• Nie Znaleziono Wyników

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk , który da ci pełny dostęp do spisu treści książki. Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL kliknij na logo poniżej."

Copied!
117
0
0

Pełen tekst

(1)

Aby rozpocząć lekturę, kliknij na taki przycisk ,

który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.

Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym LITERATURA.NET.PL

kliknij na logo poniżej.

(2)

JÓZEF CZECHOWICZ

WIERSZE WYBRANE

(3)

KAMIEŃ [1927]

INWOKACJA Liczę 22 piętra

liczę 22 lata

jest nas dwudziestu dwóch

Człowiek to transformator

a przecież można liczyć miesiące albo dnie

ileż wtedy sobowtórów ma staruszka w pince-nez nieskończony jest przemian ruch

Przez pince-nez widać w błękicie żonglowanie z rzadka piłka upada na tenisowy kort

ręce ciągle zajęte planet podbijaniem w pikowej bluzce córka komunisty w jedwabnej koszuli lord

dysonansowy dystych

To nie jedno to zawsze to wszędzie wielka wielość nieskończoność Cyfr to co było to co jest to co będzie w matematyce ma leitmotiv Mam dopiero 22 lata

(4)

znam dopiero 22 piętra

znam zaledwie dwadzieścia dwoje warg

zapomniałem miliardy o swej dumie pamiętam nieść się wysoko jak maszt wśród latarń

przez dnie przez gwar przez targ

PĘDEM

Światło fosforyzujących drzew przepala kościane wieże drgnęło i potoczył się po płytach samochodów potok ulicę Złotą ośnieżył

kłębem bębniącym benzynowego dymu zabłękitnił na złoto

W rozwiewaniu się welonów i grzyw widać jasno że maszyna pieści

krajobrazy się rwą

lecieliśmy przez czarne mokre miasto naraz błysło przedmieście

wachlarze kratkowanych niw

Chrzęści żywioł pszeniczny każdy kłos inny

jednak na wszystkich polach starej ziemi tysiącami się znajdą jednakowe

co rok takie same ma Reims i Przemyśl a wszystkie złotopłowe

(5)

Jeden taki zasuszony w kajecie

przy innym kosą przecięty skonał zając trzeci w brudnych rączkach trzymając opowiadały mi dzieci

że za plecami skrzydła mają

(opalone ciałka dziewcząt pachniały nad rzeką jak prerie) teraz mknę bez skrzydeł na białym citroenie

wiatr klaszcze nad mym pędem jak w cyrku galerie pszenicę pochyla nad ziemię

Jeden kłos dwa trzy kłosy nieskończoności płowe włosy giną rząd za rzędem

za moim i nieskończoności pędem

KONIEC REWOLUCJI

Marszczyła się ceglasta woda przygnębiały ją domy ceglaste żeglowała czarna łódź niepogoda nad miastem

Dudnił deszcz o deseczki i deszczułki

na dziedzińcach tartaków zaśmieconych wilgotna trocin;) na niebie było ciemno chmurno jak w zaułku

za niebem było sino

(6)

Mokro biły pomokłe sztandary dymy zataczały się na bruku spitym mglistorudawym pożarem giędził z parkanów gruby druk

Z dalekiej drogi mlask błota salwy drą zmierzch koło koszar a przedmieściem

przesuwało siy już w piosence gawrosza w nieustannych mitraliez terkotach

FRONT

Ludzie w białych domach mówią to pole chwały w niedziele chodzą do kościoła i na białe procesje ulicami czystymi w słońcu przebiega pies biały w białym kwitnącym parku Zakochana czyta poezje

Ale tutaj nie ma wcale białości

w szarej ziemi rowy pełne brudnych żołnierzy dym siny i różowy przechodzi do nas przez rzekę nie białe żółte są kości

armatniego ataku ognisty prąd na niebie nieustannie leży to front

to zstąpienie do piekieł

(7)

Odcinek 212 i wzgórze 105 we dnie szturmy i strzały

a w nocy przez dym przedzierają się reflektory po drutach kolczastych biegają błyski żywe jak rtęć wszystko ma wtedy inne kolory

Gdy cicho zbłąkana kula wśliźnie się w białe czoło znienacka zrobi się biało (nawet na froncie)

biała niedziela biały park piesek biały zatańczą wkoło

Pole chwały

KNAJPA

Tłumnie mijały się auta cętkowane kręgami lamp wracano z rautu

Nagie ramiona w bransoletach pochylały się nad brukiem równolegle poziomo i w ukos

z gestów dam

wynikało że chcą spędzić wieczór w gabinetach pić wesoło i długo

Błysła zabawa

(8)

Nie było gwiazd

nie wiadomo było czy noc już schodzi

w czterech jedwabnych ścianach nie ma ulic miast nikt nie przechodził

Głosy w pijaństwie gasły głaskały się coraz dalej smukły pan całował ażurowe pantofelki

jedna para tańczyła

spadała komenda pij nalej z ust panienki w sukience lila gulgotały nad kieliszkami butelki

Nagle zaczęły się przesuwać kąty gabinetu żeby nie upaść musieli usiąść

czarne nocne okno błądziło ze ściany na ścianę kwadraty posadzki goniły za daleką metą

wydęte banie portier wirowały nad stołów oceanem

Usiedli usnęli

gabinet jak wagon pomknął ku świtowi głowy pijane odrzucili w tył

żyły im nabrzmiewały krwią i alkoholem a z niemocy tych głów z gorączki żył realizuje się fantom-Golem

Byłby może zmiażdżył tę gromadę ale oto

w liryce dalekiego tanga

(9)

zaczął warczeć codzienny motor zmieniło się niebo blade

w jaskrawy prześwietlisty hangar

ŚMIERĆ Za ścianą płaczą dzieci

Ona do mnie mówi

Oddycham lodowym kwieciem nieznanych równin

A tam kołysanki a tu chust poszum

nie ma nic gorętszego cichszego od jej głosu Na próżno żyję myślę chodzę tylko przed Progiem a gdy płynę przez miasto wieś

szumię lasami kawiarnią bezdrożem teatrem to ona zawsze jest gdzieś

za ciszą nocną wiatrem

Zgłuszyć nie mogę

Nieruchome nad ulicą zachody miedziane jak grosz

gwarzące syrenami samochody mury fabryk w nieustannym tętnie mądry pociągu bieg

krzyczą o życiu namiętnie

(10)

Ja chcę nie wierzyć i nie chce wierzyć mały poszarpany kruk którego psy rozdarły

śmierć chodzi ona do mnie mówi szeptem gorącym zdaje się że z obrazu złotego dna wychodzi Bóg schyla się nade mną umarłym i krukiem zdychającym

Na rzęsach wstydliwa łza

widzę w niej świat gliniany jak skarbonka nachodzi na mnie lodowa łąka

to już nie ja

I ciebie kruku nie ma

(może nikogo nie ma za złotym tłem) zawiły schemat

PRZEMIANY

Żyjesz i jesteś meteorem lata całe tętni ciepła krew

rytmy wystukuje maleńki w piersiach motorek od mózgu biegnie do ręki drucik nie nerw

Jak na mechanizm przystało myśli masz ryte z metalu

krążą po dziwnych kółkach (nigdy nie wyjdą z tych kółek) jesteś system mechanicznie doskonały

(11)

i nagle się coś zepsuło

Oto płaczesz

po kątach trudno znaleźć przeszły tydzień linie proste falują - zamiast kwadratów romby w każdym głosie słychać w całym bezwstydzie Ostatecznego Dnia trąby

Otworzyły się oczy niebieskie

widzą razem witrynę sklepową i Sąd

przenika się nawzajem tłum - archanioły i ludzie chmurne morze faluje przez ląd

ulicami skroś tramwaje w poprzek suną mgliste rydwany

pod mostami różowe błyskawice choć grudzień Otworzyły się oczy niebieskie

widzisz siebie - marynarza w Azji a zarazem 3-letniego 5-letniego chłopca na warszawskim podwórku

i siebie przed maturą w gimnazjum

namnożyło się tych postaci stoją ogromnym tłumem a wszystko to ty

nie możesz tego objąć szlifowanym w żelazie rozumem

Myśli proste falują światy zaćmiewa wichura gdzie wiatr dmie - gasną latarnie

trąba w ciemności ponura

(12)

i wołasz

WŁADYKO PRZYGARNIJ

Otóż i jesteś umarły

w mechanizmie poruszają się kółka ale nie te przez zepsucie się małej sprężynki

spadłeś piękny meteorze na zupełnie inną planetę

NA WSI

Siano pachnie snem

siano pachniało w dawnych snach popołudnia wiejskie grzeją żytem

słońce dzwoni w rzekę z rozbłyskanych blach życie - pola - złotolite

Wieczorem przez niebo pomost wieczór i nieszpór

mleczne krowy wracają do domostw

przeżuwać nad korytem pełnym zmierzchu

Nocami spod ramion krzyżów na rozdrogach sypie się gwiazd błękitne próchno

chmurki siedzą przed progiem w murawie to kule białego puchu

dmuchawiec

(13)

Księżyc idzie srebrne chusty prać świerszczyki świergocą w stogach czegóż się bać

Przecież siano pachnie snem a ukryta w nim melodia kantyczki tuli do mnie dziecięce policzki chroni przed złem

