5WIHT Rok III. N» 9 z dnia 29 lutego 1908 r.
Warszawa dzisiejsza a dawna.
£
echą znamienną sy
reniego grodu był jego wesoły, żywy temperament. Nie
raz wśród nader ciężkich warunków, zwłaszcza przez ca
le ubiegłe stulecie, pełne klęsk i wzlotów ducha, wielkich nadziei i gorzkich zawodów, Warszawa po
trafiła utrzymać równowagę życia społecznego, nigdy nie traciła wła
ściwego sobie humoru, umiała na ruinach wznosić nowe gmachy, śmiać się, i kochać, i szaleć po dawnemu.
Nie sięgając w czasy zbyt odległe, w czasy Księstwa Warszawskiego i Kongresowego Królestwa, a na
wet w okres rządów księcia Pas- kiewicza, kiedy to szał zabawy pło
chą ogarnął stolicę, dość przypom
nieć ostatnią dobę przedrewolucyj
ną, dobę najcięższego może ucisku narodowego, termin doświadczeń i upokorzeń, które Warszawa znio
sła mężnie a dostojnie, z pogod
nym niemal uśmiechem na twarzy.
A nawet jeszcze podczas okropnej wojny japońskiej, wojny bezprzy
kładnej w dziejach a niezapomnia
nej, chociaż dreszcz zgrozy wstrzą
snął nerwami warszawian, a lęk ści
snął serca, chociaż na posępnych płaszczyznach Mandżuryi obok krwi rosyjskiej krew polska lała się ob
ficie, nawet w dobie przeraźliwej katastrofy dziejowej, Warszawa zde
nerwowana już i zbolała, zdobyła się jednak na przebłyski świetnego humoru, na zgrzyt ironii i cięcia satyry. Jak lotne jaskółki, krążyły po wzburzonem mieście wyborne koncepty polityczne, z ust do ust podawano sobie dowcipne wiersze okolicznościowe o Laojanie i o Muk- denie, które na nutę krakowiaka chłopcy poczęli śpiewać na ulicach.
A chociaż wyraźnie było już sły
chać grzmot nadchodzącej burzy, choć ziemia rozpalona drżała pod stopami, płochy warszawiak z upo
dobaniem powtarzał wyborny ka
lambur o zawarciu pokoju z japoń- skiem obiciem.
Dopiero tak zwany „ruch wol
nościowy" zgasił ostatnią iskrę do
wcipu na obliczu duchowem syre
niego grodu. Dopiero „wielka re- wolucya rosyjska" wyziębiła ogni
sko naturalnego humoru, a pierś warszawianina przywaliła głazem lęku i przerażenia. H uk bomb i trzask rewolwerów nie usposabia
ją wesoło, zabójstwa polityczne i mordy partyjne nie przyczyniają humoru, a dzikie napady bandyckie rozpaczliwe tylko mogą obudzaćre-
fleksye. Nadto terror ekonomiczny i bezmyślne strajki kraj cały i jego stolicę wyniszczyły do szczętu.
Jednocześnie zasępiły się czo
ła polityków warszawskich, przywód
ców stronnictw i całego zastępu
„sympatyków". Wszystkie rachu
by zawiodły, wszystkie nadzieje zmyliły, wszystkie plany runęły, jak domki karciane. Powrotna fala reak- cyi zamuliła murawy wolności, bu
rzliwa chmura, gnana od północy, przesłoniła jutrzenkę swobody, a po krótkiej wiośnie ludów nastała dłu
ga, gnuśna zima wstecznictwa.
Po za reakcyą i po za anarchią dusi Warszawę jedna jeszcze zmo
ra, którą czują wszyscy bez wy
jątku, od której cierpi cała ludność miasta, bez różnicy wiary i pocho
dzenia, zarówno realiści, jak po
stępowcy, żydzi, a nawet prawdzi
wi rosyan/e. A zmorątąjestdrożyzna, wywołana postępowym paraliżem strajków.
