Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
JÓZEF CZECHOWICZ
WIERSZE WYBRANE
KAMIEŃ [1927]
INWOKACJA Liczę 22 piętra
liczę 22 lata
jest nas dwudziestu dwóch
Człowiek to transformator
a przecież można liczyć miesiące albo dnie
ileż wtedy sobowtórów ma staruszka w pince-nez nieskończony jest przemian ruch
Przez pince-nez widać w błękicie żonglowanie z rzadka piłka upada na tenisowy kort
ręce ciągle zajęte planet podbijaniem w pikowej bluzce córka komunisty w jedwabnej koszuli lord
dysonansowy dystych
To nie jedno to zawsze to wszędzie wielka wielość nieskończoność Cyfr to co było to co jest to co będzie w matematyce ma leitmotiv Mam dopiero 22 lata
znam dopiero 22 piętra
znam zaledwie dwadzieścia dwoje warg
zapomniałem miliardy o swej dumie pamiętam nieść się wysoko jak maszt wśród latarń
przez dnie przez gwar przez targ
PĘDEM
Światło fosforyzujących drzew przepala kościane wieże drgnęło i potoczył się po płytach samochodów potok ulicę Złotą ośnieżył
kłębem bębniącym benzynowego dymu zabłękitnił na złoto
W rozwiewaniu się welonów i grzyw widać jasno że maszyna pieści
krajobrazy się rwą
lecieliśmy przez czarne mokre miasto naraz błysło przedmieście
wachlarze kratkowanych niw
Chrzęści żywioł pszeniczny każdy kłos inny
jednak na wszystkich polach starej ziemi tysiącami się znajdą jednakowe
co rok takie same ma Reims i Przemyśl a wszystkie złotopłowe
Jeden taki zasuszony w kajecie
przy innym kosą przecięty skonał zając trzeci w brudnych rączkach trzymając opowiadały mi dzieci
że za plecami skrzydła mają
(opalone ciałka dziewcząt pachniały nad rzeką jak prerie) teraz mknę bez skrzydeł na białym citroenie
wiatr klaszcze nad mym pędem jak w cyrku galerie pszenicę pochyla nad ziemię
Jeden kłos dwa trzy kłosy nieskończoności płowe włosy giną rząd za rzędem
za moim i nieskończoności pędem
KONIEC REWOLUCJI
Marszczyła się ceglasta woda przygnębiały ją domy ceglaste żeglowała czarna łódź niepogoda nad miastem
Dudnił deszcz o deseczki i deszczułki
na dziedzińcach tartaków zaśmieconych wilgotna trocin;) na niebie było ciemno chmurno jak w zaułku
za niebem było sino
Mokro biły pomokłe sztandary dymy zataczały się na bruku spitym mglistorudawym pożarem giędził z parkanów gruby druk
Z dalekiej drogi mlask błota salwy drą zmierzch koło koszar a przedmieściem
przesuwało siy już w piosence gawrosza w nieustannych mitraliez terkotach
FRONT
Ludzie w białych domach mówią to pole chwały w niedziele chodzą do kościoła i na białe procesje ulicami czystymi w słońcu przebiega pies biały w białym kwitnącym parku Zakochana czyta poezje
Ale tutaj nie ma wcale białości
w szarej ziemi rowy pełne brudnych żołnierzy dym siny i różowy przechodzi do nas przez rzekę nie białe żółte są kości
armatniego ataku ognisty prąd na niebie nieustannie leży to front
to zstąpienie do piekieł
Odcinek 212 i wzgórze 105 we dnie szturmy i strzały
a w nocy przez dym przedzierają się reflektory po drutach kolczastych biegają błyski żywe jak rtęć wszystko ma wtedy inne kolory
Gdy cicho zbłąkana kula wśliźnie się w białe czoło znienacka zrobi się biało (nawet na froncie)
biała niedziela biały park piesek biały zatańczą wkoło
Pole chwały
KNAJPA
Tłumnie mijały się auta cętkowane kręgami lamp wracano z rautu
Nagie ramiona w bransoletach pochylały się nad brukiem równolegle poziomo i w ukos
z gestów dam
wynikało że chcą spędzić wieczór w gabinetach pić wesoło i długo
Błysła zabawa
Nie było gwiazd
nie wiadomo było czy noc już schodzi
w czterech jedwabnych ścianach nie ma ulic miast nikt nie przechodził
Głosy w pijaństwie gasły głaskały się coraz dalej smukły pan całował ażurowe pantofelki
jedna para tańczyła
spadała komenda pij nalej z ust panienki w sukience lila gulgotały nad kieliszkami butelki
Nagle zaczęły się przesuwać kąty gabinetu żeby nie upaść musieli usiąść
czarne nocne okno błądziło ze ściany na ścianę kwadraty posadzki goniły za daleką metą
wydęte banie portier wirowały nad stołów oceanem
Usiedli usnęli
gabinet jak wagon pomknął ku świtowi głowy pijane odrzucili w tył
żyły im nabrzmiewały krwią i alkoholem a z niemocy tych głów z gorączki żył realizuje się fantom-Golem
Byłby może zmiażdżył tę gromadę ale oto
w liryce dalekiego tanga
zaczął warczeć codzienny motor zmieniło się niebo blade
w jaskrawy prześwietlisty hangar
ŚMIERĆ Za ścianą płaczą dzieci
Ona do mnie mówi
Oddycham lodowym kwieciem nieznanych równin
A tam kołysanki a tu chust poszum
nie ma nic gorętszego cichszego od jej głosu Na próżno żyję myślę chodzę tylko przed Progiem a gdy płynę przez miasto wieś
szumię lasami kawiarnią bezdrożem teatrem to ona zawsze jest gdzieś
za ciszą nocną wiatrem
Zgłuszyć nie mogę
Nieruchome nad ulicą zachody miedziane jak grosz
gwarzące syrenami samochody mury fabryk w nieustannym tętnie mądry pociągu bieg
krzyczą o życiu namiętnie
Ja chcę nie wierzyć i nie chce wierzyć mały poszarpany kruk którego psy rozdarły
śmierć chodzi ona do mnie mówi szeptem gorącym zdaje się że z obrazu złotego dna wychodzi Bóg schyla się nade mną umarłym i krukiem zdychającym
Na rzęsach wstydliwa łza
widzę w niej świat gliniany jak skarbonka nachodzi na mnie lodowa łąka
to już nie ja
I ciebie kruku nie ma
(może nikogo nie ma za złotym tłem) zawiły schemat
PRZEMIANY
Żyjesz i jesteś meteorem lata całe tętni ciepła krew
rytmy wystukuje maleńki w piersiach motorek od mózgu biegnie do ręki drucik nie nerw
Jak na mechanizm przystało myśli masz ryte z metalu
krążą po dziwnych kółkach (nigdy nie wyjdą z tych kółek) jesteś system mechanicznie doskonały
i nagle się coś zepsuło
Oto płaczesz
po kątach trudno znaleźć przeszły tydzień linie proste falują - zamiast kwadratów romby w każdym głosie słychać w całym bezwstydzie Ostatecznego Dnia trąby
Otworzyły się oczy niebieskie
widzą razem witrynę sklepową i Sąd
przenika się nawzajem tłum - archanioły i ludzie chmurne morze faluje przez ląd
ulicami skroś tramwaje w poprzek suną mgliste rydwany
pod mostami różowe błyskawice choć grudzień Otworzyły się oczy niebieskie
widzisz siebie - marynarza w Azji a zarazem 3-letniego 5-letniego chłopca na warszawskim podwórku
i siebie przed maturą w gimnazjum
namnożyło się tych postaci stoją ogromnym tłumem a wszystko to ty
nie możesz tego objąć szlifowanym w żelazie rozumem
Myśli proste falują światy zaćmiewa wichura gdzie wiatr dmie - gasną latarnie
trąba w ciemności ponura
i wołasz
WŁADYKO PRZYGARNIJ
Otóż i jesteś umarły
w mechanizmie poruszają się kółka ale nie te przez zepsucie się małej sprężynki
spadłeś piękny meteorze na zupełnie inną planetę
NA WSI
Siano pachnie snem
siano pachniało w dawnych snach popołudnia wiejskie grzeją żytem
słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach życie - pola - złotolite
Wieczorem przez niebo pomost wieczór i nieszpór
mleczne krowy wracają do domostw
przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu
Nocami spod ramion krzyżów na rozdrogach sypie się gwiazd błękitne próchno
chmurki siedzą przed progiem w murawie to kule białego puchu
dmuchawiec
Księżyc idzie srebrne chusty prać świerszczyki świergocą w stogach czegóż się bać
Przecież siano pachnie snem a ukryta w nim melodia kantyczki tuli do mnie dziecięce policzki chroni przed złem
PIOSENKA ZE ŁZAMI
Kołysanki
z dalekich okien zmarszczki blasków złotych na ścianie
próżno tam dosięgać rączką w dużej książce malowanki zimowych dni narkotyk
Słowa z żalu
taka piosenka co się w niebo wsączy ja jednak wierzę
oddaję się wszystkim falom
niech mnie daleko niosą niech nikt nie stoi przy sterze kołysanki takt ostatni się skończy
w straszliwych burz gwałtowności