PIOSENKA ZE ŁZAMI

Kołysanki

z dalekich okien zmarszczki blasków złotych na ścianie

próżno tam dosięgać rączką w dużej książce malowanki zimowych dni narkotyk

Słowa z żalu

taka piosenka co się w niebo wsączy ja jednak wierzę

oddaję się wszystkim falom

niech mnie daleko niosą niech nikt nie stoi przy sterze kołysanki takt ostatni się skończy

w straszliwych burz gwałtowności

Piosenko czemu mnie sprzedajesz

(14)

ze słów i pamiętania niemoc był łańcuch - jam go nie rozciął nie mogłem siebie przemóc

O NIEBIE

Nie słychać już biegnących baranków

wilgotne obłoki poszły do innych poranków a pustej hali nieba opada pył niebieski filtruje się przez drutów przerwy i kreski południe przysypuje się suche i szorstkie

nad sylwetkami aeroplanów i chłodem fabrycznych dzielnic

Warto śpiewać jego chwałę jest nasze i zamorskie

tak bardzo piękne gdy śmiga przez nie śmiały pion komina cegielni a razem

nad dalekimi lasami dzwoni błękitnym żelazem pierwotne i olbrzymie

gdy stanąwszy u białego miasta napełnia się dymem gdy wie że jest dnia chlebem

warto śpiewać jego chwałę Południe jest jasno jednakowe

popołudnie wygina swą powałę opada kruszynami tynku za dni dziecinnych wyginała mi się nad samą głowę i wtedy szeptał do mnie stamtąd ktoś mój synku

(15)

AMPUŁKI

Nad pogrzebem balkony chorągwie i trumna w chmurze samolot

w porównaniu z człowiekiem który to zrozumiał lokomotywa ekspresu - nie kolos

we wsiach młocarnie nie dziwią krów piosnka kabaretu od płotu do płotu

jedyna rzeczywistość udręczeń ma coś ze snów każdy nie wierzyć jest gotów

Reklama ryczy za reklamą sygnał świeci do sygnału

z ostrych gwizdawek i kłębów pary wzlotu znać tempo życia wciąż to samo

mimo szybkości obrotów

kilkadziesiąt milionów łańcuchów ciągnie świat pomału

wiadomo że nie ma prawieczystej jedni no i duchów w niezliczone dla oka strony

rozpełza się życia proces

wszędzie miliony biliony tryliony straszliwe noce

Nory wilgną od płaczu nędzy

w kawiarniach małej mieścinie na froncie tryska uśmiechami literatura

(16)

w pałacu zielony stolik stosy pieniędzy

Gdybym to mógł zamącić już bym był górą

Patrzcie

za zamkniętymi drzwiami

może naprawdę kolorowe drogi się palą dlaczegóżby wszystko co jest

nie mogło się zmienić wraz z nami w świętość zapach ampułki Graala

WE CZTERECH

Rozwija się dróg gwiezdnych rulon ziemia się toczy za Zwierzem

jak przetrwać noce cwałujące do bólu dni fabrykę huczącą jak przeżyć

Na beton mlecznych szlaków się wzbić jednym pływackim rzutem ramion i już stopy biegnące po łące nieba trawę gwiazd łamią

Jest nas czterech na starcie

jest nas czterech na złotej linii komety jest nas czterech (to ja jestem czwarty) jest nas czterech celujących do mety

(17)

Wprzód!

Podrywają się grzbiety wygięte

głowy biegną rozkrzyczane przed ciałem bieg smaga nagich jak prętem

gdzie radość gdzie żałość W locie

zdeptały wszechświat stopy nasze

w wichurze migających czerni i rozzłoceń w kurzawie

runęły groby i ołtarze

Tak ogromny jest lot ku sławie

Jest nas czterech rzuconych jak globy jest nas czterech

jest nas czterech pijanych sobą jest nas czterech

W wonnych snujących się dymach biegnie Konrad gronami wina potrząsa tyrs wyciąga przed siebie niesie go mądrość ostatnia radość stara i mądra winem przez wino na winie po niebie

A tam jak strzała z luku bursztynowych chmur brzegiem przelatuje lotem bez zmęczenia poeta Wacław

on na pewno w aksamitnym tygrysim biegu piersi obłąkanych pędem nie roztrzaska

(18)

I Stanisław tętniący stopami jak we śnie

finisz biorąc z wysiłkiem nadmiernym zbyt ciężko nie zawoła do siostry śmierci weź mnie

chyże nogi umkną umkną przed klęską Winograd spokój chyżość

do nich to meta nadbiega nieznana

obłoki pod stopami jak na sznur się naniżą piorun zwycięsko strzeli na tryumf jak granat

Biegnę biegnę jak życie człowiecze razem witam i razem już żegnam lot jakbyś rzucił mieczem

ale nie wiem

matko nie wiem czy dobiegnę

WIĘZIEŃ MIŁOŚCI

Kochankowie spotykają się nocą

w październiku spada z nieba dużo meteorów niejeden już zgasł dymiący kaganek

odkąd Ona przemknęła staroświecką karocą wśród tętniących warczących kolorów

Najpiękniejsza z niespodzianek

Błękitni spotkaliśmy się nocą

(19)

nie feeria czy alkohol boży błękit ale nawet bo i po co nie uścisnęliśmy sobie ręki

Tak było napisane na 18 stronicy

głowa samobójcy leżała na otwartej księdze w ustach jęk już niczyj

w dłoniach nie wiem ale pewno niewidzialne ręce

Błękitni spotykają się nocą

rozmowa w gwiazdach widzianych przez poezję

- Tęsknota Czekanie Nikt nie wezwie Czekam Tęsknota

Kocham Dalekość Ty Gwiazdy złocą Kocham

Czekanie pieszczot Nie marzeniem słowa twe szeleszczą Błękit

Gdzie jest błękitem błękitno

Smagłe ręce Pieszczota Zapalone oczy Pod futrami Rozkosz Błyski Nagie ciało

(Nie tobą sny kwitną dzieciństwo nie tobą pachniało

choć czekałem cze ka łem CZE KA ŁEM)

Błękitni spo

(20)

Wychodził z dansingu

Jej usta w usta położyły się ostro nagle i był biały kwiat na czerni smokingu

A błękitny został wolał

rozpacz nocą na bagnie

O nie

erotyk nie może się skończyć rozpaczą są tacy co czytają i płaczą

lepszy jest płacz z zazdrości

Nie ma ciszy

wiekiem prawiekiem niedzielą nocą wśród prac wszędzie gonił mnie płomień miłości

pieniła się w girlandach elektrycznych lamp gorzała jarkim ogniem w wszystkie dalekości szrapnelami biła w kościół

wszystko moje jest tam

Marysia z Marylami Marie Mary z Marią Strzelistymi aktami rozmodlonych rąk piętrzyłem to upalne wiwarium

przy jednej życia zwrotnicy pociąg pełen jak strąk

Chrupały miłość z jękiem skargi

(21)

czerwone czerwone czerwone wargi

Piersi nie po to są by wabić

lecz by się ciężkim ciałem dławić Nogi pląsające na łożu pijanem

muszą orgię przesunąć daleko za ranek

Mechanizm miłości dziwnym jest przyrządem wszystkiego chce zaznać wszystkiego pożąda

Jem długo wilgotne usta są w moich wodnistym miąższem włosy nie potem benzyną chyba pachną

pod biegnącym nóg i ramion gąszczem od płomiennych spojrzeń czerwono i jasno

A TO NIE JEST MARZENIE BŁĘKITNYCH WIERSZY

Świat jednym miłości motorem krzyk mój nad nim ulata

krzyk płomień płowy płodności gore

nie najlepszy nie ostatni nie pierwszy jestem anteną drgającą tego świata

Upiorną codziennością świeci każda nagość

jak przez pajaca przez żywe ciało przewleczona nić nie ma tego w żadnym eposie

takich ksiąg nie wiezie znikąd wagon że męczyć własną mękę to żyć

(22)

Dziewczątka zakonnice i dziwadła z mózgu

smutne damy w żałobie nietoperze o olbrzymich ustach władacie mną ja władam wami

przede mną odkryte to co wam się z rąk wymyka kopuła stalowa z gwoździami gwiazdami

która może jest pusta

i strefa od pierwszego do setnego zwrotnika

Gwiżdżą syreny nienawiści tętnią jeźdźcy tuż koło mnie wbrew ziemi tu mi bezdomnie a dalej w otchłani świeci czyściec od rozpusty nierozum i wiara od zgubienia poezji niepokój ziemio duszo stara

1926 roku

Bunt uwiądł

w ramionach miłujących uwięziony mówię mowa się rytmicznie tka

jeden wyraz drugiemu rówien WIECZNOŚCI CHCĘ

B B

E E

Z Z

(23)

D D

N N

A A

DZIEŃ JAK CO DZIEŃ [1930]

