ojca, tylko z sam ego ran a przybiegał z W iel­

kich K ątów , zagajnikiem n a przełaj. O boje z H anią uw ijali się n a brzegu łąki, oglądając w yrzucone n a brzeg kam ienie. N iek tó re z nich były niby toczone: okrągłe i duże ja k głowy ludzkie. Co chw ila ło p aty niew idzialnych p ra ­ cow ników w yrzucały w górę pecyny ziemi czarnej, rozlatującej się w pow ietrzu n a drobne części. Chlap! i kaw ałek traw y znikał pod

(17)

ciemną, gęstą mazią, coraz w yższym w ałem zna­

czącą granicę rowu.

W południe, gdy się robiło cieplej, dzieci brodziły po kolana w ty m grzęzawisku. Brały naw et „czynny udział“ w robocie, p ró b u jąc siły na łopatach, któ ry ch kopacze użyczali im chę­

tnie, łasi na k ró tk i odpoczynek. T rzeba było w szystko zobaczyć, w szystkiego dotknąć, nic nie uszło uwagi by stry ch i czujnych oczu. T ra ­ fiono w łaśnie na pokład to rfiasty i Kai zaw a­

dził nogą o coś tw ardego, sterczącego ku górze.

Były to, ja k się okazało, rogi łosia. O podal znaleziono jeszcze kilka piszczeli. W szy stk o to dzieci obm yw ały w rzeczce i z trium fem zano­

siły do domu.

W ielką sensację stanow ił olbrzym i głaz, na k tó ry n atrafion o mniej więcej w połow ie k a­

nału. R obotnicy próbow ali odkopać go w ca­

łości, lecz sięgał zbyt daleko poza obręb linii w ytkniętej.

— To głaz z epoki lodow cow ej — rzekła pani A n n a Lipecka, k tó ra w łaśnie przyszła za­

brać dzieci na podw ieczorek.

— W aży na pew no z pięć ton — odezw ał się Józef Boreysza.

K tóryś z robotników ofiarow ał się kam ień rozsadzić dynam item , ale Kai błagał ojca, żeby czcigodny odłam gór skandynaw skich, skoro aż tu ta j zaw ędrow ał, pozostaw ić n a w ieczystą pam iątkę.

(18)

— Będzie p suł brzeg kanału... — skrzyw ił się p an dziedzic, ale na p rośby syna, p o p arte okrzykam i H ani, kazał p ró b y podkopu zasy­

pać ziemią.

G łaz isto tn ie sterczał niezdarną w ypukło­

ścią w połow ie gładko ściętej ściany. H ania, zadow olona, że zostaw iono olbrzym a w spo­

koju, w y p y ty w ała m atkę gorączkowo, jakim sposobem m ógł przebyć tak i kaw ał drogi?

— W szystk ie te głazy n arzutow e pozostały po olbrzym im lodowcu, k tó ry p rzed wielu, wielu w iekam i zsunął się z k rain północnych, krusząc po d ro dze odłam y skalne i tocząc je ze sobą. Później, pod lodow cem to p niejącym powoli, tw orzyły się rw ące p o to ki wód, daw ne rzeki-olbrzym y, ta k szerokie ja k pra-dolina N iem na. Z nasz ją dobrze, p atrzy sz na nią czę­

sto, jeżdżąc z K alem od Jag in t do Rohaczów.

— A le kam ień b y ł przecież ta k głęboko pod ziemią! Jak się tam d o stał? — b adała dziew ­ czynka, nie b ard zo sobie radząc z pom ieszcze­

niem w ośm ioletniej głow inie faktów , k tó re się w ydarzyły ta k dawno, że nie tylko mamusi, ale naw et T eresy nie było jeszcze na świecie.

P ani A n na uśm iechnęła się:

— T o ziemia n arasta ła powoli, w arstew ka po w arstew ce. P otem na mogile skand y n aw ­ skiego w ielkoluda w yrósł las. A dziś — sam a w idzisz: nie m a lasu, nie m a łosi, będzie tylko głęboki kanał odpro w ad zający w odę spod

(19)

Ściany się chylą, w o d a na g to w y kapie

(20)
(21)

młyna. Jed yn ym świadkiem, co się tu działo przez setki i tysiące łat, je st ten olbrzym i kamień.

U rw ała nagle, ja k gdyby ją zdum iały w ła­

sne słowa. P ow tórzyła półgłosem, w zam yśle­

niu:

— K am ień został...

Potem , ścisnąw szy nieco m ocniej rączkę córki, rzekła wesoło, tonem niefrasobliw ej A ni z p rzedw ojennej epoki:

— A le podw ieczorek także się już mocno postarzał. Z abieram y naty chm iast Kala, jeżeli nie chcesz, żeby jad ł czerstw e bułki. Kamień z pew nością nie ucieknie.

A jednak... uciekł. T ylko stało się to znacz­

nie później, n a wiosnę.

W tym że sam ym miesiącu, podczas kopania gigantycznego rowu, zd arzyła się najw iększa sensacja — „clou“ sezonu. W mule, stanow ią­

cym daw ne k o ry to rzeczki, znaleziono czaszkę ludzką. N ajpraw dziw szą w świecie czaszkę, z w ypełnionym i ziemią oczodołami, z łukow ato wygiętym rzędem zębów, zrazu ledwo w idocz­

nych, gdyż sterczały pom iędzy nim i splątane korzonki jakichś roślin.

Czaszkę znaleźli robotnicy w łaśnie w m iej­

scu, któ re starzy w ieśniacy zwali jeszcze nie­

(22)

kiedy „brodem ". D aw no ju ż tam żadnego b ro ­ du nie pam iętano. T o rfia sta łąk a dzieliła rzeczkę i T racew ski Borek od wzgórza, n a k tó ­ rym nic nie chciało rosnąć. Było to najgorsze pole w S tarych K ątach. U daw ała się tu je d y ­ nie, ja k żartow ał Józef Boreysza, p la n tacja k a ­ mieni polnych, bo ty ch było isto tn ie bez liku.

Deszcz m żył od poprzedniego dnia. H ania, zakatarzona, siedziała w domu, grając z K a­

lem w ta k zw ane „pchełki". R aptem zjaw iła się N astka, z w rażenia obw ieszczając now inę w b ia­

łoruskim narzeczu:

— Panieneczko! Paniczu! C hadzicie tut!