Drożyzna jest klęską Warsza
wy. Ona to, wobec ubóstwa i nie- zasobności mieszkańców, wyciska na zewnętrznym wyglądzie miasta pię
tno smutku i przygnębienia. Dro
żyzna i brak środków materyalnych bardziej obecnie dokucza warsza
wianom, niźli brak swobód poli
tycznych. Niepewność jutra, brak stałego gruntu pod nogami dopro
wadza całe warstwy ludności do rozpaczy. To też po ulicach War
szawy ludzie snują się. niby senne widma. Ich odzież zszarzana, ich kroki niepewne, twarz wynędzniała, podkrążone oczy świadczą wymow
nie, w jakich anormalnych znajdu
ją się warunkach.
Nad miastem zawisła gęsta mgła melancholii. Uosobiony smu
tek przechadza się po jego rojnych zawsze placach i ulicach. Obecna Warszawa od trzech lat w grubej jest żałobie. Widzi ją każdy, kto po krótkim chociaż pobycie zagra
nicą, z błyszczących grodów Zacho
du, gdzie panuje zbytek i zadowo
lenie, wesołość i zdrowie, porządek i swoboda, powraca do kraju. Kon
trast Warszawy z lada miastem nie- mieckiem jest rażący.
A przecież nie zawsze tak by
wało, choć często bywało nieszcze
gólnie. Do zmiennej losów kolei, do ucisku i prześladowań gród ma
zowiecki dawno jest przyzwyczajo
ny, nie może jednak pogodzić się z obecnym stanem nędzy i zdzi
czenia. Tak się bowiem w kraju od lat stu układały stosunki, że brak swobód politycznych do pew
nego stopnia równoważył dobrobyt
materyalny, jak było za czasów pruskich i za rządów księcia Pas- kie wieża, i odwrotnie, jeżeli kraj przechodził kryzys finansowy, jedno
cześnie dźwigał się politycznie i na
rodowo, jak w epoce Księstwa War
szawskiego.
A przedewszystkiem na kraj cały Warszawa słynęła taniością ży
cia i łatwością utrzymania. Była miastem dla wszystkich dostępnem i wesolem, gdzie za niewielkie sto
sunkowo środki wygodnie żyć i czas przyjemnie można było spędzać.
O dobry zarobek dla ludności ubo
giej oczywiście łatwo nie było, ale każda złotówka znaczyła przed laty znacznie więcej, niż dziś rubel srebrny.
Ta niezmierna łatwość zaspa
kajania pierwszych potrzeb życia nadawała ludności warszawskiej wy
gląd wesoły i niekłopotliwy, tak wręcz przeciwny dzisiejszym na
szym stanom i nastrojom. W sa
mej rzeczy, jak nie miał radować się warszawiak i nie śmiać się do słońca, kiedy jeszcze za czasów księcia Paskiewicza, a więc przed sześćdziesięciu laty, komorne za mieszkanie familijne, składające się zczterech obszernych pokojów i kuch
ni, wynosiło w śródmieściu trzysta złotych polskich, czyli czterdzieści pięć rubli rocznie,—kiedy funt mię
sa kosztował sześć groszy, w cza
sie drożyzny siedem groszy, kurczę od sześciu do dziesięciu groszy, gęś dwa złote, indor cztery złote, a soczysta gruszka — groszaka!
Wśród takich warunków i wo
bec cen, dziś nieprawdopodobnych, łatwo było w Warszawie żyć i uży
wać, trzymać apartamenty, podej
mować gości, a nawet wydawać bale z doskonałem, bo czystem, winem węgierskiem ze słynnej piwnicy Fu- kiera—po pięć złotych kwarta. Nie dziw też, że radca stanu, referen
darz, lub profesor uniwersytetu, po
bierający rocznie najwyżej sześć tysięcy złotych polskich, mógł w owe czasy dom prowadzić na stopę bar
dzo przyzwoitą, utrzymywać stosun
ki towarzyskie, kupować obrazy i książki, a nawet dla kuracyi wy
jeżdżać do „wód maryenbadzkich".