DALEKO

wiatraki kołyszą horyzont chaty pachną stepem chatom źle

stoją na palcach o zachodzie ślepe wspinają się jak konie

za chwilę się pogryzą

nie step ucichło morze

rozlewa się wieczór bez szumu

świecące szyby otoczyły kolejowy dworzec zachód mozolnie żuje gumę

ostajcie zdrowo matuś z wojska napiszę list

nad parowozem dym białe kwiaty gwizd

w niedzielę pociąg odjechał w inną niedzielę przyjdzie

(24)

pracują czerwone obłoki pchają się ku słońcu na stacji dzień jak codzień tydzień jak tydzień a szyny

szyny się nigdzie nie kończą

JESIEŃ

uliczka za uliczką rzucona sierpem stromo

okuty słońca mosiądzem szedł tędy młody żołnierz złocisty talerz fryzjera kłaniał się jemu domom a ten sam wiatr oblizywał wisły masywne połcie

za domami podzwania tramwaj jak w bramę wchodzi w powietrze żołnierz także się wdziera w powietrze młodo idąc

jesień biegnie na przełaj na bliskim jest kilometrze kasztan przy rogatce już rdzawo policzki wydął

no więc będzie szaro jak film się poprzemyka już wypukłe zdarzenia cwałują ławą dokąd takiej geografii nie ma na życiu nie ma równika jak pilotowi trzeba powierzyć się młodym krokom

(25)

MIŁOŚĆ

przedświt się czule czołgał

przez mroczne puszcze i chaszcze noc przed nim płynęła wołgą górą krążyła jak jastrząb

u dróg ciemnych z niebem twarzą w twarz chaty tłoczyły się w ciżbie

miłość bez gwiazd miłość tlała po izbach

usta spadają na usta młotem mocno ciemność sprzęga pierwsze uściski młode nieskończoną są wstęgą ciało się ciałem nakrywa pachnącym świeżą śliwą ramiona w gorącej przestrzeni

zamykają się ciemnym pierścieniem tapczan twardy zgrzany jak rola orzą chyże lemiesze kolan

aż zamiast pszenic wschodzących i żyt zaszemrze srebrem świt

zastuka do okna biało

(26)

podnieść oczy spojrzeć z uśmiechem to kwitnącej czereśni gałąź

zgięła się pod strzechę

ŚWIAT

głębokie kliny ulic noc dzień światła pokotem lamp kule smugi w okien kwadratach

chodzą kołem zaklętym witryn sklepowych roty świetlisty ich dwurząd ciasną ulicę oplata

za szybą krągłe pudełeczka z blachy

trumny rybek stłoczonych w śmierci oliwie strachu za drugą kanciaste rozpycha się żelastwo

śruby haki pilniki tryskające jak wachlarz płasko

za tamtą marzenie uwięzło barw i lekkości narkotyk krążą srebrne dziewczęta w seledynach i tiulu złotym nadpływa witryna inna koloru morza i zorzy

tu kupiec ognie klejnotów na taflach kryształu rozłożył pasma okien jak pasy transmisyj

snują się jeszcze jeszcze jeszcze pędzą lecą od wisły do Wisły wiją się jak żyły sypią deszczem

rzeczywistość spada płatkami liśćmi w mieście wichru i pędu nawała

(27)

tęczowy zapałał wyścig

więc także

jezdnie rzeki asfaltu z szumem dążą do krańców wyłamują się z placów odchodzą zawile kręto

zwieszając głowy pielgrzymie stąpa i latarń łańcuch i szyny idą drżące kół tramwajowych tętentem

nie stoją domów cementowe sześciany klatki schodowe izby nie trwają nieruchome w mrozu szkle w lazurze jesieni lub wiośnianym wędrują mozolnie powolnie domy

podłogi gnębi ciężar czworonożnych kroków tu ławy a tu stoły pełzną kołyski skrzynie

na sprzętów powierzchniach toczy się gwiazdami pył w powietrzu ciemno czy widno drobinki płyną szeroko

czas płynie jest

nie ma

będzie był

(28)

DNO

żelazny świat tej łodzi dotknięty kometą granatu tonął odchodził

pionowo w słoje wody burej chmurą

na dno na dół

wewnątrz biega na przestrzał krótkich spięć pożar

drży rży moc w grubych nitach jęczą miażdżone morzem blachy pancerne trzeszczą akumulatory zalane po wręby

we mgle ryżej kwasów manometru nie odczytać i tak wiadomo wciąż głębiej

ciemniejsze czerwieńsze lampy chrypi cierpki oddech

motor szalał na 400 amper przeciążony zamilkł

już się poddał sami

u kabli rur marynarze zawiśli bez ruchu cisza cwałuje straszliwy przybysz

(29)

w zaduchu

zalewają skroń ogniste grzywy bratersko piersią przy piersi

w sieci zerwanych drutów czy w promieniach oficerowie pieśń zaczynają pierwsi

i łódź się w pieśń zamienia

i orłami czerwonymi w oczach atmosfera ach tak jest umierać

ciężka ekstaza cichnie w iskier trzasku

widać chaos kształtów na dnie rozpostartych atlantyda jest niżej

czarno-czerwona jak karty a jak port pełna blasków

10 tysięcy lat chłonęła oceanu wino

koncentryczne budowle szumiały w słonej wodzie teraz powieka zapada ostatni raz

drgnął drut czas

na nowo od końca w maszynę się nawinął będzie nowych cyfr czekiem

na głębokości stu metrów konając młodzi zrównaliśmy przeszłe i przyszłe wieki

(30)

ŚWIATŁO PO POŁUDNIU

stań w zatoce posłuchaj woda śpiewa

pierś marynarza wypukła jest jak i morze samo ponad masztów pionami za chmur szarą bramą słońce złotym sztandarem powiewa

no a barki zrozumiawszy ten sygnał kołyszą chudymi rej ramionami i ja wiem otulił się snów maligną dnia lazurowy kamień

tragarz pasiasty jak bąk fajkę pali

stóp ciemnych mu dotyka zwinięte skrzydło fali cień leje się na bulwar fioletem i ciszą

tylko dźwigi parowe jak suchotnik dyszą tylko gwiżdże ten malarz na boku fregaty zawieszony malując liter smutne kwiaty tylko ty mocną rękę zwijając jak linę

przeciągasz się dziwaczną rzucasz w lazur linię strzeż się

drogi strzeliste i ostre jak promień echem dzwonią z dalekości

żagli trójkąty strome ciche są jak pościg

strzeż się słuchaj zatoki

(31)

popołudnie w światłach nie śpi

w lenistwie tak słonecznym idą czyjeś kroki strzeż się

tajemnicze a rześkie

JEDYNA

patrzę patrzę

smutne i wesołe rzeczy są jednakowe

przystanek tramwajowy wciska w ramiona głowę fabryka zatopiona powietrza oceanem

grzeje kominami wieczór i tak już nagrzany w domy nim je zamazał letni zmierzch smagły - paciorki lamp chłodnawe sypnęły się gradem nagłym sennie brzęczą witryny wtórując kołom krokom bełkoce za żołnierzem pękaty wypukły bukłak okna lampy gazeta żołnierze marokko

patrzę patrzę

i rzeczywistość tak jakoś sama w rękach jak granat wybuchła fabryka domy przystanki może czekają

zmierzch tuli się do ulic może chce uwierzyć na drobnych przedmiotach niepokój śniegiem leży rzeczy matek nie mają

a moja

(32)

patrzę patrzę

schodzi ze schodów uśmiech siwy twarz zmarszczek siatka geograficzna

według niej żegluję między ludźmi szczęśliwy to szczęście w jakich wyliczyć liczbach

kiedyś

dzieciństwo złe szczenię szczekało w dni wodospadach głodnego na tapczanie gorączka mnie żarzyła i jadła połatane ubranko szeptem opowiada

ręce chropawe od pracy dla mnie kradły

pani na pierwszym piętrze ma powieki płatki liliowe gdym poznał że malowane jak ciężko dusiły łzy matka z gniewem chłonęła moją spowiedź krzyczała pięścią groziła światu że zły

jeden kąt w roku wojny

w rodzinnej izdebce szlocha gdy synek wlecze się na front

zranione nogi ciągnąc w dróg prochu wsparty towarzyszem karabinem

patrzę patrzę

teraz ręce oczy jak most przerzucają się do mnie most miłości wspomnień przebaczeń zapomnień