U kairali kopacze hołow u najszli!1)

— C zyją głow ę? G ad aj po ludzku! — k rzy ­ knął Kał.

— Boh znaje, czyja ona! Musi, stareń ka bardzo. W ziemi w ykopali, głęboko.

Kilku susam i dzieci znalazły się w sieni. Le­

żało coś na stole, okrągłe, bi Jnatne. Przy drzw iach stał Józek Bańcuk i sk ro bał się za uchem.

— To... to w yście przynieśli? — sp y tał Kał trochę drżącym głosem. N ig d y jeszcze „tego"

nie w idział w naturze. K atafalk w kościele p a ­ rafialnym zdobiła tru p ia czaszka i dw a złożone n a krzyż piszczele. A le ta m ta była inna, biała i daleko straszniejsza.

*) Chodźcie! Kopacze w kanale głowę znaleźli.

(23)

— A no ja, paniczku, z Frankiem Dzietczy- kiem. Z achrupało coś p od łopatą. M yślelim:

kamień. A to ta czaszka. Przynieśli m y ją z Frankiem do pani, bo choć ona pewnie dawna, pogańska, ale zaw sze nieładnie, żeby się po polu walała.

— M am a je s t w m leczarni — rzekła Hania, ostrożnie d o ty k ając dziwnego p rzedm iotu k oń­

cem palca. K ość była gładka i gdzieniegdzie lśniąca, ja k b y polerow ana.

P rzypom niała sobie, że m atka zaw sze coś daje kobietom przynoszącym z lasu jagody i grzyby. T onem dorosłej osoby poleciła Józ­

kowi, aby zaczekał, pobiegła do pokoju, w ydłu­

bała ze skarbonki dw adzieścia groszy i w rę­

czyła je zdum ionem u robotnikow i.

Taką cenę otrzym ała głowa zagrzebana w mule przez wiele setek lat.

Deszcz anir m yślał ustać. Po podw ieczorku zajechał bry czką Józef, aby zabrać syna do W ielkich K ątów. A gronom przeistoczył się naty ch m iast w antropologa. O bm acał czaszkę, przem ierzył centym etrem , ostrzem scyzoryka uw idocznił z a tarte linie szwów. P rzy tej o sta­

tniej op eracji dolna szczęka, trzy m ająca się do tąd cudem, odpadła. O czyszczona dokładnie z mułu, bez w yszczerzonych p rzy k ro zębów, czaszka m iała te ra z inny w yraz: łagodny, p ra ­ wie sm utny.

(24)

— T o je st głow a kobiety — zaw yrokow ał Boreysza. — I w d o d atk u b ard zo pięknej. P o­

patrz, A niu — zw rócił się do kuzynki — ja k szlachetnie sklepione czoło i kości policzkowe...

Jak a śliczna linia n asady nosa...

Pani A n n a zam knęła cukier w kredensie i sp o jrzała na czaszkę przez ram ię mówiącego:

— Sądząc z rozm iarów , przypuszczałabym raczej, że jakieś biedne dziecko m usiało się tam kiedyś utopić...

— Nie. T o je s t głowa m łodej dziewczyny.

Kości są w ykształcone, szw y m ocno zrośnięte.

Z resztą w szystkie piękności okoliczne słyną z tego, że m ają m ałe i k ształtn e głowy... N ie­

daleko szukając...

Pani Lipecka w y prostow ała się i cofnęła o krok. Rum ieniec przyciem nił na chwilę jej opaloną, jeszcze m łodą i śliczną tw arz. Józef roześm iał się hałaśliw ie i poufałym ruchem p o ­ łożył rękę na przedm iocie swych badań:

— W idocznie ty p urodziw ych niew iast tu te j­

szych sięga p rasta ry c h czasów. T a czaszka ja k nic m ogła przeleżeć n a dnie rzeki pięć wieków.

— T a tu ś d o brze zgadł! — odezw ał się nie­

spodziew anie z głębi p o ko ju uroczysty, dzie­

cięcy głos.

Józef B oreysza odw rócił się razem z krze­

słem i zaw ołał:

— T y ch zaw sze pełno, gdzie ich nie posieją!

(25)

Kai podszedł, ciągnąc H anię za rękę:

— W idzisz! T atuś także wie, że to ona.

— A w am kto już o tym pow iedział?

O bwieścili zgodnym dwugłosem:

— Teresa.

Józef sp ojrzał na A nnę i w zruszył ram io­

nami:

— Ja w nioskuję n a podstaw ie naukow ych badań, a T eresa kładzie im w głowę jakieś bajki.

Chłopiec żywo zaprzeczył:

— T o nie bajki, tatusiu. T eresa wie, czyja to czaszka.

— H o ho! M oże mi ją przedstaw isz?

— T o je st córka Syrucia — recytow ał Kai jed ny m tchem , a H ania dorzucała ściślejsze in ­ form acje: — Jej ojciec był poganin i ona była też poganka. O ni tu żyli w daw nych czasach i Syruć chciał, żeby ona paliła św ięte ognie.

A ona się zakochała w jednym Polaku...

— W panu Tracewskim... — w trąciła dziew ­ czynka.

— ...a ten Polak tak że się w niej zakochał.

A le on był polskim rycerzem , co tu z w ojskiem przyjechał, a Syruć nie chciał pozwolić, żeby oni się ożenili, i groził pan u Tracewskiemu...

— ...A ona była b ard zo nieszczęśliwa i p ła ­ kała...

(26)

— I Syruć ją zam knął w dom u i nie pozw olił jej spotkać się z ukochanym , a w ted y ona ucie­

kła i utopiła się w rzece...

— ...i za k arę została wodnicą...

— ...a p an T racew ski, ja k się o tym dow ie­

dział, okropnie rozpaczał i poszedł czatow ać pod św iętym drzewem...

— ...pod G abem !1)

— ...i ja k Syruć przyszedł, to on w yskoczył i go zabił!

— A nie, bo Syruć jeszcze coś mu pow ie­

dział, zanim zo stał z,abity...

— T o ty nie zrozum iałaś. Syruć był na śm ierć p rzeb ity m ieczem od razu, tylko zanim um arł, pow iedział do sw ojego w roga: T y po śm ierci zostaniesz diabłem i będziesz m ieszkał w borku, gdzie spotykałeś m o ją córkę... I b ę ­ dziesz nocam i siedział na ty m ogrom nym d rze­

wie...