Piosenko czemu mnie sprzedajesz
ze słów i pamiętania niemoc był łańcuch - jam go nie rozciął nie mogłem siebie przemóc
O NIEBIE
Nie słychać już biegnących baranków
wilgotne obłoki poszły do innych poranków a pustej hali nieba opada pył niebieski filtruje się przez drutów przerwy i kreski południe przysypuje się suche i szorstkie
nad sylwetkami aeroplanów i chłodem fabrycznych dzielnic
Warto śpiewać jego chwałę jest nasze i zamorskie
tak bardzo piękne gdy śmiga przez nie śmiały pion komina cegielni a razem
nad dalekimi lasami dzwoni błękitnym żelazem pierwotne i olbrzymie
gdy stanąwszy u białego miasta napełnia się dymem gdy wie że jest dnia chlebem
warto śpiewać jego chwałę Południe jest jasno jednakowe
popołudnie wygina swą powałę opada kruszynami tynku za dni dziecinnych wyginała mi się nad samą głowę i wtedy szeptał do mnie stamtąd ktoś mój synku
AMPUŁKI
Nad pogrzebem balkony chorągwie i trumna w chmurze samolot
w porównaniu z człowiekiem który to zrozumiał lokomotywa ekspresu - nie kolos
we wsiach młocarnie nie dziwią krów piosnka kabaretu od płotu do płotu
jedyna rzeczywistość udręczeń ma coś ze snów każdy nie wierzyć jest gotów
Reklama ryczy za reklamą sygnał świeci do sygnału
z ostrych gwizdawek i kłębów pary wzlotu znać tempo życia wciąż to samo
mimo szybkości obrotów
kilkadziesiąt milionów łańcuchów ciągnie świat pomału
wiadomo że nie ma prawieczystej jedni no i duchów w niezliczone dla oka strony
rozpełza się życia proces
wszędzie miliony biliony tryliony straszliwe noce
Nory wilgną od płaczu nędzy
w kawiarniach małej mieścinie na froncie tryska uśmiechami literatura
w pałacu zielony stolik stosy pieniędzy
Gdybym to mógł zamącić już bym był górą
Patrzcie
za zamkniętymi drzwiami
może naprawdę kolorowe drogi się palą dlaczegóżby wszystko co jest
nie mogło się zmienić wraz z nami w świętość zapach ampułki Graala
WE CZTERECH
Rozwija się dróg gwiezdnych rulon ziemia się toczy za Zwierzem
jak przetrwać noce cwałujące do bólu dni fabrykę huczącą jak przeżyć
Na beton mlecznych szlaków się wzbić jednym pływackim rzutem ramion i już stopy biegnące po łące nieba trawę gwiazd łamią
Jest nas czterech na starcie
jest nas czterech na złotej linii komety jest nas czterech (to ja jestem czwarty) jest nas czterech celujących do mety
Wprzód!
Podrywają się grzbiety wygięte
głowy biegną rozkrzyczane przed ciałem bieg smaga nagich jak prętem
gdzie radość gdzie żałość W locie
zdeptały wszechświat stopy nasze
w wichurze migających czerni i rozzłoceń w kurzawie
runęły groby i ołtarze
Tak ogromny jest lot ku sławie
Jest nas czterech rzuconych jak globy jest nas czterech
jest nas czterech pijanych sobą jest nas czterech
W wonnych snujących się dymach biegnie Konrad gronami wina potrząsa tyrs wyciąga przed siebie niesie go mądrość ostatnia radość stara i mądra winem przez wino na winie po niebie
A tam jak strzała z luku bursztynowych chmur brzegiem przelatuje lotem bez zmęczenia poeta Wacław
on na pewno w aksamitnym tygrysim biegu piersi obłąkanych pędem nie roztrzaska
I Stanisław tętniący stopami jak we śnie
finisz biorąc z wysiłkiem nadmiernym zbyt ciężko nie zawoła do siostry śmierci weź mnie
chyże nogi umkną umkną przed klęską Winograd spokój chyżość
do nich to meta nadbiega nieznana
obłoki pod stopami jak na sznur się naniżą piorun zwycięsko strzeli na tryumf jak granat
Biegnę biegnę jak życie człowiecze razem witam i razem już żegnam lot jakbyś rzucił mieczem
ale nie wiem
matko nie wiem czy dobiegnę
WIĘZIEŃ MIŁOŚCI
Kochankowie spotykają się nocą
w październiku spada z nieba dużo meteorów niejeden już zgasł dymiący kaganek
odkąd Ona przemknęła staroświecką karocą wśród tętniących warczących kolorów
Najpiękniejsza z niespodzianek
Błękitni spotkaliśmy się nocą
nie feeria czy alkohol boży błękit ale nawet bo i po co nie uścisnęliśmy sobie ręki
Tak było napisane na 18 stronicy
głowa samobójcy leżała na otwartej księdze w ustach jęk już niczyj
w dłoniach nie wiem ale pewno niewidzialne ręce
Błękitni spotykają się nocą
rozmowa w gwiazdach widzianych przez poezję
- Tęsknota Czekanie Nikt nie wezwie Czekam Tęsknota
Kocham Dalekość Ty Gwiazdy złocą Kocham
Czekanie pieszczot Nie marzeniem słowa twe szeleszczą Błękit
Gdzie jest błękitem błękitno
Smagłe ręce Pieszczota Zapalone oczy Pod futrami Rozkosz Błyski Nagie ciało
(Nie tobą sny kwitną dzieciństwo nie tobą pachniało
choć czekałem cze ka łem CZE KA ŁEM)
Błękitni spo
Wychodził z dansingu
Jej usta w usta położyły się ostro nagle i był biały kwiat na czerni smokingu
A błękitny został wolał
rozpacz nocą na bagnie
O nie
erotyk nie może się skończyć rozpaczą są tacy co czytają i płaczą
lepszy jest płacz z zazdrości
Nie ma ciszy
wiekiem prawiekiem niedzielą nocą wśród prac wszędzie gonił mnie płomień miłości
pieniła się w girlandach elektrycznych lamp gorzała jarkim ogniem w wszystkie dalekości szrapnelami biła w kościół
wszystko moje jest tam
Marysia z Marylami Marie Mary z Marią Strzelistymi aktami rozmodlonych rąk piętrzyłem to upalne wiwarium
przy jednej życia zwrotnicy pociąg pełen jak strąk
Chrupały miłość z jękiem skargi
czerwone czerwone czerwone wargi
Piersi nie po to są by wabić
lecz by się ciężkim ciałem dławić Nogi pląsające na łożu pijanem
muszą orgię przesunąć daleko za ranek
Mechanizm miłości dziwnym jest przyrządem wszystkiego chce zaznać wszystkiego pożąda
Jem długo wilgotne usta są w moich wodnistym miąższem włosy nie potem benzyną chyba pachną
pod biegnącym nóg i ramion gąszczem od płomiennych spojrzeń czerwono i jasno
A TO NIE JEST MARZENIE BŁĘKITNYCH WIERSZY
Świat jednym miłości motorem krzyk mój nad nim ulata
krzyk płomień płowy płodności gore
nie najlepszy nie ostatni nie pierwszy jestem anteną drgającą tego świata
Upiorną codziennością świeci każda nagość
jak przez pajaca przez żywe ciało przewleczona nić nie ma tego w żadnym eposie
takich ksiąg nie wiezie znikąd wagon że męczyć własną mękę to żyć
Dziewczątka zakonnice i dziwadła z mózgu
smutne damy w żałobie nietoperze o olbrzymich ustach władacie mną ja władam wami
przede mną odkryte to co wam się z rąk wymyka kopuła stalowa z gwoździami gwiazdami
która może jest pusta
i strefa od pierwszego do setnego zwrotnika
Gwiżdżą syreny nienawiści tętnią jeźdźcy tuż koło mnie wbrew ziemi tu mi bezdomnie a dalej w otchłani świeci czyściec od rozpusty nierozum i wiara od zgubienia poezji niepokój ziemio duszo stara
1926 roku
Bunt uwiądł
w ramionach miłujących uwięziony mówię mowa się rytmicznie tka
jeden wyraz drugiemu rówien WIECZNOŚCI CHCĘ
B B
E E
Z Z
D D
N N
A A
DZIEŃ JAK CO DZIEŃ [1930]
DALEKO
wiatraki kołyszą horyzont chaty pachną stepem chatom źle
stoją na palcach o zachodzie ślepe wspinają się jak konie
za chwilę się pogryzą
nie step ucichło morze
rozlewa się wieczór bez szumu
świecące szyby otoczyły kolejowy dworzec zachód mozolnie żuje gumę
ostajcie zdrowo matuś z wojska napiszę list
nad parowozem dym białe kwiaty gwizd
w niedzielę pociąg odjechał w inną niedzielę przyjdzie
pracują czerwone obłoki pchają się ku słońcu na stacji dzień jak codzień tydzień jak tydzień a szyny
szyny się nigdzie nie kończą
JESIEŃ
uliczka za uliczką rzucona sierpem stromo
okuty słońca mosiądzem szedł tędy młody żołnierz złocisty talerz fryzjera kłaniał się jemu domom a ten sam wiatr oblizywał wisły masywne połcie
za domami podzwania tramwaj jak w bramę wchodzi w powietrze żołnierz także się wdziera w powietrze młodo idąc
jesień biegnie na przełaj na bliskim jest kilometrze kasztan przy rogatce już rdzawo policzki wydął