(33)

fabryka palce kominów w ciepłym zmierzchu macza przystanek czerwonym wzrokiem zerknął tu szyderczy przedmioty czyżbym się wstydzić was musiał

dla was powiem słowa inaczej siwy uśmiech silniejszy od śmierci

matusiu

DZISIAJ VERDUN

samochody planety świecące deszcz stał ukosem przechodnie w melonikach melonik czarny owoc cienie rzeczy ulica czarniejszym mruczały głosem tylko tramwaj uparciuch błyskał na drucie różowo

nad jezdnią latarnie wisiały mleczne obłoki

wieczór a mleczne obłoki lecz wyżej było ciemno kanciaste bryły kamienic w żałobie mroku po kim a dach zupełnie jak balon w górę gdzieś zemknął

no powiedz czy nie spokojne ciche miasteczko stolica a przecież na trotuarze nowy świat trzydzieści dwa moknę na deszczu marząc jak podchmielony policjant samotny w tłumie ja

zlikwidowano wojnę spętano paktów powrozem

(34)

na próżno bo my wciąż na froncie bijemy się patosem dział świszczących bomb grozą jestem wciąż na pustyniach verdun

deszcz na asfalt światło na krzyk warszawy

oczy mkną na kolumnę ogłoszeń bo ona z chlebem od wewnątrz czuje mózg wojenną czerwoną prawdę rozumiesz

cóż po chlebie kiedy nie smarowany niebem

ZAUŁEK

kamienny kawałek świata

zaułek w kwiatach jak dziewczę nikt na pewno nie zechce

tutaj stukiem samochodu kołatać tak

to tylko gdzie indziej wybucha zwycięski jazgot a to ciężkie platformy brzęczą w łańcuchy jadąc a to znowu fartuchy zarzuciwszy na siłowe rozpychają się autobusy słonie brunatne i płowe albo tramwaje suną

między wartami latarń wełni się czarne tłumu runo

wrzawa we mgłach i dymie wzlata

(35)

tu cicho trawa wśród kamieni zieleni się niebu jaskółkom ludzie są dziećmi dużemi a samolotem ty pszczółko

mieszkam tu w izbie małej jak pudełko w którą słońce wlewa złociste kubełko ogródek się waha czy wyjść na ulicę czy się winogradem wspiąć na okiennicę wiatr tę pustkę kocha często tu przysiada coś do szczelin szeptać do okien zagadać zaśpiewać

chwiejącym się tyczynom słonecznika pająkom na furcie dębowej

noc dzień przenika ranki wieczory

na domach wtedy światła z boku

prócz księżycowych i słonecznych gloryj spokój

(36)

RANEK

zaczęto się wiotko

po pierwsze w mętnym tętnic szumie

popłynęły bladawe koła srebrem lazurem się mieniąc na wylot skroś nocy słodkiej

krzyknął tego nie umiem zawisły

każde koło brzęknęło jak pieniądz

po drugie wyjawiło się słowo koncerka

płonęło wśród kół samotne we dwójkę z troską tego też nie znał więc ukradkiem na biurko zerkał tam słownik puchł i malał i znowu rosnął

po trzecie niepodobna było wytrzymać tak

gdy znienacka się zapadł w węże czarnych sprężyn trzepotał rękami tonąc na wznak

zbudził się w oknie trwał księżyc

trzecia rano godziny siwe i nowe zwyciężyć tak a jeśli wstać trudno auto poniosło na dworzec ciężką głowę

(37)

potem pociągu pudło

oczy senne a koła kotacą jawą wagon niski miażdży szyny śliskie na puszyste śniegowe stawy

padały dziurkami czerwone iskry

czytał się w ciemnościach węsząc jak zwierzę nurt mruczał powiewem przeżyć

ale mącił zagubią! kluczył nie tak łatwo czytać siebie i nauczyć a tym bardziej że za okno wybiegał patrzył na śnieg ziemię płaską

obłok jutrzni puszyste zero po lasach ją głaskał za obłokiem księżyc jeszcze

semafor ale czego

kieszeń notes

reflektorem wytrysły notowania giełdowe cyfry znaki lilpop bank dyskontowy huta gryf starachowice

a i słońce wzeszło czerwoną ławicą więc potem

na cały dzień przestał być tajemniczym ptakiem

(38)

ŚMIERĆ

napisano stacja towarowa napisano magazyn

dźwig i winda zwieszają ciężkie głowy cokolwiek się zdarzy

wagon czerwone więzienie krów zatkał okienka pysikami cieląt ryk żalem kipi ryk i znów maszyny ciszę mielą

worki na rampie pachną paszą wieś jest na chwilę jakże nęci

ale nie ma wilgotnego szmeru traw u pędn białe lampy noc słodką gaszą

o koła których 8

dobrze wy wiecie gdzie rzeźnia im hamulcom przyczepom osiom droga też nie bezbrzeżna

dlaczego deski przepojone smarem przestały być kwitnącymi sosnami dlatego i ceglany dom

stacja towarowa z żelaznym dźwigarem nie zmiłuje się nad nocą i krowami

krowy na zabicie są

(39)

JEDNAKOWO

pościele wonne zielem dlatego siano pachnie snem

w słońca kwadratach oknach zieleń czerwony kwiatek żarzy się jak usta

przez kwiat i te liście wprost z promieni pochyły most

w ciszy przeczuć

u ciebie mateczko dzień ma oczy krowie

wędrowcem w stepie człapie zapóźniony wieczór ranki w obłokach się czają

i znowu dzień je łowi noce migocą snami grając

sieje się słodycz przez lniane sito ty siejesz matczyna głowo

zawsze uśmiech ręką serdeczną wita jasno biało brzozowe

z końca stołu z wagonu z pola i bulwaru

gdziekolwiek oddycham ciemnogrzywy chłopak oczy me listy myśli jeden mają popas

(40)

szepcą zaklęcie wieków wiecznych wołają gwiazdę czarów

słowo jak słonecznik matusiu

PROWINCJA NOC

l na wieży furgotał blaszany kogucik na drugiej zegar nucił

mur fal i chmur popękał w złote okienka

gwiazdy lampy

lublin nad łąką przysiadł sam był

i cisza

dokoła pagórów koła

dymiąca czamoziemu połać

mgły nad sadami czamemi znad łąki mgły

zamknęły się oczy ziemi

(41)

powiekami z mgły

2 noc to koło

w ciszy niebieskiej wełnie wilno kościelne

śpi białe jak gołąb

nad zaułkiem arkada

dom domowi dłoń tak uścisnął i zastygł z nagła

jest i latarnia blada

nad chodnikiem drewnianym nisko i ogród na wietrze zagrał

wilia się łuszczy pluszcze o brzeg litwa ziemia puszczy jak dobrze

3 w ciemności przegonny powiew na dachach strzelistych jak pacierz noc czarną jamą

niewidzialni trzepocą orłowie zamość zamość

rynek to staw kamienny z ratusza przystanią kolumn kroki senne

(42)

dalekie rano

w ciemności ukosy kortyn blanki szkarpy

bramy

czarnym się tortem

zamość w ziemię wszarpał amen

DZIEŃ

klatki dygocą w studniach cegieł lampa milczący wulkanów szyldwach wirem falami śruby pobiegły

na piętra w lodem zionący wind wark

turkot i brzęk blach dołem i górą chwieje się hala czerwony sztandar tryska w powietrze czarny pot stu rąk dym z papierosów ergo i wanda

w białym oparze tłok tryby pchał tak że kurz opadał dusił darł nozdrza piec rozpalony szumiał jak bałtyk

tlenowych gwizdków wysoki głos drżał

(43)

kamień żelazo łuny grzmoty koła bijące sercem o tor ramiona śmigła lewary młoty gorący motor

gdy chaos huków przybierał pęczniał o niewiast piersiach marzyła pierś to drżał w niej ciężar stalowa tęcza idąca śmierć

DO TERESKI Z LISIEUX

drobniutkie stopki tupot nad otchłanią śnieg pada bieli choinki

oczy tereski bóg zapalił

powinny być skrzydła u ramion

trzepotać zmawiać godzinki

habit czarny spadochron nie pozwala upaść ludzie upadają płaczą drżą

gwiazdy rodzą gwiazdy księżyc, ciemność rozłupał a ja spłynąłem miłością jak rzeka krwią

zasłoń święta łez dolinę niech nie widzę

uszy dłońmi otul

(44)

jak zapomnieć mam że płynę w oparach krwawego potu

boli ty masz dłonie białe ziemia dymi ty się uśmiechasz zrozumiałem

że milczysz to ma być mój lekarz

odejdź teresko

na swoją wysoką steczkę

niech tam na niebie będzie święto niebiesko pozostanę niedoli dzieckiem

nie anioł ale ziemic nie chcę błogosławić

z wieków i chwili wydzieram krzyk

o świecie nim cię kto zbawi zgiń przemiń

WĄWOZY CZASU

siedemnastego maja o siódmej godzinie złoty wieczór się kładzie na siwym lublinie

(45)

lampy na smukłych słupach biją jak wodotryski płynące złotem szemrzą o zachodzie okna ulic klingi placów regularne dyski

futra skwerów zlał blask tego ognia

tak w śródmieściu się pali dzień dogasający inaczej tu o milę od murów

za sitowiem zapada słońce

jak ciężka szala wagi na której zmierzch urósł

czas

wieczność czasu szare wąwozy czasu czas

ścieka w kroplach urasta otchłanie zapełnia wieje chaosem rzeczy co są lecz się topią

w obłokach ciepłych noc dzień przepadły zupełnie półbrzask jedynie wisi mętny szary popiół

obrazy marcoussisa piorun sen kruk sztandar świeca morze pociski przyjaciółki ukłon katalog róg ulicy pieśń mej matki żandarm

wszystko hurgoce w chmurach mgieł sztywnych jak sukno

krzyczący wir wybuchem znienacka uderza

wir niepokoju powstał może z przeczytanych książek zagmatwał strugę czasu spruł ją wskroś i przeżarł szczelinę wydrążył