— N a G abie! — popraw iła z naciskiem H ania.

— ...na Gabie. I będziesz straszy ł ludzi.

A ja k tylko zobaczysz w odnicę, będziesz ją gonił, a ona będzie uciekała zaw sze od ciebie...

A ż raz, kiedyś, je d n a Syruciówna...

— ...ale nie ta w odnica!

*) po litewsku „gab“ znaczy: wiąz.

(27)

— N aturalnie, że nie. T o znaczy jak aś pra, pra, pra, praw nuczka tam tego Syrucia pokocha jakiegoś pra, pra, pra...

— G łupi jesteś z ty m „pra“ ! T eresa p o ­ w iedziała: Jed na Syruciów na pokocha jednego Tracew skiego i nie będzie go zwodzić, tylko przy jd zie po d to drzew o i powie mu...

Józef B oreysza nie mógł się oprzeć pok u ­ sie i zerknął w stronę A nny:

— Piękna bajeczka, co? I naw et nie pozba­

w iona m orału, zważywszy, że...

Siedziała z w yrazem ogrom nego zmęczenia na tw arzy. M iał serce poczciw e i daw no s tra ­ wił arbuza otrzym anego ongi od A ni G ołę­

biow skiej, więc urw aw szy w pół zdania, chw y­

cił K ala za kołnierz i p o trząsn ął chłopcem jak gruszką:

— D oskonale w szystko zapam iętałeś, co opow iadała Teresa. Szkoda, że p an Koper- kow ski nie zawsze to m oże pow iedzieć o zada­

nych ci lekcjach. A teraz m arsz do dom u — i żeby w szystkie zadania były na ju tro p rz y ­ gotow ane, ja k należy!

W ychodząc, pocałow ał kuzynkę w rękę i szepnął pokazując na czoło:

— Sw oją drogą, zaw sze mówiłem, że T eresa ma tro ch ę tu... Żeby tym i swoimi Syruciami faszerow ać głowy dzieciakom!

(28)

Biedna staruszka, ona zaw sze m usi za w szystkich cierpieć — odpow iedziała pani A n ­ na z G ołębiow skich Lipecka.

F akt znalezienia czaszki — w łaśnie w tym m iejscu, w ty m sam iutkim , jak m ów iła T e re ­ sa — nie dał się ta k łatw o zatrzeć w fan tazji dziecka.

Pod w ieczór H ania m iała trochę gorączki, co p rzy k atarz e było zupełnie n atu raln e — i w ieczorem długo nie m ogła zasnąć, co już nie było naturalne.

A n n a raz i drugi podeszła do łóżka, otuliła dziew czynkę kołdrą.

— Czego ty się ta k kręcisz, kochanie? Czy cię co boli?

— Nie, mamusiu... N ic m nie nie boli.

T ylko wciąż m yślę o tej czaszce i...

— N o i co, m o ja H anusiu?

— ...i troszeczkę się boję... W łaściw ie się nie boję, tylk o mi przykro.

— Czem u ci p rzy k ro ?

— 2 e ta Syruciów na m usiała się utopić.

Czy jak k to je st b ardzo nieszczęśliwy, to się to p i? C zy ty byś się utopiła, żebyś nie była szczęśliw a?

— Nie, H aniu. N a pew no nie zrobiłabym tego.

(29)

— A ona się utopiła. Dlaczego?

— Bo nie była chrześcijanką, ta k jak my.

K ażdy, kto w ierzy w jednego Boga i słucha Jego przykazań, nie m a praw a zadaw ać sobie śmierci. Bóg nam dał życie i Bóg je nam o d ­ biera, kiedy sam uważa, że przyszedł czas.

— A ja k k toś nie usłucha, to co?

— Popełnia wielki grzech.

— Aha...

— T aki wielki grzech nazyw a się śm iertel­

ny. T rzeba odbyć za niego pokutę. Z resztą wiesz o tym z katechizm u.

— A le ona była przecież poganką... Mogła nie wiedzieć, że popełniła straszn y grzech, za k tó ry Pan Bóg się gniewa, praw da, m am usiu?

Więc...

Pani Lipecka już od dłuższej chwili słuchała ze ściśniętym gardłem. D ziecko p y ta — p y ta o w szystko — i na w szystko trzeba m u dać odpow iedź. Dzień, w k tó ry m ta odpow iedź w yda mu się niedostateczna lub nieszczera, będzie ostatnim dniem bezgranicznego zaufa­

nia do m atki. Czy to możliwe, aby tyle ofiar, tyle łez, tyle sam ozaparcia poszło pewnego dnia na m arne? Jeszcze nie dziś: w krótce, za kilka lat, gdy te oczy koloru nieba zaczną p a ­ trzeć by strzej i we w szystkim , co ujrzą, doszu­

kiw ać się przyczyn i skutków...

O to tu, w pobliżu zm ęczonego serca, dręczy się już nad w ieczystym zagadnieniem winy

(30)

i k ary m ałą serduszko, k tó re za cenę n a jb o le­

śniejszych w yrzeczeń p ragnęłaby uchronić...

P rzed czym ? P rzed życiem ?

„A to przecież ja dałam jej życie!" w es­

tchnęła w duchu i zbierając w garść ro zp ierz­

chłe uczucia, zapytała:

— O co ci chodzi, kochanie, bo nie ro zu ­ m iem ?

— W ięc P an Bóg pew no nie ta k b ard zo się na n ią gniewał... W ięc dlaczego dał jej taką długą p o k u tę?

— W idzisz, złotko moje... p y tasz o takie tru d n e rzeczy... K iedyś to doskonałe zrozu­

miesz. K ażdy człowiek m a w sobie to, co n a ­ zyw am y sumieniem . Ja k ty robisz coś n iedo ­ brego, sum ienie n a pew no ci szepcze, że to złe.

— A ha. T eraz już wiem. O na także w ie­

działa.

— K to ?

— W odnica. T a Syruciówna.

W reszcie błysnęła jak aś deska ratunku.

O detchn ąw szy pani A n n a pokręciła głową z uśm iechem :

— T eresa opow iada w am bajki, a ty w nie wierzysz. W od nic nie m a na świecie.

— T eresa wie na pew no, że to jej czaszka.