Że taniość życia Warszawy nie była mytem, dowodzi autentyczny budżet roczny pewnego eleganta z roku 1820, przechowany w pa
miętnikach współczesnych. Z bud
żetu tego widać, jak tanio a wy
godnie mógł urządzać się świato- wiec warszawski.
Oto, jak się przedstawiały przed laty kawalerskie wydatki domowe:
Mieszkanie. Pokój od ulicy o 2-ch oknach z przed
pokojem ... Złp. 140 Śniadania. Kawa z bułką „ 70
2
Obiad pod „Białym ko- nikiem“ na Bednarskiej z 4-ech potraw po 20 gro
szy (za cały obiad). . Złp- 140 Fajka. Drejkónig, Wir
ginia, czasem Sułtan. . . „ 36 Opał i światło . . . „ 30 U s łu g a ... 36 Praczka... „ 40 Ubranie... „ 160 Rękawiczki na cały rok „ 12 Obuwie. Para butów 12 złp, zelówka 6 złp. . „ 36
Razem. . Zip- 700 A zatem za okrągłe 105 rubli rocznie światowy elegant, od jakich roiła się Warszawa, mieszkał bar
dzo przyzwoicie, ubierał się według ostatniej mody, przez cały rok cho
dził w rękawiczkach, palił wyborny tytoń, a obiady jadał pod „Białym konikiem".
Nie ulega wątpliwości, że taki elegant, jeżeli sto złotych rocznie przeznaczył na rozrywki, to uczęsz
czał na wszystkie bale i reduty, pijał smakowity poncz ananasowy, podawany w konewkach w cukier
ni Nowackiego, i z pewnością czę
sto odwiedzał teatr Narodowy.
Teatr Narodowy na placu Kra
sińskich grał taką rolę w życiu Królestwa Kongresowego, jak póź
niejszy teatr Rozmaitości za rządów Berga i Hurki. Teatr Narodowy był naprawdę instytucyą swojską z nazwy i z kierunku, był pierwszą sceną polską, która wydała cały zastęp wybornych aktorów. Ob
szerny budynek, dźwignięty w tern miejscu, gdzie obecnie wznosi się czteropiętrowy dom dochodowy, z dużą sceną, z parterem stojącym, z lożami i galcryami, oświetlony lampami olejnemi, z których tłusty płyn kapał na parter i plamił odzież elegantów i recenzentów, na co skarżyły się niejednokrotnie gazety, z ogromnym piecem w środku par
teru, gdzie gromadzili się literaci, bywalcy i młodzież uniwersytecka, teatr Narodowy na placu Krasiń
skich był naprawdę rozsadnikiem sztuki i kultury polskiej.
Tam Wojciech Bogusławski, twórca sceny polskiej, „pisał, grał i grających na czas późny stworzył", tam zięć jego i następca, Ludwik Osiński, profesor uniwersytetu i czło
nek Towarzystwa Przyjaciół Nauk, wytworny klasyk a wróg romanty
zmu, wystawiał patetyczne tragedye Corneilla i Racina, tam święciła tryumf tragedya Felińskiego, arcy- klasyczna „Barbara Radziwiłłówna', tam popularny wodewil „Chłop mi
liony" ze śpiewkrmi Nowakowskie
go o „miotełkach warszawskich ‘ do łez rozśmieszał rozbawione tłu
my, tam w operze zbierała laury
Rywacka, Elsnerowa, Dmuszewska, Jan Szczurowski, potężnym obda
rzony basem, tam w dramacie wy
bijali się Ludwik Dmuszewski, Ku- dlicz, Piasecki, a w komedyi Aloj
zy Żółkowski, ojciec genialnego ko
mika „Rozmaitości11.
Na czele artystek tragicznych teatru Narodowego stała Józefa z Truskolaskich Ledóchowska, o któ
rej pamiętnikarze warszawscy cieka
we podają szczegóły. Spadkiem po matce swojej, słynnej aktorce, otrzy
mała Józefa Truskolaska talent nie
pospolity. Hrabia Ledóchowski za
kochał się w niej i poślubił, lecz wkrótce porzucił, ofiarowując znaczną sumę, aby zezwoliła na rozwód i wróciła do panieńskiego nazwiska.