(46)

przez ręką wiru smagłą uczyniony wyłom widać jak w teleskopie gwiazdę to co było

z daleka namiot cyrku z bliska transatlantyk zasłonił nieba niebieski fajans

od ryku osypały się urwisk żółte kanty mastodont stąpa zagniewany

rozpycha wieczór skórę tak wieczorem chłodzi nagle zwinęły się liście paprotne po gajach zaszumiały pianą

to nic to ta chwila odchodzi

w chmurnej szczelinie inna sprzed tysiącoleci pyłem drobnym jak petit na szpaltę nadleci

wiatr nurt zgrzebny dymem odurza

gwiezdny jakże piękny jest ognisk purpurowy żużel za obozem kołysały się wzgórza

grzbietami wielkich wołów

drewniane niezdarne łamały szuwar koła i tu chaos mosiężne ręce miecze karki naszyjniki z krzemieni oczy w ogniu jarkim oto burza postaci w skórach i kożuchach stosy rozbijające płomieniami łun nów

aż znowu zaszumiało w szumach półbrzask bucha pochłania miękka paszcza obłoku tłum hunnów

(47)

potem się w nowych światłach powoli rozchyla i jak balon nad miastem niedawna tkwi chwila

muł w rzekach kolczastego drutu wśród bomb ginących twarze

złuszczył je ból jak belki łuszczy płomień w pożarze ziemia i pułki butów

dnie stojące na płytkich okopach mitraliez kaszle i świsty

na ogniach nocny popas niebo ogniste

miasto mdlejące przestrzeń która rzęzi armaty rozpalone rwące się z uwięzi w ogniach nicość

nagle odmęt białawy zawrzał w głos zanucił jesteśmy pod lublinem który zorzą płonie dzień dzisiejszy powróci!

powrócił jak syn marnotrawny ucałujmy jego skronie

bo gdzie spojrzeć jak dawniej budynki w oddaleniu lśniące a tu o milę od murów

za trzciną i sitowiem zagubią się słońce

jak ciężka szala wagi na której zmierzch urósł czas

wieczność czasu

(48)

szare wąwozy czasu czas

wizje nie nasycają są zawiłym haftem czy z tego alfabetu co będzie odczytam

po cóż czytać i tak nie wiem chyba to jest prawdą pytania odpowiedzi brzmią jak odpowiedzi pytań

WIECZOREM

mała moja maleńka chwieją się żółte mlecze w dolinę napływa gór cień cichy odwieczerz

brodzi w zmierzchowym nurcie już późno

mały mój ukochany

trudno z miłości się podnieść a jeszcze ciężej od złych nowin

gdy patrzysz na mnie ciemnym nowiem smutniej mi chłodniej

boję się

rozstać się musimy

ty z innym do ślubu jedziesz

(49)

na srebrne noce złote dnie

moja droga gdzie indziej wiedzie we mgle

tam gdzie najsamotniejsi

słyszę turkot karocy niebo nazbyt się chmurzy daj rękę ukochany raz jeszcze o ciemne godziny pieszczot co było nie może trwać dłużej czas mi już czas

całuj ostatni raz żegnaj

dobrzy ludzie

błogosławcie zdarzenia które przeszły błogosławcie i te co przyjdą

ZAPOWIEDŹ

czerwone grube spirale dookoła dzbanów połysk cętkowanych muszli

coraz to mniejsze kule płyną w srebrnej smudze dom rozchyla się jak wachlarz

(50)

jakże ten profil zamknąć w trapezy i kąty

drzewem zwichrzonym tragicznie zasłaniam naszą miłość ścięte kwiaty uśpione w misach

zwierciadła ukazują bladą głębię podwodną orzeźwia ciężka fałda zapachu kadzidła wymykają się wreszcie słowa o które chodzi metafizykę splecioną jak piękne włosy rozpłacze jasny miecz chemia

MÓZG LAT 12

chmury wyżej niżej to nuty brodzą w błękicie luzem brodzą i moje buty

w letniego wiatru strudze

kapliczki ze świętym Janem w wianeczku zawiędłych bylin dosięgną! niewypowiedziany obłok motyli

dalej drogą na łąkę wędruj pagórem gliny torze kolejki

papierowy powój popraerastał szyny

(51)

do łąki ścieżyna pałąkiem na dół z nasypu

depcąc trawę u rzeki nagi chłopak zakipiał gdzie się choiny kończą zasłaniające miasto

wyrzuca sto wiotkich rączek mózg lat dwunastu

między kroplami chabru na rybiej łusce fali

trzepoce się chyży kaprys torsu gibkiego spirala

krzyk o południe o potok krzyku pełne usta i garście w ekstazie słońca jak motor pali się mózg lat dwanaście

patrzę dzień idzie za południe już niesymetryczny wkrótce wieczór nasypie się jak góra

wiatr trawy ruszył a nie drgnąłby komin fabryczny ze złotej rzeka będzie bura

chłopcze chłopiec jutro pojutrze radość naga a to nie życia zaczyn

(52)

zamknie się na zawsze jak kluczem

w 1936 chłopcze na rzekę spod hełmu popatrzysz

NARZECZONA

wszedł na fale łucznik jutrzni pięść wpart w głąb ściekał długo złotą strugą migotał w łuskach . w ciemnym złocie liśćmi ociekł jak strugą dąb w ciemnym świcie wichru wycie i pustka

a cóżeście to tak wodę zmącili

czemu kuźnia pod dębami nie dzwoni noc zesuwa się niebieska jak kilim w czarnym krzyku gniazd wronich

wychodziły białe chaty na ług jeszcze stoi wielka rosa na ziołach wyjdźże młoda przestąp próg spojrzyj w ranek malowany spojrzyj bystro dokoła

ukochany nie wołaj

mam na oczach marę senną piękniejszą a cóżeście to tak dymy rozwiedli

(53)

że w siności tej nie widać wsi całej świtem rankiem słońce sunie spod jedlin jak twarz moja zuchwałe

ustawiały się rzędem płoty chochołami róż kołysał zły wiatr wyjdźże młoda na jesienne zaloty spojrzyj chłopak u ściany

czarnooki czeka swat

ukochany me zaloty

sen tęskliwy mara której nie znasz

JA KARABIN

zapomniałem piękny sierpniu od wczoraj jak drzwi kina otworzyła się ta pora

mur spękany nad tapczanem rozkwitł srebrnie znowu głowa będzie gwiazdą niepotrzebnie

artylerio z betonowych łożysk ryknij dosyć zmierzchów fałszowanych i jutrzni

(54)

w muszlę uszu których ja znów jestem uczniem

słodko wiersze w cieczy cisz tych się ważą jak trzmiel czarny w tunelowym garażu

tylko taki czas odmienny chciałbym poznać w którym ludu karabinem będę z wiosną

LEGENDA

spojrzeniem obłoki przebrał trójkąt mądre oko boże księżyc kroplą ze srebra ciężył o tej porze

smolny swąd z czarnych lasów się dźwigał nad miastami czerwono i dym i gaz

niebo chodziło kołem jak śmiga zataczał się bo noc głucha czas

zwykłe słowa

mówi się zawsze zwykłym słowem o inaczej zaczynać na nowo

otrząsnąć z gwiazd głowę noc gwiazdy bulwary drzewa

wiatr nie tak szarpie mi kurtę jak niegdyś szarpał sukienkę przedwiośnie nawet nie śpiewa

(55)

przerwało piosenkę

ciszą ty chcesz mnie przebić w milczeniu słychać twe wieki groźbą wołasz do siebie

boże daleki

szuka oko bystre

znalazłeś wstrzymałem oddech wznoszą się ręce przeczyste czekają kiedy się poddam

o daleki

słyszysz te wiersze o daleki

nie będę twoim świerszczem

wzdychają miłością piersi

nie doczekasz się niebo przemian niech się wiersz łamie jak pierścień przybywaj ziemio

ziemia skała glina a ja to mięśnie i kościec kończy się co się zaczyna nie może być jaśniej i prościej

(56)

CODA

fale chodzą cichutko

z drugiego brzegu od bagien prowadzi wesołą łódkę łopoczący żagiel

twarz rybaka w refleksach wiosny kapelusz nad nią stoży się wysoki ogorzałe ręce pogrążają płytko wiosło burząc w wodzie obłoki

one i żagiel za cypel płyną prosto

pod wierzbę obciążoną złocistym okwiatem w milczeniu plam świateł

luby jest postój

taki w pamięci pejzaż się otwiera choć dzień niejeden go pokrył

jezioro na litwie nazywało się wiero ten rybak bogdan modryj

myślę miasto niebo w łunie rudawej

tam zdziera płuca we wrzasku odlewni wentyl pod kratami mostu okręt zawył

stocznie remizy dymią

(57)

wszystko cenię ceną legendy krzyk miasta ciszę na łodzi

legendą olbrzymią dzień jak codzień

wiersz jedyna dedykuję pani marli grzegorzewskiej wiersz światło po poludniu zechce przyjąć pani marła maćkowska wiersz wąwozy czasu zechce przyjąć pan wilam horzyca wiersz świat zechce przyjąć pan jan wydra wiersz narzeczona zechce przyjąć pan wiktor ziółkowski

książkę poświęcam matce mej i siostrze

BALLADA Z TAMTEJ STRONY [1932]