— C zy ja? W o dn icy ? Brednie, m o ja H a ­ niu. Przeżegnaj się i spróbuj usnąć. Już b ard zo późno.

Chw ilę trw ało milczenie.

(31)

— M amusieńko... Jeszcze tylko jed n o mi powiedz!

— C zy ja mogę się za nią pom odlić?

— N ie m ożna się m odlić za kogoś, kto n i­

gdy nie istniał. W asza Syruciów na żyła tylko w b ajk ach Teresy. W rzeczyw istości jej nie było.

— Ale, mamusiu... Czaszka jest. A za tę czaszkę m ożna?

Po króciutkim m ilczeniu p ad ła odpow iedź:

— Tak. Z a tych, k tó rzy pom arli, trzeba się modlić. N ie m yśl już o w odnicach i diabłach, a za czaszkę, k tó rą dziś znaleziono, zm ów A nioł Pański.

H ania m iała jeszcze pew ne skrupuły:

— A jeżeli ona była poganką?

— M odlim y się za w szystkich ludzi. Z a pogan tym bardziej, bo są od nas biedniejsi.

N ie wiedzą, że Bóg je s t m iłosierny i nie opusz­

cza nikogo, naw et tych, k tó rzy G o nie znają.

N a poddaszu świeciło się jeszcze. W ąska sm uga pad ała od nieszczelnych drzwi. U sły ­ szaw szy stukanie T eresa zapytała:

— C zy to A nia?

— Tak. Przyszłam pow iedzieć dobranoc i...

mam do ciebie prośbę, m o ja Ter,eso...

2’ 19

(32)

S taruszka siedziała w ulubionym , starym fotelu p o d oknem . W yschłe, pergam inow e ręce ow inięte b yły różańcem .

— Co A n ia m yśli zrobić z tą głow ą? — za­

gadnęła, podniósłszy na w chodzącą w yblakłe oczy. — N a cm entarzu ksiądz nie pochow a, bo to pogańskie szczątki...

— M niejsza o to, gdzie um ieścim y czaszkę.

M oże Józef zechce ją oddać do muzeum. T o podobno ciekaw y okaz. W y bo rn ie zachow ane w ykopalisko. N a razie zaniknęłam ją na klucz w serw antce.

— D o muzeum! — staruszka p o trząsnęła gło­

wą ze zgrozą. — T o i całego G ab a trzeba by w ywieźć do m uzeum i tych w szystkich, k tó rzy na w łasne oczy widzieli... A lbo od stary ch ludzi wiedzą...

— W łaśnie chciałam T eresę prosić, żeby nie kładła dzieciom w uszy bajek. Słuchają s ta ­ rych podań, jakich w szędzie pełno, i potem we w szystko święcie wierzą.

— Ja im b ajek nie opow iadani. Przychodzą pytać, to pow tarzam , co sta rzy ludzie pam ię­

tali. D zieci więcej w iedzą, niż A n ia myśli. O ne w szędzie wlazą, w szystko m uszą zobaczyć...

O ne k ażd y kam uszek znają, każdą gałązkę w lesie. O sta tn i T racew ski P an w niepoświę- conej ziem i leży... K urhanu p rzed nikim nie ukryjesz... Sami znaleźli w B orku to miejsce, n a k tó ry m już wielkie sosny porosły... A nia też

(33)

biegała kiedyś pod G ab, ducha pokutującego zobaczyć... P am ięta A n ia?

— M o ja droga Tereso...

•— Już nic nie mówię, nic... — wyciągnęła rękę p rzed siebie i w skazała czarne cienie drzew za oknem : — W idać nie ta k było są­

dzone... I w ciąż w łóczy się to po S tarych K ą­

tach, o sw oje praw o się dobija, o swój koniec szczęśliwy... Poniew iera się ta m iłość p rze­

klęta, m iejsca w sercu ludzkim znaleźć nie m o­

że... Bożego pok oju w duszy doczekać się nie może, ot, co...

W estchnęła. Ręka, sztyw no w p rzód w y­

ciągnięta, w skazyw ała w ciąż m iejsce:

— O, n a cm entarzu leży A niny dziadek, pan Ksawery. W ieczny m u pokój... M atka jego z ostatniej Syruciów ny urodzona. A jego cór­

ka jed yn aczka daleko w św iat uciekła, lepszego szczęścia szukać... T obie też się nie poszyko­

wało, m oja rybeńko...

— D ałaby raz T eresa pokój stary m dziejom.

Ja się na los nie skarżę.

— Bo i w tobie siedzi dusza rogata.

W szyscy oni tacy byli. Pogańskie ofiary p a ­ lić — grzech. A życie dać na zatracenie wiecz­

ne, grzech to nie w iększy? Cóżeś ty ze swoim szczęściem zrobiła? W ypuściłaś je z rąk, jak ptaka.

— Bóg to będzie sądził. Sama przecież m ó­

wiłaś, Teresko, nie pam iętasz? N ie miałam

(34)

w tedy p raw a odejść. K to odchodzi, ten krzyw ­ dzi. A k to św iętej przysięgi nie złamie, może być ty lk o nieszczęśliwy, ale nie m a grzechu p rzed Bogiem.

— Bóg p otem A nię od przysięgi sam zwolnił.

W dow a po k apitanie Lipeckim splotła ręce gestem bezradnym . P otem rzekła cicho:

-— M iałam kiedyś w olne serce i w olną wolę.

M ogłam dać w szystko człowiekowi, k tó ry m nie kochał. N ie uczyniłam tego. P otem było za późno.

— Że niby co? A nia m a w szystkiego raptem trzydzieści lat! A le ja wiem... A n ia tak rozu­

m uje ja k ta nieszczęsna topielica: w szystko albo nic.

— M ylisz się, Teresko...

— M oże się i nie mylę, bo przecież A nię kocham i znam , ja k nikt. A n ia m yśli sobie ja k ta poganka: poświęcić w łasne życie, to n a j­

w iększa ofiara. O t, skoczyć w nieszczęście, ja k w wodę!

A n n a uśm iechnęła się. C hciała jeszcze raz pow tórzyć: N ie, T eresko, m ylisz się. A le s ta ­ ruszka rozpaczliw ie m achnęła ręką:

— Syruciów na!