no więc będzie szaro jak film się poprzemyka już wypukłe zdarzenia cwałują ławą dokąd takiej geografii nie ma na życiu nie ma równika jak pilotowi trzeba powierzyć się młodym krokom
MIŁOŚĆ
przedświt się czule czołgał
przez mroczne puszcze i chaszcze noc przed nim płynęła wołgą górą krążyła jak jastrząb
u dróg ciemnych z niebem twarzą w twarz chaty tłoczyły się w ciżbie
miłość bez gwiazd miłość tlała po izbach
usta spadają na usta młotem mocno ciemność sprzęga pierwsze uściski młode nieskończoną są wstęgą ciało się ciałem nakrywa pachnącym świeżą śliwą ramiona w gorącej przestrzeni
zamykają się ciemnym pierścieniem tapczan twardy zgrzany jak rola orzą chyże lemiesze kolan
aż zamiast pszenic wschodzących i żyt zaszemrze srebrem świt
zastuka do okna biało
podnieść oczy spojrzeć z uśmiechem to kwitnącej czereśni gałąź
zgięła się pod strzechę
ŚWIAT
głębokie kliny ulic noc dzień światła pokotem lamp kule smugi w okien kwadratach
chodzą kołem zaklętym witryn sklepowych roty świetlisty ich dwurząd ciasną ulicę oplata
za szybą krągłe pudełeczka z blachy
trumny rybek stłoczonych w śmierci oliwie strachu za drugą kanciaste rozpycha się żelastwo
śruby haki pilniki tryskające jak wachlarz płasko
za tamtą marzenie uwięzło barw i lekkości narkotyk krążą srebrne dziewczęta w seledynach i tiulu złotym nadpływa witryna inna koloru morza i zorzy
tu kupiec ognie klejnotów na taflach kryształu rozłożył pasma okien jak pasy transmisyj
snują się jeszcze jeszcze jeszcze pędzą lecą od wisły do Wisły wiją się jak żyły sypią deszczem
rzeczywistość spada płatkami liśćmi w mieście wichru i pędu nawała
tęczowy zapałał wyścig
więc także
jezdnie rzeki asfaltu z szumem dążą do krańców wyłamują się z placów odchodzą zawile kręto
zwieszając głowy pielgrzymie stąpa i latarń łańcuch i szyny idą drżące kół tramwajowych tętentem
nie stoją domów cementowe sześciany klatki schodowe izby nie trwają nieruchome w mrozu szkle w lazurze jesieni lub wiośnianym wędrują mozolnie powolnie domy
podłogi gnębi ciężar czworonożnych kroków tu ławy a tu stoły pełzną kołyski skrzynie
na sprzętów powierzchniach toczy się gwiazdami pył w powietrzu ciemno czy widno drobinki płyną szeroko
czas płynie jest
nie ma
będzie był
DNO
żelazny świat tej łodzi dotknięty kometą granatu tonął odchodził
pionowo w słoje wody burej chmurą
na dno na dół
wewnątrz biega na przestrzał krótkich spięć pożar
drży rży moc w grubych nitach jęczą miażdżone morzem blachy pancerne trzeszczą akumulatory zalane po wręby
we mgle ryżej kwasów manometru nie odczytać i tak wiadomo wciąż głębiej
ciemniejsze czerwieńsze lampy chrypi cierpki oddech
motor szalał na 400 amper przeciążony zamilkł
już się poddał sami
u kabli rur marynarze zawiśli bez ruchu cisza cwałuje straszliwy przybysz
w zaduchu
zalewają skroń ogniste grzywy bratersko piersią przy piersi
w sieci zerwanych drutów czy w promieniach oficerowie pieśń zaczynają pierwsi
i łódź się w pieśń zamienia
i orłami czerwonymi w oczach atmosfera ach tak jest umierać
ciężka ekstaza cichnie w iskier trzasku
widać chaos kształtów na dnie rozpostartych atlantyda jest niżej
czarno-czerwona jak karty a jak port pełna blasków
10 tysięcy lat chłonęła oceanu wino
koncentryczne budowle szumiały w słonej wodzie teraz powieka zapada ostatni raz
drgnął drut czas
na nowo od końca w maszynę się nawinął będzie nowych cyfr czekiem
na głębokości stu metrów konając młodzi zrównaliśmy przeszłe i przyszłe wieki
ŚWIATŁO PO POŁUDNIU
stań w zatoce posłuchaj woda śpiewa
pierś marynarza wypukła jest jak i morze samo ponad masztów pionami za chmur szarą bramą słońce złotym sztandarem powiewa
no a barki zrozumiawszy ten sygnał kołyszą chudymi rej ramionami i ja wiem otulił się snów maligną dnia lazurowy kamień
tragarz pasiasty jak bąk fajkę pali
stóp ciemnych mu dotyka zwinięte skrzydło fali cień leje się na bulwar fioletem i ciszą
tylko dźwigi parowe jak suchotnik dyszą tylko gwiżdże ten malarz na boku fregaty zawieszony malując liter smutne kwiaty tylko ty mocną rękę zwijając jak linę
przeciągasz się dziwaczną rzucasz w lazur linię strzeż się
drogi strzeliste i ostre jak promień echem dzwonią z dalekości
żagli trójkąty strome ciche są jak pościg
strzeż się słuchaj zatoki
popołudnie w światłach nie śpi
w lenistwie tak słonecznym idą czyjeś kroki strzeż się
tajemnicze a rześkie
JEDYNA
patrzę patrzę
smutne i wesołe rzeczy są jednakowe
przystanek tramwajowy wciska w ramiona głowę fabryka zatopiona powietrza oceanem
grzeje kominami wieczór i tak już nagrzany w domy nim je zamazał letni zmierzch smagły - paciorki lamp chłodnawe sypnęły się gradem nagłym sennie brzęczą witryny wtórując kołom krokom bełkoce za żołnierzem pękaty wypukły bukłak okna lampy gazeta żołnierze marokko
patrzę patrzę
i rzeczywistość tak jakoś sama w rękach jak granat wybuchła fabryka domy przystanki może czekają
zmierzch tuli się do ulic może chce uwierzyć na drobnych przedmiotach niepokój śniegiem leży rzeczy matek nie mają
a moja
patrzę patrzę
schodzi ze schodów uśmiech siwy twarz zmarszczek siatka geograficzna
według niej żegluję między ludźmi szczęśliwy to szczęście w jakich wyliczyć liczbach
kiedyś
dzieciństwo złe szczenię szczekało w dni wodospadach głodnego na tapczanie gorączka mnie żarzyła i jadła połatane ubranko szeptem opowiada
ręce chropawe od pracy dla mnie kradły
pani na pierwszym piętrze ma powieki płatki liliowe gdym poznał że malowane jak ciężko dusiły łzy matka z gniewem chłonęła moją spowiedź krzyczała pięścią groziła światu że zły
jeden kąt w roku wojny
w rodzinnej izdebce szlocha gdy synek wlecze się na front
zranione nogi ciągnąc w dróg prochu wsparty towarzyszem karabinem
patrzę patrzę
teraz ręce oczy jak most przerzucają się do mnie most miłości wspomnień przebaczeń zapomnień
fabryka palce kominów w ciepłym zmierzchu macza przystanek czerwonym wzrokiem zerknął tu szyderczy przedmioty czyżbym się wstydzić was musiał
dla was powiem słowa inaczej siwy uśmiech silniejszy od śmierci
matusiu
DZISIAJ VERDUN
samochody planety świecące deszcz stał ukosem przechodnie w melonikach melonik czarny owoc cienie rzeczy ulica czarniejszym mruczały głosem tylko tramwaj uparciuch błyskał na drucie różowo
nad jezdnią latarnie wisiały mleczne obłoki
wieczór a mleczne obłoki lecz wyżej było ciemno kanciaste bryły kamienic w żałobie mroku po kim a dach zupełnie jak balon w górę gdzieś zemknął
no powiedz czy nie spokojne ciche miasteczko stolica a przecież na trotuarze nowy świat trzydzieści dwa moknę na deszczu marząc jak podchmielony policjant samotny w tłumie ja
zlikwidowano wojnę spętano paktów powrozem
na próżno bo my wciąż na froncie bijemy się patosem dział świszczących bomb grozą jestem wciąż na pustyniach verdun
deszcz na asfalt światło na krzyk warszawy
oczy mkną na kolumnę ogłoszeń bo ona z chlebem od wewnątrz czuje mózg wojenną czerwoną prawdę rozumiesz
cóż po chlebie kiedy nie smarowany niebem
ZAUŁEK
kamienny kawałek świata
zaułek w kwiatach jak dziewczę nikt na pewno nie zechce
tutaj stukiem samochodu kołatać tak
to tylko gdzie indziej wybucha zwycięski jazgot a to ciężkie platformy brzęczą w łańcuchy jadąc a to znowu fartuchy zarzuciwszy na siłowe rozpychają się autobusy słonie brunatne i płowe albo tramwaje suną
między wartami latarń wełni się czarne tłumu runo
wrzawa we mgłach i dymie wzlata
tu cicho trawa wśród kamieni zieleni się niebu jaskółkom ludzie są dziećmi dużemi a samolotem ty pszczółko
mieszkam tu w izbie małej jak pudełko w którą słońce wlewa złociste kubełko ogródek się waha czy wyjść na ulicę czy się winogradem wspiąć na okiennicę wiatr tę pustkę kocha często tu przysiada coś do szczelin szeptać do okien zagadać zaśpiewać