PIEŚŃ wieczorze seledynowy łuku pachnący o wieczorze jaskółek

turkusy chryzolity rubiny beryle wśród wizyj dawno już czułem ślubny śpiew nocy

zamknięty w wielkie motyle

o

pachnący wieczorze podaj dłoń

(58)

sypie się zmięte powietrze popiołem

do kin przez zapasowe drzwi wbiegają konie i włosy równo ucięte nad czołem

a ot i różowy dom

i deszcz drobny idzie między buki seledynowym łukiem

skręcają się jak muskuł elipsy ciemności półzmroku wąska jest brama

w chłodnej kośbie zapachów

schody i rząd świeczników wiodą cię na zachód czy ty czy inny w sennych gwiazd otoku

ucz się seledynowymi okrętami kłamać o wieczorze

o

sierpniowe święto do kolan dziewczętom sięgające grą jak morze jak morze

WIĘZIENIE

maleją źrenice dnia

przysłonięte rzęsami choin

od myśli do myśli od pnia do pnia

(59)

po ciemku chodzić się boisz

przed chatą dotykając chust kwiatem podstrzesza kobieta w słonecznikach bieliznę rozwiesza

kipi rąk oceanem betonowy stadion gdy gibki bicz biegnący u mety się zagiął na przestrzeni z szafirów i oliwnej wodzie statek pod dymem dąży ku białej pogodzie

wszystko wszystko jest na ziemi

w szpitalu zmięte łóżka płonąca pokrzywa w ślad zębatej gorączki topią się leniwo

nad wiotszą niż łodygi kolumną obliczeń astrofizyk natchnione unosi oblicze

bijąc młotem w żelazo na niebios otchłani

murarz przy chmur drapaczu świeci jak archanioł wszystko wszystko jest na ziemi

tak wiele wszystko tak mało

(60)

MELANCHOLIA rosły

sztywne łodygi anten

dźwięczący na dachach wykres w godzinach wyniosłych

burzą układał się dzień ten i tamten i cóż pomogły tu

obrazy nikłe

chęć najdłuższego snu ach tak

serce serdeczne stuka ach tak

serce czerwone jak kwitnie lak odwieczna karuzela

a jeśli nie niedziela

może zaróżowi mnie jeśli tak

wiem

nieszczęście kipi i mgła pod wodą ciemnego dnia a przecież był złoty krzak był radością

był tem

pani marli maćkowskiej

(61)

LATO NA WOŁYNIU

łąka huśtawka

sznury pogody chrzęszczą rozwiewa się nieba kaftan w rozkołysaniach

kołyszą się gałęzie pachnąc szczęściem tryumfowania

od chmur dalekich do suchych skał młot słońca połysk

moich stóp chwała tratuje wołyń

unosimy się falisty dym to słoneczna głowa i ja

opadamy jak zgaszony wybuch krąży fosforyczny rym

napowietrzną rybą

z rozkoszą gwiżdżę w czerwcowy czad skaczę kołuję tętnię

25 lat

nagiego ciała ogień ręce ptakami w niebie wiatrem nad trawą nogi to pięknie

(62)

to pięknie słuchaj

gdy karminowy grzebień południa żłobi upał

gdy lazurowym koniem do nas przyfruwa z gorącej przestrzeni asonans

ukochanej ziemi

hej

PAMIĘCI ZNIKNIONEGO

gdzie czerwona kalina styka się z niebem słodko szumiąca wiotka

jest jasno

u kaliny zamyślona dziewczyna jak piękna

niewiele takich w życiu spotkań spojrzeć w zachwycie zasnąć morze morze morze

okręt orzeł

ciemność białą mętną stojącą

(63)

łańcuch mocnym sprężeniem trąca w tej kopule zwróconej w dół wielkiej jak nicość

łańcuch drży ogniwa idą wzwyż ostre szpony drą piach i muł dna

wyrywa się z mroku żelazny masyw krzyż i prąc przez głębię gra

kotwica

morze morze morze

miedzy liny jak deszcz ukośne wplątał się wiatru proporzec trzepoce ostro i głośno ku zorzy

morze morze morze

wysp bukiety różowe granatowe w słonej burzy jak pięści się trzęsły głos daleki szybkim biegał krokiem przez obszary jasne i szerokie

sztywnym jakby przerzucając się przęsłem głos daleki tulił się nam do głowy

nie wiedział drżał powtarzał morze morze morze

w wichrze wyspach kotwicy burzy

(64)

szukał głos duży orła conrada żeglarza

panu kazimierzowl miernowskiemu

ZDRADA dziewanno

grzmiały bryły chmur dziewojo

szmery drzew się stroją dziewico

błysnęło złote lico sponad gór

on żonę pojął

w półkolu półksiężycu mulistym śniada

wstęgami ciężkim dymem idzie smuga światła od sadu w noc gorącą dyszącego jak stado los się gmatwa

a tymczasem woda się czesała wartkim szumem u wodopoju w siedmiu lustrach odbijał się pałac i słowa

on żonę pojął

wonią próchna ten dom się odziewa modlitwami szemrzący w kątach

(65)

wśród okrzyków do dziewic dziewann los się zaplątał

SAMOBÓJSTWO

ostatnim towarzyszem świt na hafcie firanek uderzony wystrzałem z bliska

w ognistym huku i złocie

rozszerzył się nagle w czarnych wód ścianę wody spadły w cień bez nazwiska

cień w olbrzymie paprocie z dołu posrebrzane

spadał o sny o sny

bardzo głęboko siwy tuman zmurszały twarze krążą bezwładnie oślepłe

zalane strużącą się krwią każdej dłoni kwiat biały ciepły

w atmosferze stojącej pływa drżąc

poprzez gęstwę przepastną w milczeniu jak rzeka długiem świecąc w ciemnościach niejasno

(66)

sennego lotu łukiem powoli spadł

we mgłą szarawą migocący nieistniejący

świat

głębiej

tuman zatrzepotał jastrzębiem nad wieczną nocą

w zawiei form jak kamień

oszalały wszechmocą runął mu na spotkanie sztorm

grzmot grzmot grzmot nicość

przepaści głodna żelazna błyskawico w lot

w odmęt

pęd pęd

ciężkimi tabunami gwiazdy tratować na szczęt

miażdżyć

wichrem w ryczącej burzy

(67)

urastał jego gniew

miotał się palił w ryk zamieniał nie mogły śpiewać dłużej

sprawy człowiecze wspomnienia poranek wystrzał ziemia

nawet krew

stopionym lały się brązem żywioły w gromie on poznał i wrzawą w górę

wzbijał się niby płomień

otchłań krzykiem napełniał wojennym w miliona głosów zawierusze

z wszechrzeczy chórem i złudzeń

jesteśmy zjawiska czasy ludzie śmierci geniuszem jednym śmierci geniuszem

pani halinie powiadowskiej

POD POPIOŁEM

wichrze popielny czyś po to wiał by imię moje zetrzeć ze skał głowy snem owinięte głowy

czarny kozioł prowadzi na makowy zagon

(68)

widziałem w czeluści skrzypcowej jaskółka zawisła wagą

cienie się w cieniach pławią formy poddają się rytmom światłością krwawopawią parne parowy kwitną z morza kobiety złotorogie wychodzą szukając pieszczot w jałowcach czerwony ogień

krzaki w ogniu proroczym szeleszczą do jakich rozwiać się granic

by nie pachniały bagnem wichru popielny taniec me imię ściera ze skał pragnę

SAM u dna ostrego krzyku

nic się nie jawi

brudna skrwawiona stopa na chodniku plot afisz

drzewa szeregami bojowo

chcą śpiewać ramionami nad głową

ziemia w kamieniach płowych nie może się uśmiechać a gdzieś

(69)

chociaż nici pajęcze na strzechach płatki lecą pod zorzę

świtem

wiatrak ręce ogromne rozłożył nad żytem

chociaż rola wędruje bruzdami wzdłuż od horyzontu do horyzontu

od zórz do zórz nie ma spokoju

pokoju mój z zegarem

przyjacielu z zacisznym objęciem ścian ty nawet wietrze stary

na ulicach mnie zdradzasz gdziem sam

ach nie noc jedwabi żałobnych nie burza nad pustki żywiołem nie sen

słowami czerwonymi strunami czerwonymi za rozpalonym czołem ciemny tors mostu nad ciszą wszędzie czerwienie kołem płomienie wisząc

w mętnym strumieniu sekund grożą

(70)

powodzią wieków straszniej niż noc straszniej niż burza niż sen

PONTORSON

ósmą godzinę znaczy twardy zegara terkot dzieci w sabotach śmieją się biegną do szkoły

odprowadza je sad brzoskwiniowy a pachnie cierpko jest tu i ranek jasny jak lusterko

wesoły

to on siekierą z bursztynu podcina drzewa nocy więc walą się ciemnymi koronami na zachód w uliczce kościół ma srebrne oczy

domy na kolanach modlą się bez strachu

pole w ciepłych okrzykach bo tam żółty łubin

swoim nocnym kolorem się upił a jeszcze słońca połyka

ramieniem pijanym otacza najmilszą zabawkę swą miasteczko

(71)

płaskie jak taca

stare jak zgrzyt zegara pontorson

pani stanisławie z gozdeckich horzycowej

PRELUDIUM

1 o świcie wybuchły ptaki z mosiężnych ról smukła kobieta jasność przyniosła na głowie

2 dzwony nienasycone kołyski muzyczne wspominać wspominać zapominać

3 powiewie różowy jak twarz dziecka płomyku podcinający niewysoką trawę ciemnym kwiatem makowym skinę nieruchomy zapach uderzy mnie i zginę