(35)

R O Z D Z I A Ł D R U G I

K A M I E Ń I W O D N I C A

M róz trzy m ał ziemię skutą w lodach aż do m arca, a potem nagle przyszło ciepło i pod k o ­ niec m iesiąca ro zta jały o statn ie śniegi, zbite w tw ard ą skorupę na północnej kraw ędzi k a ­ nału.

M łyn m usiał pracow ać na dwie zmiany, do późnej nocy, a pom im o to nie mógł w yrobić całej w ody spływ ającej z pól upraw nych ku łąkom. Biegła ona w artko po kam ieniach od jałow ego upustu, w ypełniała do połow y pogłę­

biony jesienią kanał i szarpała gniewnie um oc­

nione plecionką brzegi.

D ać jej iść, gdzieby chciała, a to w szyst­

ko by rozniosła! — m ruczał m łynarz spraw ­ dzając osobiście poziom w ody w mnichach, gdyż za całość grobel on był w obec rządcy o d ­ pow iedzialny.

Pierw szej kw ietniow ej soboty słońce p ra ­ żyło ja k w lipcu. Z am róz o d ta ja ł w głębszych pokładach ziemi i olbrzym i głaz, na wpół o d ­ kopany jesienią, po dziesiątkach tysięcy lat ocknął się nagle zdum iony.

(36)

N ajw y raźn iej czuł ciepło! N ajw yraźniej d o tyk ały go bezpośrednio prom ienie słońca!

G d y b y m ógł w idzieć, u jrzałb y purpurow o-złotą kułę słoneczną, staczającą się za szm aragdow e pole oziminy. W idziałby zróżow ione niebo za­

pow iadające trw ałą pogodę. W idziałby cią­

gnące ku północnym jeziorom sta d a dzikich kaczek i b o cian a usadow ionego na sk rajnej sośnie Borku. W szystkie te barw y nieba i zie­

mi, w szystkie głosy p tasie i ludzkie rozdzw o­

nione w k ryształow y m pow ietrzu były now o­

ścią: ja k iś k o n tra s t z m artw o tą chłodnej p u ­ styni, k tó rą pozo staw iał po sobie, -— w lokąc się na południe, — skandynaw ski lodowiec!

A jednak... O to, ja k okiem sięgnąć, w idnie­

ją znajom e pagórki krągło-faliste, w ygładzone pracow itą w ędrów ką olbrzym a. W yrów nały się zm arszczki ziemi pod chropaw ą pieszczotą głazów - przybyszów . Toczące się kam ienie zm ełły tw a rd ą glebę ja k w żarnach, a pługi wy- czesały ją w długie zagony n a spadzistościach pól...

I oto o b szary m orenow e, w ytłuczone gra­

dem kam iennym , poprzecinane w ąw ozam i — okryła ru ń zielona. Ziem ia, ziem ia kw itnąca, pod strażą prom ienistej źrenicy nieba, pod ciepłym tchnieniem w iatru strząsn ęła z siebie biały n alo t śmierci!

G d y b y p o tra fił śpiewać, m artw y głaz śpie­

w ałby w takiej chwili hym n ku czci wszech-

(37)

W o d a szu kała d ro gi w śród o ślizg łyc h kamieni

(38)

JS

(39)

potężnej Istoty, siejącej now e życie n a mogiłach zaginionego świata.

A le nie m ógł zanosić się od śpiewu ja k p i­

jan e w iosną skow ronki, ani potakiw ać p rzy ­ jaźnie głową ja k czuby sosen. Poczuł je d n ak gw ałtow ną żądzę ruchu. Poczuł, że skończyła się era m artw oty. Spulchniona przez kopaczów, ogrzana słońcem ziemia nie przyw ierała już ciasno do kam iennych boków, ja k okowy.

G łaz poczuł, że je s t wolny. W olny! W olny!

Sprężył się w sobie — drgnął — i nagle ca­

łym pięciotonnow ym ciężarem runął na dno kanału.

Rozległ się łosk ot przeraźliw y, huk, trzask i plusk. W o d a bryznęła w ysoko w górę i spa­

dając opłukała olbrzym a z resztek mułu. Z a ­ lśnił gładko utoczoną pow ierzchnią gigantycz­

nego cielska i leżał znowu nieruchom o na dnie potoku, zdum iew ając pierw sze w ątłe gwiazdy i w schodzący n ad lasem księżycow y sierp.

N iespodziew any i piekielny ten hałas w y­

rw ał z rozm arzenia W odnicę, k tó ra siedziała na kraw ędzi Jałow ego U pustu, czesząc m okre w łosy palcami.

P rzy sobocie m łyn zatrzym ano w cześniej;

chłopi porozchodzili się do domów, n a drodze było ju ż pusto i panna w odna, czując zupełne

(40)

bezpieczeństw o, odw ażyła się przekroczyć gra­

nice swego w ilgotnego królestw a.

N ow y księżyc usposabia do m arzeń naw et ludzi, a w odnice, jak o że św iat poezji je st ich ojczyzną, szczególnie łatw o p o d d a ją się ro m an ­ tycznym n astro jo m .

C zesząc w łosy, przew ieszone przez poręcz m ostu, w y obrażała sobie w łaśnie, że je st zw y­

kłą dziew czyną z krw i i kości, czekającą tu na swego miłego. W dom u kowala, stojący m tuż n ad staw em B row arnym , odbyw ały się nieraz tańce. W ychynąw szy z w ody na gałąź wierzby, m ogła W od nica do jrzeć m igające przez szyby okien wesołe, m łode tw arze, rozgrzane zabawą.

D źwięki p rym ityw n ej o rk iestry dobiegały n a ­ w et tu ta j, przez ogrom ny staw m łyński. P rzy ­ tłum ione, nieśm iałe rzępolenie skrzypiec nie mąciło ciszy zachodu. G łośniej śpiew ało niebo jask raw y m fioletem poza K rynicznym lasem, nad k tó ry w spięła się ju ż po niew idzialnym szlaku n ajp ięk n iejsza z gwiazd — gw iazda m i­

łości — W enus.

Ach, iść w taki cichy w ieczór w y dep tan ą przez sto p y ludzkie przy d ro żn ą ścieżką, z rę­

kam i splecionym i uściskiem, z głową p rz y tu ­ loną do silnego ram ienia! Iść po ziem i — po ziem i — nie w ja k ąś p rzestrz eń u tk a n ą z mgły i rosy — iść do w łasnego domu, do sadyby z bierw ion sosnow ych... Ale na to, by pow stał dom , — p o trze b a być człowiekiem. T rz y siły

(41)

tw órcze, nieodłączne od siebie, b u d u ją ludzkie szczęście: w iara, nadzieja, miłość.