chwiejącym się tyczynom słonecznika pająkom na furcie dębowej
noc dzień przenika ranki wieczory
na domach wtedy światła z boku
prócz księżycowych i słonecznych gloryj spokój
RANEK
zaczęto się wiotko
po pierwsze w mętnym tętnic szumie
popłynęły bladawe koła srebrem lazurem się mieniąc na wylot skroś nocy słodkiej
krzyknął tego nie umiem zawisły
każde koło brzęknęło jak pieniądz
po drugie wyjawiło się słowo koncerka
płonęło wśród kół samotne we dwójkę z troską tego też nie znał więc ukradkiem na biurko zerkał tam słownik puchł i malał i znowu rosnął
po trzecie niepodobna było wytrzymać tak
gdy znienacka się zapadł w węże czarnych sprężyn trzepotał rękami tonąc na wznak
zbudził się w oknie trwał księżyc
trzecia rano godziny siwe i nowe zwyciężyć tak a jeśli wstać trudno auto poniosło na dworzec ciężką głowę
potem pociągu pudło
oczy senne a koła kotacą jawą wagon niski miażdży szyny śliskie na puszyste śniegowe stawy
padały dziurkami czerwone iskry
czytał się w ciemnościach węsząc jak zwierzę nurt mruczał powiewem przeżyć
ale mącił zagubią! kluczył nie tak łatwo czytać siebie i nauczyć a tym bardziej że za okno wybiegał patrzył na śnieg ziemię płaską
obłok jutrzni puszyste zero po lasach ją głaskał za obłokiem księżyc jeszcze
semafor ale czego
kieszeń notes
reflektorem wytrysły notowania giełdowe cyfry znaki lilpop bank dyskontowy huta gryf starachowice
a i słońce wzeszło czerwoną ławicą więc potem
na cały dzień przestał być tajemniczym ptakiem
ŚMIERĆ
napisano stacja towarowa napisano magazyn
dźwig i winda zwieszają ciężkie głowy cokolwiek się zdarzy
wagon czerwone więzienie krów zatkał okienka pysikami cieląt ryk żalem kipi ryk i znów maszyny ciszę mielą
worki na rampie pachną paszą wieś jest na chwilę jakże nęci
ale nie ma wilgotnego szmeru traw u pędn białe lampy noc słodką gaszą
o koła których 8
dobrze wy wiecie gdzie rzeźnia im hamulcom przyczepom osiom droga też nie bezbrzeżna
dlaczego deski przepojone smarem przestały być kwitnącymi sosnami dlatego i ceglany dom
stacja towarowa z żelaznym dźwigarem nie zmiłuje się nad nocą i krowami
krowy na zabicie są
JEDNAKOWO
pościele wonne zielem dlatego siano pachnie snem
w słońca kwadratach oknach zieleń czerwony kwiatek żarzy się jak usta
przez kwiat i te liście wprost z promieni pochyły most
w ciszy przeczuć
u ciebie mateczko dzień ma oczy krowie
wędrowcem w stepie człapie zapóźniony wieczór ranki w obłokach się czają
i znowu dzień je łowi noce migocą snami grając
sieje się słodycz przez lniane sito ty siejesz matczyna głowo
zawsze uśmiech ręką serdeczną wita jasno biało brzozowe
z końca stołu z wagonu z pola i bulwaru
gdziekolwiek oddycham ciemnogrzywy chłopak oczy me listy myśli jeden mają popas
szepcą zaklęcie wieków wiecznych wołają gwiazdę czarów
słowo jak słonecznik matusiu
PROWINCJA NOC
l na wieży furgotał blaszany kogucik na drugiej zegar nucił
mur fal i chmur popękał w złote okienka
gwiazdy lampy
lublin nad łąką przysiadł sam był
i cisza
dokoła pagórów koła
dymiąca czamoziemu połać
mgły nad sadami czamemi znad łąki mgły
zamknęły się oczy ziemi
powiekami z mgły
2 noc to koło
w ciszy niebieskiej wełnie wilno kościelne
śpi białe jak gołąb
nad zaułkiem arkada
dom domowi dłoń tak uścisnął i zastygł z nagła
jest i latarnia blada
nad chodnikiem drewnianym nisko i ogród na wietrze zagrał
wilia się łuszczy pluszcze o brzeg litwa ziemia puszczy jak dobrze
3 w ciemności przegonny powiew na dachach strzelistych jak pacierz noc czarną jamą
niewidzialni trzepocą orłowie zamość zamość
rynek to staw kamienny z ratusza przystanią kolumn kroki senne
dalekie rano
w ciemności ukosy kortyn blanki szkarpy
bramy
czarnym się tortem
zamość w ziemię wszarpał amen
DZIEŃ
klatki dygocą w studniach cegieł lampa milczący wulkanów szyldwach wirem falami śruby pobiegły
na piętra w lodem zionący wind wark
turkot i brzęk blach dołem i górą chwieje się hala czerwony sztandar tryska w powietrze czarny pot stu rąk dym z papierosów ergo i wanda
w białym oparze tłok tryby pchał tak że kurz opadał dusił darł nozdrza piec rozpalony szumiał jak bałtyk
tlenowych gwizdków wysoki głos drżał
kamień żelazo łuny grzmoty koła bijące sercem o tor ramiona śmigła lewary młoty gorący motor
gdy chaos huków przybierał pęczniał o niewiast piersiach marzyła pierś to drżał w niej ciężar stalowa tęcza idąca śmierć
DO TERESKI Z LISIEUX
drobniutkie stopki tupot nad otchłanią śnieg pada bieli choinki
oczy tereski bóg zapalił
powinny być skrzydła u ramion
trzepotać zmawiać godzinki
habit czarny spadochron nie pozwala upaść ludzie upadają płaczą drżą
gwiazdy rodzą gwiazdy księżyc, ciemność rozłupał a ja spłynąłem miłością jak rzeka krwią
zasłoń święta łez dolinę niech nie widzę
uszy dłońmi otul
jak zapomnieć mam że płynę w oparach krwawego potu
boli ty masz dłonie białe ziemia dymi ty się uśmiechasz zrozumiałem
że milczysz to ma być mój lekarz
odejdź teresko
na swoją wysoką steczkę
niech tam na niebie będzie święto niebiesko pozostanę niedoli dzieckiem
nie anioł ale ziemic nie chcę błogosławić
z wieków i chwili wydzieram krzyk
o świecie nim cię kto zbawi zgiń przemiń
WĄWOZY CZASU
siedemnastego maja o siódmej godzinie złoty wieczór się kładzie na siwym lublinie
lampy na smukłych słupach biją jak wodotryski płynące złotem szemrzą o zachodzie okna ulic klingi placów regularne dyski
futra skwerów zlał blask tego ognia
tak w śródmieściu się pali dzień dogasający inaczej tu o milę od murów
za sitowiem zapada słońce
jak ciężka szala wagi na której zmierzch urósł
czas
wieczność czasu szare wąwozy czasu czas
ścieka w kroplach urasta otchłanie zapełnia wieje chaosem rzeczy co są lecz się topią
w obłokach ciepłych noc dzień przepadły zupełnie półbrzask jedynie wisi mętny szary popiół
obrazy marcoussisa piorun sen kruk sztandar świeca morze pociski przyjaciółki ukłon katalog róg ulicy pieśń mej matki żandarm
wszystko hurgoce w chmurach mgieł sztywnych jak sukno
krzyczący wir wybuchem znienacka uderza
wir niepokoju powstał może z przeczytanych książek zagmatwał strugę czasu spruł ją wskroś i przeżarł szczelinę wydrążył
przez ręką wiru smagłą uczyniony wyłom widać jak w teleskopie gwiazdę to co było
z daleka namiot cyrku z bliska transatlantyk zasłonił nieba niebieski fajans
od ryku osypały się urwisk żółte kanty mastodont stąpa zagniewany
rozpycha wieczór skórę tak wieczorem chłodzi nagle zwinęły się liście paprotne po gajach zaszumiały pianą
to nic to ta chwila odchodzi
w chmurnej szczelinie inna sprzed tysiącoleci pyłem drobnym jak petit na szpaltę nadleci
wiatr nurt zgrzebny dymem odurza
gwiezdny jakże piękny jest ognisk purpurowy żużel za obozem kołysały się wzgórza
grzbietami wielkich wołów
drewniane niezdarne łamały szuwar koła i tu chaos mosiężne ręce miecze karki naszyjniki z krzemieni oczy w ogniu jarkim oto burza postaci w skórach i kożuchach stosy rozbijające płomieniami łun nów
aż znowu zaszumiało w szumach półbrzask bucha pochłania miękka paszcza obłoku tłum hunnów
potem się w nowych światłach powoli rozchyla i jak balon nad miastem niedawna tkwi chwila
muł w rzekach kolczastego drutu wśród bomb ginących twarze
złuszczył je ból jak belki łuszczy płomień w pożarze ziemia i pułki butów
dnie stojące na płytkich okopach mitraliez kaszle i świsty
na ogniach nocny popas niebo ogniste
miasto mdlejące przestrzeń która rzęzi armaty rozpalone rwące się z uwięzi w ogniach nicość
nagle odmęt białawy zawrzał w głos zanucił jesteśmy pod lublinem który zorzą płonie dzień dzisiejszy powróci!