Artystka chętnie przystała na roz
wód, ale nazwisko Ledóchowskiej zatrzymała, do czego miała zupełne prawo. Wysokiego wzrostu, o czar
nych, wymownych oczach, postaw
na i kształtna, pełna temperamentu, Ledóchowska zrodzona była na tra- giczkę, wkrótce też zdobyła w teat
rze Narodowym naczelne stanowis
ko. Atoli w „Dziewicy Orleańskiej"
Schillera sił jej zabrakło, rola Joan
ny d’Arc okazała się zbyt forsowna dla niej. Wywołało to nieprzyjem
ne wśród krytyków i widzów zdzi
wienie.
Równocześnie ukazała się na scenie Narodowej niebezpieczna ry
walka, mianowicie Leontyna Żucz- kowska, późniejsza słynna Halper- towa. Młoda, urodziwa, wyniosłej postawy,o dużych niebieskich oczach, obdarzona dźwięcznym głosem, po
siadała Halpertowa wszystkie na artystkę warunki. Mimo to długo stała na uboczu, odsuwana w cień powagą Ledóchowskiej, która jej się słusznie, jako groźnej rywalki, lę
kała. Aliści traf zdarzył, że powie
rzono pannie Żuczkowskiej rolę sta
rej cyganki w lirycznym dramacie P. A. Wolfa z muzyką Karola We
bera, p. t. „Precyoza". Roli tej pod
jąć się żadna z aktorek nie chcia- ła. Żuczkowska bez wahania pro- pozycyę przyjęła. Było to dnia 17 Marca 1827 roku. Licznie zebrani widzowie z podziwem patrzali na typ prawdziwej cyganki w interpre- tacyi młodej aktorki, a kiedy w ak
cie trzecim poczęła szydzić z gran
da hiszpańskiego, gdy przy śniadem, niby z miedzi obliczu, połyskała go- rejącem spojrzeniem i ukazała białe, jak kość słoniowa, zęby, zachwyco
na publiczność nie mogła pohamo
wać zapału i gorącą zgotowała ar
tystce owacyę.
Odtąd Żuczkowska przełamała nieprzebyte dla siebie zapory i Spie
sznie postępowała naprzód, aby w końcu, pod nazwiskiem Halper-
towej, zająć pierwsze należne sobie miejsce na scenie Narodowej.
Ulubieńcem publiczności był również Alojzy Żółkowski, ojciec, a jego świetne dowcipy publiczność przyjmowała zawsze burzą oklasków.
Niektóre z aforyzmów słynnego ko
mika wydrukował „Momus" war
szawski, wyborne pismo humorys
tyczne, gdzie wśród mnóstwa kon
ceptów Żółkowskiego, takie czyta
my sentencye:
„Dla tego Polska długo nie ukazywała się na scenie, bo była ro
zebrana".
„Lombard musieli wynaleźć Lombardowie, a gotówka zapewnie pochodzi od Gotów".
„Dawniej Polacy mieli głowy golone, a dziś mają golone kie
szenie".
Otóż „golone kieszenie" są jed
nym z łączników pomiędzy Warsza
wą dzisiejszą a dawną, są cechą znamienną miasta, które zawsze miało dużo humoru, lecz bardzo mato pieniędzy. Ubogą zawsze by
ła Warszawa, jak na stolicę obszer
nego państwa, ale jej ubóstwo mia
ło wdzięk i humor. Obecnie gród syreni zniszczony jest i zrujnowany, nie posiada przytem ani jednego makowego z:arnka wesołości.