W iara ich prow adzi, nadzieja krzepi, miłość nie zabija, ale przedłuża życie w nieśm iertel­

ność.

Cicho, by nie przebudzić echa, ciszej niż woda, ciurkająca w m łyńskich staw idłach, za­

nuciła W odnica tęskn ą piosenkę:

...Zgasili ś w ię ty ogień, N ie m a śladu g o n ły n y — N ie m a b o żk ó w i bogiń

Z ie m ię przeorał pług...

A w w o d zie leżą ko ści T o p ie lic y d z ie w c z y n y C o um arła z m iłości...

C z y p rz e b a c zy je j Bóg?

U m ilkła zasłuchana, chociaż nie było odpo­

wiedzi. W o d a sączyła się dalej przez nieszczel­

ne deski jałow ego u pustu i szukała drogi w śród oślizgłych kam ieni: ciur-ciur-ciur...

N agle przerw ał ciszę ów straszn y łomot.

W odnica odw róciła głowę, aby zobaczyć, co się stało, i... jęknęła boleśnie.

N ie to ją przeraziło, że ogrom ny głaz zwalił się z takim hałasem w przepaścistą głębię k a­

nału. O dgłosy tow arzyszące w szelkim zjaw i­

skom p rzy ro d y są rzeczą n atu ralną i straszą tylko ludzi. A le oto rzuciw szy okiem n a ogro­

mne, sam otne drzewo, stojące w polu koło Borku, spostrzegła swego prześladowcę.

(42)

Siedział okrakiem n a najw yższym z p o k rę­

conych, nagich k onarów w iąza i w lepiał w nią jarzące oczy, p od obne do oczu puchacza.

— H i hi! — zaśm iał się z lasu pierw szy p u ­ szczyk zbudzony gęstniejącym m rokiem .

— H i hi! — odpow iedział p rzek lęty duch zsuw ając się pośpiesznie w zdłuż spękanego pnia. N ie m iał ju ż nic do stracenia, skoro go pan n a w odna dojrzała.

R ozpoczęła się szalona gonitwa. A b y nie stracić ani chwili, skoczyła W odnica z poręczy w p rost na kam ienie p o d upustem . D iabeł, sa­

dząc p rzez pole, by łby ją w kilkunastu susach dogonił, ale kłuło go w stop y zeszłoroczne ściernisko, na k tó ry m nie w zeszła jeszcze k o n i­

czyna — a uciekająca poczuw szy w odę, w śli­

zgnęła się sm ukłym ciałem m iędzy kam ienie i przem y k ając w śród nich ja k wąż, dążyła śpiesznie do bezpiecznej kryjów ki.

D o tarłszy do kanału, gdzie dno było p ia­

szczyste a w oda głębsza, m im o że m łyn stał od godziny — nieszczęsna p an n a w odna rozw inęła szybkość, k tó rej by je j pozazdrościły rekor- dzistki na sto m etrów stylem dow olnym . Z o ­ staw iała za sobą biało-seledynow ą smugę piany, a „zły“ p arsk a ją c i dysząc galopow ał n a p rze­

łaj, aby jej odciąć drogę p o d sam ym Borkiem.

Było tam m aleńkie a głębokie jeziorko, o d ­ p ro w ad zające n ad m iar w iosennych w ód do kanału — tak zw ane „Ż m ije O ko“.

(43)

Żeby tylko w ody nie puścili przez mnich! — m yślała W odnica, ostatkiem sił do­

pływ ając do celu. Isto tn ie — „niagara“ w iosen­

na m ogłaby ją z pow rotem w epchnąć do k a­

nału, p ro sto w ram iona prześladow cy, k tó ry już tam nadbiegał ja k do po trzask u ze złapaną zwierzyną.

A le zastaw ki, szczęściem, trzy m ały „Żm ije O ko“ na uwięzi. Jednym , błyskaw icznie zwin­

nym ruchem w ślizgnęła się przez rurę odpły­

wową — przeskoczyła w głębi m iecha przez deski i zniknęła po tam tej stronie, w czarnej, połyskującej toni w odnej.

N ie zdążył tego m anew ru przew idzieć dia­

beł — chociaż w szystko tak dobrze obmyślił.

W yciągnął ręce, aby ją chwycić wpół, ale w y­

m knęła mu się spod czyhających palców jak ryba, sreb rn o seledynow a w blasku księżyca, k tó ry ju ż zdążył w zejść w ysoko i świecił w sam środek mnicha.

R yknął T racew ski Pan i — nieprzytom ny z gniewu, że m u się znow u zdobycz w ym yka — skoczył w w ypełnione w odą półkole cem bro­

winy.

Żle obliczył. M nich był tak szczupłych roz­

m iarów, że giętka, sm ukła W odnica mogła się przezeń przew inąć, ale barczy sty szlachcic, p o ­ tom ek nieustraszonych rycerzy, u tk n ą ł w p o ­ łowie drogi. Co gorsza, nie mógł się już na

(44)

w ierzch w ydobyć, a usiłow ania w ty m kieru n ­ ku zepchnęły go tylko nieco niżej. S zam otał się więc p od w odą, dław iąc się nią, ta k ja k i w łasną wściekłością. D udnienie, parsk an ie i bulgota­

nie w m nichu słychać było w ciszy w ieczornej nie tylko na sto kroków dokoła, ale i w głębi­

nach „Żm ijego O k a“.

W odnica, ochłonąw szy ze strachu, w ypły­

nęła po chwili na pow ierzchnię, b y stw ierdzić, co się stało z napastnikiem .

H i hi h i! — zanosił się od śm iechu p u ­ szczyk k rążący w pobliżu jeziorka.

R ogaty księżyc, odw rócony profilem , zer­

knął jeszcze raz lewym okiem na k rąże k wody, gdzie diabelskie podrygi łam ały w k sz ta łt p o ­ kraczny jego odbicie. Zgorszony, cofnął się za w yniosły czub świerka. G łęboki m ro k otulił

„Żm ije G k o “, a p an n a w odna, znużona tym szalonym w yścigiem , osunęła się n a dno, by w m iękkich w o d o ro stach usnąć i w ypocząć po przeb y tych w rażeniach.