powrócił jak syn marnotrawny ucałujmy jego skronie
bo gdzie spojrzeć jak dawniej budynki w oddaleniu lśniące a tu o milę od murów
za trzciną i sitowiem zagubią się słońce
jak ciężka szala wagi na której zmierzch urósł czas
wieczność czasu
szare wąwozy czasu czas
wizje nie nasycają są zawiłym haftem czy z tego alfabetu co będzie odczytam
po cóż czytać i tak nie wiem chyba to jest prawdą pytania odpowiedzi brzmią jak odpowiedzi pytań
WIECZOREM
mała moja maleńka chwieją się żółte mlecze w dolinę napływa gór cień cichy odwieczerz
brodzi w zmierzchowym nurcie już późno
mały mój ukochany
trudno z miłości się podnieść a jeszcze ciężej od złych nowin
gdy patrzysz na mnie ciemnym nowiem smutniej mi chłodniej
boję się
rozstać się musimy
ty z innym do ślubu jedziesz
na srebrne noce złote dnie
moja droga gdzie indziej wiedzie we mgle
tam gdzie najsamotniejsi
słyszę turkot karocy niebo nazbyt się chmurzy daj rękę ukochany raz jeszcze o ciemne godziny pieszczot co było nie może trwać dłużej czas mi już czas
całuj ostatni raz żegnaj
dobrzy ludzie
błogosławcie zdarzenia które przeszły błogosławcie i te co przyjdą
ZAPOWIEDŹ
czerwone grube spirale dookoła dzbanów połysk cętkowanych muszli
coraz to mniejsze kule płyną w srebrnej smudze dom rozchyla się jak wachlarz
jakże ten profil zamknąć w trapezy i kąty
drzewem zwichrzonym tragicznie zasłaniam naszą miłość ścięte kwiaty uśpione w misach
zwierciadła ukazują bladą głębię podwodną orzeźwia ciężka fałda zapachu kadzidła wymykają się wreszcie słowa o które chodzi metafizykę splecioną jak piękne włosy rozpłacze jasny miecz chemia
MÓZG LAT 12
chmury wyżej niżej to nuty brodzą w błękicie luzem brodzą i moje buty
w letniego wiatru strudze
kapliczki ze świętym Janem w wianeczku zawiędłych bylin dosięgną! niewypowiedziany obłok motyli
dalej drogą na łąkę wędruj pagórem gliny torze kolejki
papierowy powój popraerastał szyny
do łąki ścieżyna pałąkiem na dół z nasypu
depcąc trawę u rzeki nagi chłopak zakipiał gdzie się choiny kończą zasłaniające miasto
wyrzuca sto wiotkich rączek mózg lat dwunastu
między kroplami chabru na rybiej łusce fali
trzepoce się chyży kaprys torsu gibkiego spirala
krzyk o południe o potok krzyku pełne usta i garście w ekstazie słońca jak motor pali się mózg lat dwanaście
patrzę dzień idzie za południe już niesymetryczny wkrótce wieczór nasypie się jak góra
wiatr trawy ruszył a nie drgnąłby komin fabryczny ze złotej rzeka będzie bura
chłopcze chłopiec jutro pojutrze radość naga a to nie życia zaczyn
zamknie się na zawsze jak kluczem
w 1936 chłopcze na rzekę spod hełmu popatrzysz
NARZECZONA
wszedł na fale łucznik jutrzni pięść wpart w głąb ściekał długo złotą strugą migotał w łuskach . w ciemnym złocie liśćmi ociekł jak strugą dąb w ciemnym świcie wichru wycie i pustka
a cóżeście to tak wodę zmącili
czemu kuźnia pod dębami nie dzwoni noc zesuwa się niebieska jak kilim w czarnym krzyku gniazd wronich
wychodziły białe chaty na ług jeszcze stoi wielka rosa na ziołach wyjdźże młoda przestąp próg spojrzyj w ranek malowany spojrzyj bystro dokoła
ukochany nie wołaj
mam na oczach marę senną piękniejszą a cóżeście to tak dymy rozwiedli
że w siności tej nie widać wsi całej świtem rankiem słońce sunie spod jedlin jak twarz moja zuchwałe
ustawiały się rzędem płoty chochołami róż kołysał zły wiatr wyjdźże młoda na jesienne zaloty spojrzyj chłopak u ściany
czarnooki czeka swat
ukochany me zaloty
sen tęskliwy mara której nie znasz
JA KARABIN
zapomniałem piękny sierpniu od wczoraj jak drzwi kina otworzyła się ta pora
mur spękany nad tapczanem rozkwitł srebrnie znowu głowa będzie gwiazdą niepotrzebnie
artylerio z betonowych łożysk ryknij dosyć zmierzchów fałszowanych i jutrzni
w muszlę uszu których ja znów jestem uczniem
słodko wiersze w cieczy cisz tych się ważą jak trzmiel czarny w tunelowym garażu
tylko taki czas odmienny chciałbym poznać w którym ludu karabinem będę z wiosną
LEGENDA
spojrzeniem obłoki przebrał trójkąt mądre oko boże księżyc kroplą ze srebra ciężył o tej porze
smolny swąd z czarnych lasów się dźwigał nad miastami czerwono i dym i gaz
niebo chodziło kołem jak śmiga zataczał się bo noc głucha czas
zwykłe słowa
mówi się zawsze zwykłym słowem o inaczej zaczynać na nowo
otrząsnąć z gwiazd głowę noc gwiazdy bulwary drzewa
wiatr nie tak szarpie mi kurtę jak niegdyś szarpał sukienkę przedwiośnie nawet nie śpiewa
przerwało piosenkę
ciszą ty chcesz mnie przebić w milczeniu słychać twe wieki groźbą wołasz do siebie
boże daleki
szuka oko bystre
znalazłeś wstrzymałem oddech wznoszą się ręce przeczyste czekają kiedy się poddam
o daleki
słyszysz te wiersze o daleki
nie będę twoim świerszczem
wzdychają miłością piersi
nie doczekasz się niebo przemian niech się wiersz łamie jak pierścień przybywaj ziemio
ziemia skała glina a ja to mięśnie i kościec kończy się co się zaczyna nie może być jaśniej i prościej
CODA
fale chodzą cichutko
z drugiego brzegu od bagien prowadzi wesołą łódkę łopoczący żagiel
twarz rybaka w refleksach wiosny kapelusz nad nią stoży się wysoki ogorzałe ręce pogrążają płytko wiosło burząc w wodzie obłoki
one i żagiel za cypel płyną prosto
pod wierzbę obciążoną złocistym okwiatem w milczeniu plam świateł
luby jest postój
taki w pamięci pejzaż się otwiera choć dzień niejeden go pokrył
jezioro na litwie nazywało się wiero ten rybak bogdan modryj
myślę miasto niebo w łunie rudawej
tam zdziera płuca we wrzasku odlewni wentyl pod kratami mostu okręt zawył
stocznie remizy dymią
wszystko cenię ceną legendy krzyk miasta ciszę na łodzi
legendą olbrzymią dzień jak codzień
wiersz jedyna dedykuję pani marli grzegorzewskiej wiersz światło po poludniu zechce przyjąć pani marła maćkowska wiersz wąwozy czasu zechce przyjąć pan wilam horzyca wiersz świat zechce przyjąć pan jan wydra wiersz narzeczona zechce przyjąć pan wiktor ziółkowski
książkę poświęcam matce mej i siostrze
BALLADA Z TAMTEJ STRONY [1932]
PIEŚŃ wieczorze seledynowy łuku pachnący o wieczorze jaskółek
turkusy chryzolity rubiny beryle wśród wizyj dawno już czułem ślubny śpiew nocy
zamknięty w wielkie motyle
o
pachnący wieczorze podaj dłoń
sypie się zmięte powietrze popiołem
do kin przez zapasowe drzwi wbiegają konie i włosy równo ucięte nad czołem
a ot i różowy dom
i deszcz drobny idzie między buki seledynowym łukiem
skręcają się jak muskuł elipsy ciemności półzmroku wąska jest brama
w chłodnej kośbie zapachów