4 jeleń stoi u źródła struga szepce ave

(72)

BALLADA Z TAMTEJ STRONY

o śmierci nic już nie wiem

o czarne okna i powieki trzepoce motylami

pachnie sośniną modrzewiem dotyka co noc snami

zza cichej rzeki

gdzie mgła noga za nogą wlecze się w ciemny zakąt

trzyma w skrzynce niebieskawy akord skrzynki otworzyć nie mogąc

życie jest snem krótkim mówi głos z prawej strony

życie snem krótkim wtóruje ze smutkiem głos lewy przyciszony

życie snem krótkim to trzeci nieodgadniony

i wzbija się w szare niebo mgła z nieznanego oblicza a czas

(73)

a ziemia dziewicza

o dlaczego

wzrok twój nie schodzi

z przedmiotów pod oknem leżących na stole z godziny w której żem się rodził

ze skrzynki zamkniętej jak boleść z umarłych rąk czechowicza

panu wacławowi gralewsklemu

O MATCE

rano tęcza na ścianie odbita z lusterka falisty brzęk zegara wydobywa na jaw

maj się sadem puszystym jak chmura rozćwierkał w oknie które granicą jest izby i maja

powiewają tu matki ciemne ciche ręce przebywają tęczowy refleks czy wodospad nad obrusem ciemnieją ciszej i goręcej

mimo zmarszczek szept smutny niemyślaną groźbą matko zbudzony patrzę spod rzęs trawy leżąc matko twe siwe oczy płaczą nade mną może wiatr jestem tu choć daleko na innym wybrzeżu

(74)

twój ostatni kwiat

tak mało wiesz o synu chodząca wśród gromnic tyle że spajam głazy rymów

tyle że nie mogę zapomnieć płomienia dymu

jak nikt inny jesteś pośród ludzi

mówić cóż mówić drżeć z niemocy słów

żebyś młoda i piękna w uśmiech mogła wrócić znów

PRZEZ KRESY monotonnie koń głowę unosi

grzywa spada raz po raz rytmem koła koła

zioła

terkocze senne półżycie drożyną leśną łąkową dołem dołem

polem

nad wieczorem o rżyska zawadza księżyc ciemny czerwony

(75)

wołam złoty kołacz

nic nie ma nawet snu tylko kół skrzyp mgława noc jawa rozlewna

wołam kołacz złoty

wołam koła dołem polem kołacz złoty

EROTYK

błękitne pierwsze litery żałobne zaślubiny pełnia drapieżna

suto cieknie srebro atmosfery na głębiny

ty ich nie znasz

iskry z czarnego metalu myśli od prądów osłabłe opad żalu

z nagła zorza zadrżała świetlistość widzę ciała świeższą od złotych jabłek

stopione razem

(76)

wiersze za mgłą noce nizinne szklane są

jak upał i chłód

ze snu schodzących potęg

czy wiesz te wiersze co cichną dla ciebie erotyk

srebrna duszyczko zwrotek marychno

ELEGIA NIEMOCY

stąpają posłowie nocy

w ciężkich szatach z buczackich makat szafirowy żwir spod karocy

zaskakał

idę z orszakiem jesiennym bulwie j ą poetom śpiewy ciemny

prycha koń we skrzydłach ogniobrewy

w dolinie tej za liściem liść

jak pieczęcie spadają na rude traw niebo

(77)

iść dokąd iść

z wierszem jak dym niepotrzebnym

posługiwały mi burze widziałem dno

cień mnie swym głosem urzekł apokalipsą zbudził

czy to

jest sprawa ludzi opowiadać komu nucę

powinien bym błyskać i grzmieć tak oto snują się słowa listopadowe szemrzące sennym listowiem

o czas o ręce puste

nie mieć białego gromu a chmurę mieć

ELEGIA ŻALU ja:

zielona gwiazdo z norwegii gładkim na śniegu śladem majowe u drzew noclegi opowiadaj

(78)

gwiazda:

ogniste święta kobiet schodziły ku wodom lekki wiatr kołysał świat nasz nucąc

chodził smugą złotą

blaskiem gwiazdy zasmucał dymiły karminowe pieśni leśny wieczór się prężył

stojąc w gęstwie wonnych paproci

ja:

skądże przyszedł jak czary zwyciężył cień przedwczesny

w chłodnym przelocie

gwiazda:

zwyciężył święta święte schodzące ku wodom bo myśl mą przeczuł

żałuję umarłych młodo i mieczów

ja:

zakrywam się przed rozpaczą dłonią otwartą listopad mocno trzyma mnie w ramionach wiersz ten rozdarto

spojrzyj już kona

(79)

gwiazda:

gdy umilknie śmiercią olśniony stoczy się na me ręce rosą poniosę go niemo

sinawą szosą której nie ma

to na niej gasły drzewa wiatr szepty mórz to tędy szli pomarli zbyt rychło

snuje się mieczów strzaskanych metaliczny kurz i ja gwiazda północna przetoczę się cicho

to tędy ty idziesz

zanim jeszcze twe serce ucichło

ELEGIA UŚPIENIA godziny gorzkie bez godów

czarny druk na pożółkłych stronicach jakby ze stromych schodów

spływała w mroku żywica

zwija się zaułek zawiły

zagubiony we własnych załomach tętnią mu rynsztoków żyły

rytmami dwoma

(80)

niebo sine niebo szare domy szare domy sine beznamiętnym obszarem to niebo to miasto rodzinne

tylko myśli się miłość żywą w myśli na bruku się klęka naprawdę złotą niwą

faluje tylko piosenka

sen życie ujął

osłoda sen ciężki a nieważki piękne zjawy sennie kołują

w krwawych ciemnościach czaszki

dni malowane zmierzchem śniąc także jak zły list potargam

wtedy

kwiaty na gwiazdach wierzchem rajskie ptaki obsiadają parkan

rzeką świateł ścieka śnieg zbrudzony tęcz jest tyle tęcze lecą ulicą

jedna niesie konew z żywicą

z żywicą

(81)

znów po ogniowych ogrodach znowu ciemne korony

i w takt ociężałych kroków spływa po czarnych schodach żywica i miasto mroku

STARE KAMIENIE [1934]

KSIĘŻYC W RYNKU

Kamienie, kamienice, ściany ciemne, pochyłe.

Księżyc po stromym dachu toczy się, jest nisko.

Zaczekaj. Zaczekajmy chwilę - jak perła

upadnie w rynku miskę - miska zabrzęknie.

W płowej nocy,

po kątach nisz głębokich, po bram futrynach i okien załamany,

bez mocy,

cień fijołkowy uklęknie.

(82)

Gwiazdy żółte, które lipcowy żar ściął, lecą - kurzawą - lecą,

firmament w złote smugi marszczą, za Trybunałem

na ślepych szybach świecą cichym wystrzałem

Noc letnia czeka cierpliwie, czy księżyc spłynie, zabrzęknie, czy zejdzie ulicą Grodzką w dół.

On się srebrliwie rozpływa

w rosie porannej, w zapachu ziół.

Jak pięknie!

LUBLIN Z DALA Na wieży furgotał blaszany kogucik,

na drugiej - zegar nucił.

Mur fal i chmur popękał w złote okienka:

gwiazdy, lampy.

Lublin nad łąką przysiadł.

Sam był i cisza.

(83)

Dokoła

pagórków koła,

dymiąca czarnoziemu połać.

Mgły nad sadami czamemi.

Znad łąki mgły.

Zamknęły się oczy ziemi powiekami z mgły.

KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEJ TRÓJCY NA ZAMKU

Jeszcze po dniu gorącym szorstki mur nie ostygł;

blanki ten blady wieczór bodą jak osty,

a za wieżą zamkową, w kościoła oknie na płask, błysnął wodą stojącą księżyca blask.

W ciemnym wnętrzu jest smugą białawego szkliwa.

Nie wiadomo, jak taka barwa się nazywa.

Chodzi, chodzi w ciemnościach ruchomy światła korytarz,

jakby noc palcem srebrnym wodziła niebieska po gotyckich łuków smukłości,

po freskach.

Dziecko tak palcem wodzi po książce, gdy czyta.

(84)

Tu skały malowane są tronem Dziewicy,

gdzie indziej zaś podwójny Chrystus ciemnolicy w dwa kielichy odmierza wino.

Święci z pustelni, Mario surowa, kwiaty kapiące z wnęk odrzwi, nisz,

archaniele, pancerzem jasny - o czym w promieniu śnisz?

Jakie apokalipsy śnią się smokom, orłom?

Żadna trąba nie woła.

Księżyc palce swe cofa w mroku kościoła.

Za szybą migoce Orion.

WIENIAWA

Ciemniej.

Pagóry, zagaję, podlezą

nie sypią się wiankami na oczy.

Ciemniej.

Z nieb czeluści otwartej na ścieżaj biegną ciche niedźwiedzie nocy.

Nad ulicami, rzędem,

(85)

czarne, kosmate,

będą się tarzać po domach do chwili,

gdy księżyc wybuchnie zza chmur, jak krater, świat ku światłu przechyli.

Blachy dachów dudnią bębnem.