N ie ty lk o puszczyk był św iadkiem tej trag i­

farsy w odnej. Dwie m aleńkie isto ty ludzkie znalazły się przy p ad k iem opodal.

Chłopiec i dziew czynka szli w ysokim n asy ­ pem ziemi w zdłuż kanału. W racali, zapóźnieni, z tajem niczej w ypraw y. T u ż za B orkiem T r a ­ cewskim ciągnęło się w zdłuż drogi pole ozi­

(45)

miny. Z ające upodobały sobie to m iejsce i co wieczora, o zachodzie w ybiegały z lasu na żer.

Chłopiec n aturalnie w yśledził w szystko. Przez godzinę chyba stali za krzakiem jałow ca, poże­

rają c oczami śliczne zw ierzątka, ich zgrabne ruchy, ich w esołe podskoki i „słupki11. D opie­

ro usłyszaw szy łoskot i plusk w kanale, dziew ­ czynka w ydała k ró tk i okrzyk „och!“ — a zające w m gnieniu oka zniknęły.

N ie w iedząc, co się stało, przestraszeni, że już zaczyna się ściemniać, skracali sobie drogę przez łąkę koło m łyna, aby prędzej w rócić do dom u i uniknąć porządnej bury.

U szli ta k kaw ał drogi, trzy m ając się za ręce.

K siężyc rzucał srebrno-zielone blaski i dzi­

w aczne cienie, zm ieniając znajom y zakątek w tajem niczą, obcą krainę.

I w tedy to się stało. Długo nie m ogły dzieci ruszyć z m iejsca, a ich serca łom otały praw ie ta k głośno, ja k w oda w mnichu. C hłopiec o p a­

now ał się pierw szy i sp y tał szeptem :

— W idziałaś?

— Wi... wi...działam...

— A teraz... słyszysz?

— T...t...tak.

— O n tam ugrzązł — odezw ał się znów chłopiec po chwili, a dziew czynka skinęła głową.

U ją ł m ocniej chłodną rączkę i pociągnął to ­ w arzyszkę za sobą.

(46)

— N ie bój się — rzekł cokolw iek zm ienio­

nym głosem — oni nam nic nie zrobią, a zre­

sztą... ja bym ciebie obronił...

U szli jak ich dw adzieścia kroków .

— H aniu, boisz się? — zap ytał podejrzliw ie.

Skupiła w szystkie siły, aby tego nie spo­

strzegł:

— Nie, w cale się nie boję... T y lk o mi się okropnie nogi trzęsą...

I dorzuciła pręd ko :

— T o pew nie ze zmęczenia. A ty... wcale nie jesteś zm ęczony?

— Już teraz nie.

D ochodzili do m nicha, w k tó ry m ciągle p a r­

skało i dudniło.

K ał zatrzym ał się. Jeszcze m ocniej ścisnął jej rękę.

— M usim y tę d y przejść — rzekł.

— K oniecznie?...

— Przecież sam a w iesz dobrze. Żm ije O ko m a brzegi grząskie, a kanałem też wali woda.

Ale słuchaj, co mi przyszło do głowy: w ypuści­

m y go z mnicha.

— O ch, Kału...

Z a jrz a ł jej w oczy i rzekł:

— W idzisz? Boisz się... A m ów iłaś, że się nie boisz!

— Nnie... b o ję się. A le jak ty to zrobisz?

(47)

— Po p ro stu w yjm ę zastawki. T y też jesteś potrzebna. Będziesz m ię trzym ała za nogi.

— Kału! A jeżeli on...

— Mówię ci, że obm yśliłem w szystko. Jak podniosę do góry dwie, trz y deski, w oda w cią­

gnie go głębiej i przepchnie do kanału. T ylko trzy m aj mnie mocno. M uszę się przechylić, bo inaczej nie sięgnę...

W ykonali w szystko według planu. H ania usiadła m u praw ie na stopach, a rękam i k u r­

czowo oplotła łydki. K ał stalow ą ciupagą, k tó ­ rą zawsze b rał ze sobą „na wszelki w y p adek 14 — podw ażył pierw szą deskę. D ruga i trzecia p o ­ szły już lekko. N ieom al sam e w ypłynęły. Słup w ody runął z hukiem w pu stą połow ę m nicha i w ypełnił ją w m gnieniu oka.

D zieci skoczyły jednocześnie i wlepiły w zrok w m iejsce, gdzie mieścił się w ylot m ni­

cha do kanału. K siężyc wylazł zza świerka i oświecił spienioną w odę w kanale. G dyby ktoś tego zażądał, K ał i H ania m ogliby p rz y ­ siąc, że widzieli, ja k coś wielkiego i ciemnego uniosła z sobą fala.

Stali jeszcze dobrą chwilę oszołomieni.

Serca znów waliły jak m łotem . Później zrobiło im się nagle wesoło i lekko na duszy. D oszli do m łyna raźnym krokiem , trzym ając się za ręce.

G d y ju ż byli na gościńcu prow adzącym p ro sto do dw oru w S tarych K ątach, H ania za­

trzym ała się nagle.

(48)

— M uszę ci coś pow iedzieć, Kalu. Ja nie jestem tak a odw ażna, ja k ty... Ja się bałam .

Chłopiec sp o jrzał n a tow arzyszkę z u zn a­

niem i po chwili nam ysłu rzekł:

— Ja także chciałem ci coś pow iedzieć, H a ­ niu... T ylko mi było w styd.

I dokończył odw ażnie:

— Ja się też bałem...

N azaju trz, m im o święta, m łynarz w padł ja k o p arzony do kancelarii. Po drodze, spo- tkaw szy gospodynię Kublicką, naw ym yślał jej, że nie kazała w ieczorem zabrać śró ty jęczm ien­

nej ze młyna.

— T akie u w as porządki, a potem w szystko na mnie! — k rzyczał — gdzie rządca?

— M oże jeszcze m am po rządcę biegać? — o d parła obrażona. — R ządca pew nie śpi, bo w czoraj były chrzciny u kowalów...

W eszła do sieni N a stk a z H anią i Kalem, k tó ry nocow ał w S tarych K ątach. D zieci m iały pojechać razem do kościoła.

— N astka! — zaw ołał m łynarz. — D uchem leć po p an a rządcego!