schody i rząd świeczników wiodą cię na zachód czy ty czy inny w sennych gwiazd otoku
ucz się seledynowymi okrętami kłamać o wieczorze
o
sierpniowe święto do kolan dziewczętom sięgające grą jak morze jak morze
WIĘZIENIE
maleją źrenice dnia
przysłonięte rzęsami choin
od myśli do myśli od pnia do pnia
po ciemku chodzić się boisz
przed chatą dotykając chust kwiatem podstrzesza kobieta w słonecznikach bieliznę rozwiesza
kipi rąk oceanem betonowy stadion gdy gibki bicz biegnący u mety się zagiął na przestrzeni z szafirów i oliwnej wodzie statek pod dymem dąży ku białej pogodzie
wszystko wszystko jest na ziemi
w szpitalu zmięte łóżka płonąca pokrzywa w ślad zębatej gorączki topią się leniwo
nad wiotszą niż łodygi kolumną obliczeń astrofizyk natchnione unosi oblicze
bijąc młotem w żelazo na niebios otchłani
murarz przy chmur drapaczu świeci jak archanioł wszystko wszystko jest na ziemi
tak wiele wszystko tak mało
MELANCHOLIA rosły
sztywne łodygi anten
dźwięczący na dachach wykres w godzinach wyniosłych
burzą układał się dzień ten i tamten i cóż pomogły tu
obrazy nikłe
chęć najdłuższego snu ach tak
serce serdeczne stuka ach tak
serce czerwone jak kwitnie lak odwieczna karuzela
a jeśli nie niedziela
może zaróżowi mnie jeśli tak
wiem
nieszczęście kipi i mgła pod wodą ciemnego dnia a przecież był złoty krzak był radością
był tem
pani marli maćkowskiej
LATO NA WOŁYNIU
łąka huśtawka
sznury pogody chrzęszczą rozwiewa się nieba kaftan w rozkołysaniach
kołyszą się gałęzie pachnąc szczęściem tryumfowania
od chmur dalekich do suchych skał młot słońca połysk
moich stóp chwała tratuje wołyń
unosimy się falisty dym to słoneczna głowa i ja
opadamy jak zgaszony wybuch krąży fosforyczny rym
napowietrzną rybą
z rozkoszą gwiżdżę w czerwcowy czad skaczę kołuję tętnię
25 lat
nagiego ciała ogień ręce ptakami w niebie wiatrem nad trawą nogi to pięknie
to pięknie słuchaj
gdy karminowy grzebień południa żłobi upał
gdy lazurowym koniem do nas przyfruwa z gorącej przestrzeni asonans
ukochanej ziemi
hej
PAMIĘCI ZNIKNIONEGO
gdzie czerwona kalina styka się z niebem słodko szumiąca wiotka
jest jasno
u kaliny zamyślona dziewczyna jak piękna
niewiele takich w życiu spotkań spojrzeć w zachwycie zasnąć morze morze morze
okręt orzeł
ciemność białą mętną stojącą
łańcuch mocnym sprężeniem trąca w tej kopule zwróconej w dół wielkiej jak nicość
łańcuch drży ogniwa idą wzwyż ostre szpony drą piach i muł dna
wyrywa się z mroku żelazny masyw krzyż i prąc przez głębię gra
kotwica
morze morze morze
miedzy liny jak deszcz ukośne wplątał się wiatru proporzec trzepoce ostro i głośno ku zorzy
morze morze morze
wysp bukiety różowe granatowe w słonej burzy jak pięści się trzęsły głos daleki szybkim biegał krokiem przez obszary jasne i szerokie
sztywnym jakby przerzucając się przęsłem głos daleki tulił się nam do głowy
nie wiedział drżał powtarzał morze morze morze
w wichrze wyspach kotwicy burzy
szukał głos duży orła conrada żeglarza
panu kazimierzowl miernowskiemu
ZDRADA dziewanno
grzmiały bryły chmur dziewojo
szmery drzew się stroją dziewico
błysnęło złote lico sponad gór
on żonę pojął
w półkolu półksiężycu mulistym śniada
wstęgami ciężkim dymem idzie smuga światła od sadu w noc gorącą dyszącego jak stado los się gmatwa
a tymczasem woda się czesała wartkim szumem u wodopoju w siedmiu lustrach odbijał się pałac i słowa
on żonę pojął
wonią próchna ten dom się odziewa modlitwami szemrzący w kątach
wśród okrzyków do dziewic dziewann los się zaplątał
SAMOBÓJSTWO
ostatnim towarzyszem świt na hafcie firanek uderzony wystrzałem z bliska
w ognistym huku i złocie
rozszerzył się nagle w czarnych wód ścianę wody spadły w cień bez nazwiska
cień w olbrzymie paprocie z dołu posrebrzane
spadał o sny o sny
bardzo głęboko siwy tuman zmurszały twarze krążą bezwładnie oślepłe
zalane strużącą się krwią każdej dłoni kwiat biały ciepły
w atmosferze stojącej pływa drżąc
poprzez gęstwę przepastną w milczeniu jak rzeka długiem świecąc w ciemnościach niejasno
sennego lotu łukiem powoli spadł
we mgłą szarawą migocący nieistniejący
świat
głębiej
tuman zatrzepotał jastrzębiem nad wieczną nocą
w zawiei form jak kamień
oszalały wszechmocą runął mu na spotkanie sztorm
grzmot grzmot grzmot nicość
przepaści głodna żelazna błyskawico w lot
w odmęt
pęd pęd
ciężkimi tabunami gwiazdy tratować na szczęt
miażdżyć
wichrem w ryczącej burzy
urastał jego gniew
miotał się palił w ryk zamieniał nie mogły śpiewać dłużej
sprawy człowiecze wspomnienia poranek wystrzał ziemia
nawet krew
stopionym lały się brązem żywioły w gromie on poznał i wrzawą w górę
wzbijał się niby płomień
otchłań krzykiem napełniał wojennym w miliona głosów zawierusze
z wszechrzeczy chórem i złudzeń
jesteśmy zjawiska czasy ludzie śmierci geniuszem jednym śmierci geniuszem
pani halinie powiadowskiej
POD POPIOŁEM
wichrze popielny czyś po to wiał by imię moje zetrzeć ze skał głowy snem owinięte głowy
czarny kozioł prowadzi na makowy zagon
widziałem w czeluści skrzypcowej jaskółka zawisła wagą
cienie się w cieniach pławią formy poddają się rytmom światłością krwawopawią parne parowy kwitną z morza kobiety złotorogie wychodzą szukając pieszczot w jałowcach czerwony ogień
krzaki w ogniu proroczym szeleszczą do jakich rozwiać się granic
by nie pachniały bagnem wichru popielny taniec me imię ściera ze skał pragnę
SAM u dna ostrego krzyku
nic się nie jawi
brudna skrwawiona stopa na chodniku plot afisz
drzewa szeregami bojowo
chcą śpiewać ramionami nad głową
ziemia w kamieniach płowych nie może się uśmiechać a gdzieś
chociaż nici pajęcze na strzechach płatki lecą pod zorzę
świtem
wiatrak ręce ogromne rozłożył nad żytem
chociaż rola wędruje bruzdami wzdłuż od horyzontu do horyzontu
od zórz do zórz nie ma spokoju
pokoju mój z zegarem
przyjacielu z zacisznym objęciem ścian ty nawet wietrze stary
na ulicach mnie zdradzasz gdziem sam
ach nie noc jedwabi żałobnych nie burza nad pustki żywiołem nie sen
słowami czerwonymi strunami czerwonymi za rozpalonym czołem ciemny tors mostu nad ciszą wszędzie czerwienie kołem płomienie wisząc
w mętnym strumieniu sekund grożą
powodzią wieków straszniej niż noc straszniej niż burza niż sen
PONTORSON
ósmą godzinę znaczy twardy zegara terkot dzieci w sabotach śmieją się biegną do szkoły
odprowadza je sad brzoskwiniowy a pachnie cierpko jest tu i ranek jasny jak lusterko
wesoły