W dół, w górę, nierówno się kładzie perłowy lampas:

w prostopadłej gromadzie przedmieścia lampy.

Przeciw niedźwiedziom to mało!

Gną się, kucają domki, zajazdy, bożnice pod mroku cichego łapą.

Ach, trzasnęłyby niskie pułapy - ale już zajaśniało.

Pejzaż: Wieniawa z księżycem.

CMENTARZ LUBELSKI

Zegary, twarze nocy niewesołe, hasło podają: północ, północ!

Dołem

place konopne, lniane, ulice - długie mroku czółna,

(86)

lamp łańcuchami spętane.

U krańca Lublina czworokąt czarny, szumem poemat wiatrów skanduje.

Klony, brzeziny, kasztany, tuje obsiadły wyspę umarłych.

Aleje głuche mamrocą nocą, jak rynny.

Blask blady gwiazdy samotnej opiera się o cień, o bluszcz, żałobny barwinek,

paprocie.

Krzyże z marmoru, anioły brązowe srogo stanęły na piersiach trumien.

Pieje kogut.

Napisy z bramy cmentarza w pamięci zakarbuj, zatnij:

„Oto teraz w prochu zasnę - z prochu wstanę w dzień ostatni...”

W BŁYSKAWICY [1934]

INICJAŁ W BŁYSKAWICY

byłem czym jesteś

(87)

jestem czym będziesz ty

z dolin suteren placów rzek piekarń młynów okrętów spojrzeń hut mgły z barów rozkwitłych witek i nieb tak sennym zdrojem na ręce moje ściekał

szept

depcą tygodnie po łóżkach stołach muska muzyka kwiatami skroń niepokój dymi wołam twe imię wołam

bądź

AUTOPORTRET

stanąłem na ziemi w lublinie

tu mnie skrzydłem uderzyła trwoga matko dobra

na deszcz mnie małego tęsknego wynieś za miasto tam siano pachnie w stogach

ze snów dzieciństwa mnie wydarł

(88)

z nudów książki szkolnej serdeczny jan wydra i brat w mundurze taki duży

piłsudskiego żołnierz

tak tak to po kolei tupały dni lata nadzieje

aż zaczęły i mnie dudnić armaty

litwa raz pierwszy

ciekła przez marszów smugi jak przez palce przeciekła z frontu do wierszy

wiersze o mnie walczą

i znów litwa jeziornej jesieni

chora borów na wzgórzach mosiądzem wody pod łodzią rumieniec

na przemian z mową białoruską lśnił na wybrzeży wstędze we wstędze ręki mej pluskał wołyń

jak tam kipiałem wesoły

ciężko i gęsto rosnąc

w miasteczku o cerkwie białe grzmiała moja majowa wiosna

(89)

w warszawie już jasne witryny smutek zasłonił przede mną

paryż ocean widziałem przez dym siny także laurowo ciemno

znów ziemia lublin pusty jak czerwone skały bretanii serce w pół drogi nie ustaj dalej

za nic

ILIADA TĘTNI

pamięci stanisława wyspiańskiego

zamknięte niebo źrenic

dłonie bezwładne bezradne jak dzieci w grubej ciemności

nieskończoność to szklistej jesieni czy jesień gorąca nieskończoności

tylko w uszach zmarłego płaty huku w złotych rzutach wybucha głos iliada po bruku chmur łuku

dudni tętni wlecze promienny a ciężki swój włos

(90)

skacze z rumianej głębiny w blask a nisko

nocy ostatnia godzina w bani błękitu i gwiazd schodzi pod wodę

głowy okute runem splotów czarne smoliste oczy

ucięte siłą ruchy ostrych dłoni bark

wznoszą się krzyczą naprzeciw strzelistych lotów nagiego torsu śpiewaka zgiętego pod wagą harf

których stworzył smagłych i śmigłych biegną brzęcząc tarczami o tarcze miedzią zwyciężają i giną

a jest dzień

włócznie od krwi nieostygłe

ciała pachnące bitwą młodej chwały zapowiedzią nad rzeką wśród dymu płyną

w kraczący cień

achilles ma oczy blade bardzo otwarte niebo źrenic

w mokre od rosy włosy zanurza swe palce słońce i żal i jemu tętnią konie tłum tratujące z pogardą

choć wielkie oblicze matki prawdziwie patrzy z fal

apollo bijący strzałami drapieżny na obłoku

apollo odziany zorzą i gniewem co się pod sercem mełł

(91)

twój pocisk wdarł się w pierś jesiennej nieskończoności utkwił po bełt

dlatego w ciszy źrenice

w nieskończoności jesiennej dłonie ale tętnią po chmurach i uszach konnice iliady miedzianej konie

DOM ŚWIĘTEGO KAZIMIERZA

spokojnie miękko świeci chwila bez godziny twarz opada nad książką rosa może granat

widzę zawsze samotny łuskę wód w złocie gliny bór iskrzy się sosnami patrz gwiazda źródlana gwiazda źródlana innych

o wszystkie mosty paryża serce się tłukło tłukło brooklyn przydeptał ręce spłynęły pasma krwi

notre dame we snach dygotała zbliżała twarz wypukłą krzyknąć polska zbudzić się powieki smutne odwinąć mógł sen lat wielu minąć ten także musi minąć

zamknięte drzwi drzwi

poranek płoty naprzeciw szyn kolejowych plątowisko

(92)

dzwon gasnący z kościoła wśród nawałnicy drzew zakonnic śpiew

płacz dzieci chyba już wszystko

nie można chwiać się jak tamta sosna pod gwiazdą palce na piórze zwinięte cierpko cierpiące

grają niby na flecie naszą syberię nasz dom gonią przed oczy śniadą ról naszych gorącość kraju bliski tak bliski że całujesz

setką ludzi ty chodzisz od skroni do skroni bocianich gniazd żałujesz

i chleba kruszyny nie ronisz kraju

fabryki ciepło ryczą do pracy łzę płoszą zaranną nie można chwiać się jak sosna pod gwiazdą źródlaną naród czeka i nie wie

stoi w adama głosie sypia w juliusza śpiewie

- - - - przerwa przeczuwa finał

ubogim karawanem za miasto do montmorency

wsuwa się trumna w ulicy cień od liści pstry w deskach czemu czemu nie są z sosny

palec srebrnym pierścionkiem chudy i żałosny uderza w sęki na wybojach

jedyna zbroja

(93)

a miasto jeszcze mosty tętnią

przeczucie chłodne jak dół wskazuje dłonią tę drogę

na wspólnej bratniej mogile wieńców nie będzie nie zwiędną z bogiem prochu wielkości z bogiem

- - - -- - - -- - - -- - -

południe przechodzi tędy śpieszy się na zachód zapominajcie okna o kadzidlanym zapachu on jest wszystkim i niczym trzepoce lekki gołąb stąpa ciężko po ziemi przeobrażalny jak blask cięży progom zydlom stołom

on gdy szyby tej celi zasłania na płask wielkie oblicze

wierszom daje imiona z kształtu trudu wyliczeń smugami tęczowymi wiją się zwitki papieru z niebieska smutne łaskawe lecz gorące parzą i palą czoło jak bryzgi eteru wychodzą niespodziewane strofy wołają podnosząc dłonie

chaosu dosyć linia koło koniec

zrywają się

pamiętasz konie

na antycznym łuku wspinające się prychające brązem spadają

milczy bruk

Cytaty

Powiązane dokumenty

W październiku 951 roku odbył się w Pawii ślub Adelajdy z Ottonem, który ogłosił się królem longobardzkim i koronował żelazną koroną Longobardów?.

Poza pasmem skał widać było na morzu silny prąd, co mię wcale nie cieszyło, gdyż po- rwany nim, mogłem zboczyć z obranego kierunku i dostać się na otwarte morze, gdzie

Uśmiechając się oczami żuła i pomrugiwała do Gregoryna, on zaś spróbował wydusić na usta jakikolwiek uśmiech, zaczął uważniej przyglądać się komnacie, ale było w

– Mówiłaś pani - rzekł Harthouse, gdy podniosła na niego oczy – że to, co mi oświadczy- łaś, jest tylko wstępem; więc cóż jeszcze jest dalej, jeśli mogę zapytać..

– Młodzi oboje jesteśmy, kochana ciotko – odrzekłem – młodzi i niedoświadczeni, wiem o tym, i w tym, co mówimy, i w tym, co myślimy, jest wiele niedorzeczności, lecz bądź

NUDMDáRLERM VL F]\PSRGZSá\ZHP*DOXQLHQD]ZDáF]DVHP3HJJRWW\Ä]ZLHU] FLHP´ 3RF]FLZD3HJJRWW\E\áDWDNUR]*DORQD*HSRWUDFLáDXVXNQLZV]\VWNLHJX]LNL3 NDá\MeGHQ SR GUXJLP QD MHM ZVWU]VDQ\FK

Kiedy teraz mały człowiek podniósł swoją zmarszczo- ną twarz i utkwił w panu Pickwicku szare oczy o pytającym wyrazie, pan Pickwick nie mógł się dość nadziwić,

Nużący to był dzień dla Samuela Wellera, który od dziesiątej rano do drugiej po południu ciągle podróżował z hotelu pana Pickwickado gabinetu pana Perkera i z powrotem,