— Stało się co? — zagadnęła Kublicka, k tó ­ rej gniew ulotnił się szybko na m yśl o ja k iejś sensacyjnej nowinie.

(49)

— Stało się? — w ark nął m łynarz, w cho­

dząc do kancelarii. —- Jakiści diabeł deski p o ­ wyciągał ze mnicha. Strach, co się porobiło w kanale!

— Phy! T akie w idać u was porządki! — wzięła z m iejsca odw et py sk ata gospodyni.

M łynarz trzasn ął drzwiami. C zerw ony z gniewu i z em ocji, czekał na rządcę.

Dzieci zerknęły ku sobie.

— M oże m u pow iedzieć, kto wczoraj...

— Cicho bądź — szepnął Kai — to nie my narobiliśm y szkody... Słyszałaś przecież ten okropny huk ? T o było przedtem ... A le i tak nam nie uwierzą.

W kancelarii m łynarz podniesionym głosem w yjaśniał kom uś przyczynę k atastro fy :

— Jak poszła w ielka w oda, m usiało go p o d ­ myć od dołu. U w alił się w sam śro dek kanału i nie m iała k tó rę d y spłynąć... Strach, ja k p o ­ w yryw ało ziemię! Jeśli tam będzie leżał, do w ieczora pół kanału zaniesie mułem...

Było w idać sądzone, że nie na ty m się skoń­

czy spraw a kamienia.

G rom ad ka ludzi, z panem dziedzicem na czele, oglądała zniszczenie, dokonane w ciągu ubiegłej nocy.

(50)

— Diabli w zięli tyle roboty! — zaklął Józef B oreysza, obchodząc brzegiem łąki m iejsce katastro fy .

Istotnie, nap otk aw szy niespodziew aną p rze­

szkodę, w oda znalazła sobie ujście: p o w y ry ­ w ała z obu stro n n a dużej przestrzen i brzegi kanału. Było to teraz rum ow isko z ziemi i p o ­ rozrzucanych kam ieni, m iędzy k tó ry m i sączyły się b ru d n o żó łte strum yki.

„P odzienny“ C zerepacha, sto jąc pow yżej kolan w wodzie, nakuw ał dłutem i m łotkiem szczelinę w tw a rd y m cielsku olbrzym a, by móc założyć nabój prochu. Pracując, gadał na w pół do siebie, ale dość głośno, aby inni słyszeli:

— A ja od razu m ów ił w jesieni: Treba tego czorta rozsadzić! N ie chacieli, i ot, bieda w y­

szła...

P asjam i lubił tę robotę. Jeszcze pono w cza­

sie W ielkiej W ojn y , za „ruskich*1, z jed ny m

„niżynirem " chodził zakładać m iny p o d b u ­ dynkam i, k tó re m iano w ysadzić w pow ietrze.

A po w ojnie by ł sp ecjalistą od rozkręcania szrapneli w yo ran ych w polu. Słup dymu, huk i sw ąd — a p otem kupa gruzów, po została na m iejscu w ybuchu, napełniały go radością i d u ­ mą:

— O t — m aw iał zw ykle w tedy. — T akij wielikij kam ień był, a ciapier w że po nim !

(51)

Lecz tym razem — olbrzym skandynaw ski wziął krw aw y odwet.

Przyleciały najpierw do dw oru dzieciaki w iejskie w rzeszcząc:

— C zerepachę za m łynem kam ień zabił!

P otem nad szedł pisarz Kozakiewicz, o zn aj­

m iając przerażonej pani A nnie, że C zerepacha w praw dzie żyje, ale m u p rzy w ybuchu rękę urwało. I w reszcie zjaw ił się sam b o hater. R a­

mię, z którego lała się krew , trzy m ał z daleka od siebie, żeby nie poplam ić „odzienia" świą­

tecznego, a w praw ym ręku niósł z nabożeń­

stw em w łasny palec.

— Jakiści czort, nie kam ień! — mówił, p o d ­ czas gdy p an i Lipecka zalew ała ranę jodyną, a T eresa, z zaciśniętym i ustam i, d arła czyste płótno n a bandaże. — M oże, pani dziedziczko, przyłożyć go i m ocno przyw iązać, to jeszcze p rzy ro śn ie?

— Rzuć go do stawu, to przyn ajm n iej ryby będą m iały pożytek! — rubasznie doradził rząd ­ ca p rzy p atru jąc y się tej operacji. — Ja k to się stało, żeś w porę nie uskoczył?

— Ja uskoczył daleko! — w y jaśn iał C zere­

pacha. — A le okrutnie go rzuciło! A ż n a polu kam ienie leżą... Jeden m i widać, cholera, w p a ­ lec tra fił i przez to...

Palca, pewnie, żałował trochę... Z aw sze k a ­ lectwo, choć to piąty, ostatni. Lecz w spo­

Cytaty

Powiązane dokumenty

27, s. 27; Tekst łaciński: „Qualiter autem rex Boleslaus de Polonia fuit eiectus, longum existit enerrare, sed hoc dicere licet, quod non debuit christus

której Dargosław dopiero przyszedł. B óg pamięta o nieszczęśliwym Minęło dziesięć lat ciężkiej niewoli dla k dza Piotra, który niemało się zmienił. Krok ,

Największy przyrost azotu ogólnego w glebie pod wpływem obornika otrzymano na poletkach kontrolnych (0) oraz przy nawoŜeniu KN.. Przy takim nawoŜeniu plony były najniŜsze i

Już od wtorku będziemy mogli przechadzać się wśród średniowiecz- nych budowli, podziwiać detale rene- sansowych kamienic. Do odbycia spa- ceru wystarczy komputer z dostępem

N ajostrożniej ułożono ciało bezw ładn e na płaszczu i sm utny orszak postąpił do zam­. kow ej

Ale wkoło było tak ładnie, wszyscy przechodnie tacy mili, że powoli łzy wyschły i zaczął przypatrywać się temu, co odbijało się w szybie.. To było bardzo

Irena Szychowa była mocno zajęta jutro, pojutrze i przez kilka następnych dni, bo jak się jest przewodniczącą Komitetu Osiedlowego w dzielnicy Stare Miasto to roboty jest po

2) Adwokat X nie zauważył, że roszczenie jego klienta jest przedawnione. W trakcie procesu druga ze stron podniosła zarzut przedawnienia, w związku z czym osoba