to on siekierą z bursztynu podcina drzewa nocy więc walą się ciemnymi koronami na zachód w uliczce kościół ma srebrne oczy
domy na kolanach modlą się bez strachu
pole w ciepłych okrzykach bo tam żółty łubin
swoim nocnym kolorem się upił a jeszcze słońca połyka
ramieniem pijanym otacza najmilszą zabawkę swą miasteczko
płaskie jak taca
stare jak zgrzyt zegara pontorson
pani stanisławie z gozdeckich horzycowej
PRELUDIUM
1 o świcie wybuchły ptaki z mosiężnych ról smukła kobieta jasność przyniosła na głowie
2 dzwony nienasycone kołyski muzyczne wspominać wspominać zapominać
3 powiewie różowy jak twarz dziecka płomyku podcinający niewysoką trawę ciemnym kwiatem makowym skinę nieruchomy zapach uderzy mnie i zginę
4 jeleń stoi u źródła struga szepce ave
BALLADA Z TAMTEJ STRONY
o śmierci nic już nie wiem
o czarne okna i powieki trzepoce motylami
pachnie sośniną modrzewiem dotyka co noc snami
zza cichej rzeki
gdzie mgła noga za nogą wlecze się w ciemny zakąt
trzyma w skrzynce niebieskawy akord skrzynki otworzyć nie mogąc
życie jest snem krótkim mówi głos z prawej strony
życie snem krótkim wtóruje ze smutkiem głos lewy przyciszony
życie snem krótkim to trzeci nieodgadniony
i wzbija się w szare niebo mgła z nieznanego oblicza a czas
a ziemia dziewicza
o dlaczego
wzrok twój nie schodzi
z przedmiotów pod oknem leżących na stole z godziny w której żem się rodził
ze skrzynki zamkniętej jak boleść z umarłych rąk czechowicza
panu wacławowi gralewsklemu
O MATCE
rano tęcza na ścianie odbita z lusterka falisty brzęk zegara wydobywa na jaw
maj się sadem puszystym jak chmura rozćwierkał w oknie które granicą jest izby i maja
powiewają tu matki ciemne ciche ręce przebywają tęczowy refleks czy wodospad nad obrusem ciemnieją ciszej i goręcej
mimo zmarszczek szept smutny niemyślaną groźbą matko zbudzony patrzę spod rzęs trawy leżąc matko twe siwe oczy płaczą nade mną może wiatr jestem tu choć daleko na innym wybrzeżu
twój ostatni kwiat
tak mało wiesz o synu chodząca wśród gromnic tyle że spajam głazy rymów
tyle że nie mogę zapomnieć płomienia dymu
jak nikt inny jesteś pośród ludzi
mówić cóż mówić drżeć z niemocy słów
żebyś młoda i piękna w uśmiech mogła wrócić znów
PRZEZ KRESY monotonnie koń głowę unosi
grzywa spada raz po raz rytmem koła koła
zioła
terkocze senne półżycie drożyną leśną łąkową dołem dołem
polem
nad wieczorem o rżyska zawadza księżyc ciemny czerwony
wołam złoty kołacz
nic nie ma nawet snu tylko kół skrzyp mgława noc jawa rozlewna
wołam kołacz złoty
wołam koła dołem polem kołacz złoty
EROTYK
błękitne pierwsze litery żałobne zaślubiny pełnia drapieżna
suto cieknie srebro atmosfery na głębiny
ty ich nie znasz
iskry z czarnego metalu myśli od prądów osłabłe opad żalu
z nagła zorza zadrżała świetlistość widzę ciała świeższą od złotych jabłek
stopione razem
wiersze za mgłą noce nizinne szklane są
jak upał i chłód
ze snu schodzących potęg
czy wiesz te wiersze co cichną dla ciebie erotyk
srebrna duszyczko zwrotek marychno
ELEGIA NIEMOCY
stąpają posłowie nocy
w ciężkich szatach z buczackich makat szafirowy żwir spod karocy
zaskakał
idę z orszakiem jesiennym bulwie j ą poetom śpiewy ciemny
prycha koń we skrzydłach ogniobrewy
w dolinie tej za liściem liść
jak pieczęcie spadają na rude traw niebo
iść dokąd iść
z wierszem jak dym niepotrzebnym
posługiwały mi burze widziałem dno
cień mnie swym głosem urzekł apokalipsą zbudził
czy to
jest sprawa ludzi opowiadać komu nucę
powinien bym błyskać i grzmieć tak oto snują się słowa listopadowe szemrzące sennym listowiem
o czas o ręce puste
nie mieć białego gromu a chmurę mieć
ELEGIA ŻALU ja:
zielona gwiazdo z norwegii gładkim na śniegu śladem majowe u drzew noclegi opowiadaj
gwiazda:
ogniste święta kobiet schodziły ku wodom lekki wiatr kołysał świat nasz nucąc
chodził smugą złotą
blaskiem gwiazdy zasmucał dymiły karminowe pieśni leśny wieczór się prężył
stojąc w gęstwie wonnych paproci
ja:
skądże przyszedł jak czary zwyciężył cień przedwczesny
w chłodnym przelocie
gwiazda:
zwyciężył święta święte schodzące ku wodom bo myśl mą przeczuł
żałuję umarłych młodo i mieczów
ja:
zakrywam się przed rozpaczą dłonią otwartą listopad mocno trzyma mnie w ramionach wiersz ten rozdarto
spojrzyj już kona
gwiazda:
gdy umilknie śmiercią olśniony stoczy się na me ręce rosą poniosę go niemo
sinawą szosą której nie ma
to na niej gasły drzewa wiatr szepty mórz to tędy szli pomarli zbyt rychło
snuje się mieczów strzaskanych metaliczny kurz i ja gwiazda północna przetoczę się cicho
to tędy ty idziesz
zanim jeszcze twe serce ucichło
ELEGIA UŚPIENIA godziny gorzkie bez godów
czarny druk na pożółkłych stronicach jakby ze stromych schodów
spływała w mroku żywica
zwija się zaułek zawiły
zagubiony we własnych załomach tętnią mu rynsztoków żyły
rytmami dwoma
niebo sine niebo szare domy szare domy sine beznamiętnym obszarem to niebo to miasto rodzinne
tylko myśli się miłość żywą w myśli na bruku się klęka naprawdę złotą niwą
faluje tylko piosenka
sen życie ujął
osłoda sen ciężki a nieważki piękne zjawy sennie kołują
w krwawych ciemnościach czaszki
dni malowane zmierzchem śniąc także jak zły list potargam
wtedy
kwiaty na gwiazdach wierzchem rajskie ptaki obsiadają parkan
rzeką świateł ścieka śnieg zbrudzony tęcz jest tyle tęcze lecą ulicą
jedna niesie konew z żywicą
z żywicą
znów po ogniowych ogrodach znowu ciemne korony
i w takt ociężałych kroków spływa po czarnych schodach żywica i miasto mroku
STARE KAMIENIE [1934]
KSIĘŻYC W RYNKU
Kamienie, kamienice, ściany ciemne, pochyłe.
Księżyc po stromym dachu toczy się, jest nisko.
Zaczekaj. Zaczekajmy chwilę - jak perła
upadnie w rynku miskę - miska zabrzęknie.
W płowej nocy,
po kątach nisz głębokich, po bram futrynach i okien załamany,
bez mocy,
cień fijołkowy uklęknie.
Gwiazdy żółte, które lipcowy żar ściął, lecą - kurzawą - lecą,
firmament w złote smugi marszczą, za Trybunałem
na ślepych szybach świecą cichym wystrzałem
Noc letnia czeka cierpliwie, czy księżyc spłynie, zabrzęknie, czy zejdzie ulicą Grodzką w dół.
On się srebrliwie rozpływa
w rosie porannej, w zapachu ziół.
Jak pięknie!
LUBLIN Z DALA Na wieży furgotał blaszany kogucik,
na drugiej - zegar nucił.
Mur fal i chmur popękał w złote okienka:
gwiazdy, lampy.
Lublin nad łąką przysiadł.
Sam był i cisza.
Dokoła
pagórków koła,
dymiąca czarnoziemu połać.
Mgły nad sadami czamemi.
Znad łąki mgły.
Zamknęły się oczy ziemi powiekami z mgły.
KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEJ TRÓJCY NA ZAMKU
Jeszcze po dniu gorącym szorstki mur nie ostygł;
blanki ten blady wieczór bodą jak osty,
a za wieżą zamkową, w kościoła oknie na płask, błysnął wodą stojącą księżyca blask.
W ciemnym wnętrzu jest smugą białawego szkliwa.
Nie wiadomo, jak taka barwa się nazywa.
Chodzi, chodzi w ciemnościach ruchomy światła korytarz,
jakby noc palcem srebrnym wodziła niebieska po gotyckich łuków smukłości,
po freskach.
Dziecko tak palcem wodzi po książce, gdy czyta.
Tu skały malowane są tronem Dziewicy,
gdzie indziej zaś podwójny Chrystus ciemnolicy w dwa kielichy odmierza wino.
Święci z pustelni, Mario surowa, kwiaty kapiące z wnęk odrzwi, nisz,
archaniele, pancerzem jasny - o czym w promieniu śnisz?
Jakie apokalipsy śnią się smokom, orłom?
Żadna trąba nie woła.
Księżyc palce swe cofa w mroku kościoła.
Za szybą migoce Orion.
WIENIAWA
Ciemniej.
Pagóry, zagaję, podlezą
nie sypią się wiankami na oczy.
Ciemniej.
Z nieb czeluści otwartej na ścieżaj biegną ciche niedźwiedzie nocy.
Nad ulicami, rzędem,
czarne, kosmate,
będą się tarzać po domach do chwili,
gdy księżyc wybuchnie zza chmur, jak krater, świat ku światłu przechyli.
Blachy dachów dudnią bębnem.
W dół, w górę, nierówno się kładzie perłowy lampas:
w prostopadłej gromadzie przedmieścia lampy.
Przeciw niedźwiedziom to mało!
Gną się, kucają domki, zajazdy, bożnice pod mroku cichego łapą.
Ach, trzasnęłyby niskie pułapy - ale już zajaśniało.
Pejzaż: Wieniawa z księżycem.
CMENTARZ LUBELSKI
Zegary, twarze nocy niewesołe, hasło podają: północ, północ!
Dołem
place konopne, lniane, ulice - długie mroku czółna,
lamp łańcuchami spętane.
U krańca Lublina czworokąt czarny, szumem poemat wiatrów skanduje.
Klony, brzeziny, kasztany, tuje obsiadły wyspę umarłych.
Aleje głuche mamrocą nocą, jak rynny.
Blask blady gwiazdy samotnej opiera się o cień, o bluszcz, żałobny barwinek,
paprocie.
Krzyże z marmoru, anioły brązowe srogo stanęły na piersiach trumien.
Pieje kogut.
Napisy z bramy cmentarza w pamięci zakarbuj, zatnij:
„Oto teraz w prochu zasnę - z prochu wstanę w dzień ostatni...”
W BŁYSKAWICY [1934]
INICJAŁ W BŁYSKAWICY
byłem czym jesteś
jestem czym będziesz ty
z dolin suteren placów rzek piekarń młynów okrętów spojrzeń hut mgły z barów rozkwitłych witek i nieb tak sennym zdrojem na ręce moje ściekał
szept
depcą tygodnie po łóżkach stołach muska muzyka kwiatami skroń niepokój dymi wołam twe imię wołam
bądź
AUTOPORTRET
stanąłem na ziemi w lublinie
tu mnie skrzydłem uderzyła trwoga matko dobra
na deszcz mnie małego tęsknego wynieś za miasto tam siano pachnie w stogach
ze snów dzieciństwa mnie wydarł
z nudów książki szkolnej serdeczny jan wydra i brat w mundurze taki duży
piłsudskiego żołnierz
tak tak to po kolei tupały dni lata nadzieje
aż zaczęły i mnie dudnić armaty
litwa raz pierwszy
ciekła przez marszów smugi jak przez palce przeciekła z frontu do wierszy
wiersze o mnie walczą
i znów litwa jeziornej jesieni
chora borów na wzgórzach mosiądzem wody pod łodzią rumieniec
na przemian z mową białoruską lśnił na wybrzeży wstędze we wstędze ręki mej pluskał wołyń
jak tam kipiałem wesoły
ciężko i gęsto rosnąc
w miasteczku o cerkwie białe grzmiała moja majowa wiosna
w warszawie już jasne witryny smutek zasłonił przede mną
paryż ocean widziałem przez dym siny także laurowo ciemno
znów ziemia lublin pusty jak czerwone skały bretanii serce w pół drogi nie ustaj dalej
za nic
ILIADA TĘTNI
pamięci stanisława wyspiańskiego
zamknięte niebo źrenic
dłonie bezwładne bezradne jak dzieci w grubej ciemności
nieskończoność to szklistej jesieni czy jesień gorąca nieskończoności
tylko w uszach zmarłego płaty huku w złotych rzutach wybucha głos iliada po bruku chmur łuku
dudni tętni wlecze promienny a ciężki swój włos
skacze z rumianej głębiny w blask a nisko
nocy ostatnia godzina w bani błękitu i gwiazd schodzi pod wodę
głowy okute runem splotów czarne smoliste oczy
ucięte siłą ruchy ostrych dłoni bark
wznoszą się krzyczą naprzeciw strzelistych lotów nagiego torsu śpiewaka zgiętego pod wagą harf
których stworzył smagłych i śmigłych biegną brzęcząc tarczami o tarcze miedzią zwyciężają i giną
a jest dzień
włócznie od krwi nieostygłe
ciała pachnące bitwą młodej chwały zapowiedzią nad rzeką wśród dymu płyną
w kraczący cień
achilles ma oczy blade bardzo otwarte niebo źrenic
w mokre od rosy włosy zanurza swe palce słońce i żal i jemu tętnią konie tłum tratujące z pogardą
choć wielkie oblicze matki prawdziwie patrzy z fal
apollo bijący strzałami drapieżny na obłoku
apollo odziany zorzą i gniewem co się pod sercem mełł
twój pocisk wdarł się w pierś jesiennej nieskończoności utkwił po bełt
dlatego w ciszy źrenice
w nieskończoności jesiennej dłonie ale tętnią po chmurach i uszach konnice iliady miedzianej konie
DOM ŚWIĘTEGO KAZIMIERZA
spokojnie miękko świeci chwila bez godziny twarz opada nad książką rosa może granat
widzę zawsze samotny łuskę wód w złocie gliny bór iskrzy się sosnami patrz gwiazda źródlana gwiazda źródlana innych
o wszystkie mosty paryża serce się tłukło tłukło brooklyn przydeptał ręce spłynęły pasma krwi
notre dame we snach dygotała zbliżała twarz wypukłą krzyknąć polska zbudzić się powieki smutne odwinąć mógł sen lat wielu minąć ten także musi minąć
zamknięte drzwi drzwi
poranek płoty naprzeciw szyn kolejowych plątowisko
dzwon gasnący z kościoła wśród nawałnicy drzew zakonnic śpiew
płacz dzieci chyba już wszystko
nie można chwiać się jak tamta sosna pod gwiazdą palce na piórze zwinięte cierpko cierpiące
grają niby na flecie naszą syberię nasz dom gonią przed oczy śniadą ról naszych gorącość kraju bliski tak bliski że całujesz
setką ludzi ty chodzisz od skroni do skroni bocianich gniazd żałujesz
i chleba kruszyny nie ronisz kraju
fabryki ciepło ryczą do pracy łzę płoszą zaranną nie można chwiać się jak sosna pod gwiazdą źródlaną naród czeka i nie wie
stoi w adama głosie sypia w juliusza śpiewie
- - - - przerwa przeczuwa finał
ubogim karawanem za miasto do montmorency
wsuwa się trumna w ulicy cień od liści pstry w deskach czemu czemu nie są z sosny
palec srebrnym pierścionkiem chudy i żałosny uderza w sęki na wybojach
jedyna zbroja
a miasto jeszcze mosty tętnią
przeczucie chłodne jak dół wskazuje dłonią tę drogę
na wspólnej bratniej mogile wieńców nie będzie nie zwiędną z bogiem prochu wielkości z bogiem
- - - -- - - -- - - -- - -
południe przechodzi tędy śpieszy się na zachód zapominajcie okna o kadzidlanym zapachu on jest wszystkim i niczym trzepoce lekki gołąb stąpa ciężko po ziemi przeobrażalny jak blask cięży progom zydlom stołom
on gdy szyby tej celi zasłania na płask wielkie oblicze
wierszom daje imiona z kształtu trudu wyliczeń smugami tęczowymi wiją się zwitki papieru z niebieska smutne łaskawe lecz gorące parzą i palą czoło jak bryzgi eteru wychodzą niespodziewane strofy wołają podnosząc dłonie
chaosu dosyć linia koło koniec
zrywają się
pamiętasz konie
na antycznym łuku wspinające się prychające brązem spadają
milczy bruk