Ale bo stolica kraju przechodzi właśnie głęboki kryzys materyalny i moralny, a w jej łonie odbywają się zasadnicze zmiany, które roz
strzygną, czy Warszawa nadal bę
dzie polskiem miastem w stylu za
chodnim, czy też upodobni się do posępnych grodów Wschodu i Pół
nocy. Ale europejskie i polskie tra- dycye Warszawy takie są żywe i żywotne, iż szala zwycięstwa prze
chyli się niewątpliwie na stronę kul
tury i postępu. Do dawnych, dob
rych czasów taniości, płochości i wdzięku nie powrócimy nigdy, może jednak gród mazowiecki od
rodzić się i zakwitnąć, może stać się środowiskiem rojnem i potężnem, oświeconem i bogatem, a przecież gorącym patryotyzmem i polskiem zacięciem przypominać dawną ubo
gą, poczciwą, zewnętrznie zanied
baną, a przecież przez całe pokole
nia umiłowaną — Warszawę.
Stanisław Kozłowski.
Romney. P o rtre t Mrs Robinson.
Mistrzowie angielscy.
Wrażenia z Wystawy w Berlinie.
Berlin posiada w tej chwili wysta
wę obrazów, która budzi najwyższe za
ciekawienie całego artystycznego świata.
Na tej wystawie niema, oczywiście, nic niemieckiego, — oprócz niemieckiej ini- cyatywy, cesarskich stosunków Wilhel
ma II i sal królewskiej akademii ber
lińskiej, które służą tej wystawie za lokal.
Krytycy artystyczni, szczerzy znaw
cy sztuki malarskiej i bardzo oświeceni amatorowie czynią obecnie pielgrzym
kę, nieraz bardzo daleką, na Pariser Platz.
Okazya jest wyjątkowa.
Wprost nawet jedyna...
O wielkich angielskich mistrzach z osiemnastego wieku wie się, ale nie zna się ich. Tych mistrzów było sto
sunkowo niewielu. Oprócz jednego, Raynoldsa, nie byli zbyt płodni. Głów
nym ich tematem był portret. Ich dzieła znajdują się w posiadaniu ary- stokracyi angielskiej, pochowane po zamkach i pałacach rodzinnych.
Turner. Na morzu.
Gainsborough. A u to p o rtre t. Raynolds. A u to p o rtre t.
Reynolds. Nelly O 'Brien.
Najbogatsze muzea kontynentalne mogą się zaledwie pochwalić rzadkiemi i zwykle drugo- i trzeciorzędnemi oka
zami szkoły angielskiej. Największy z tej szkoły, Gainsborough, jeden z trzech, czterech wielkich kolorystów świata, wy
gląda niemal, jak mit, jak legenda. W londyńskiej
„ N a tio n a l Galery" łat
wiej się po
znać z Rem- b ra n d te m , VanDyckem, Boticellim i stu innymi, aniżeli z tą n a jw y ż sz ą p la sty c z n ą chwałą An
glii. Paryzki Luwr, w któ- ry m j e s t
wszystko, nie posiada Garnsborough’a ani na lekarstwo. Ma go, co prawda, Berlin, ale w okazach więcej, aniżeli po
dejrzanych; gdyby mi je oddano za sto rubli, tobym się wahał, czy je na
być.
Sama podróż do Londynu nie bar
dzo jest w stanie odsłonić ową taje
mniczą szkołę an
gielską. W „Natio
nal Galery" jeden Turner, wielki pej
zażysta, kochanek słońca, posiada ca łą salę obrazów swoich i wypowia
da widzowi wszy
stkie sekrety swej wrażliwej duszy, zachwyconej grą świateł w morskich portach. Inni re
prezen to w an i są
w niedostateczny sposób.
Antoni Potocki, autor studyum ory
ginalnego o malarstwie angielskiem, które tylko co opuściło prasę, dwa ra
zy jeździł do Londynu, uzbrojony w pierwszorzędne rekomendacye.
A jednak wystawa obecna w Ber
linie jest dla niego w czterech piątych nowością...
Powiedział mi to sam,—
na tej wy
stawie właś
nie, gdziem miał praw
dziwą szan
sę spotkać się z nim p r z y p a d - kiem...
Wszystko to powinno wam, czytel
nicy, dosta
t e c z n i e o- świetlić fakt znaczenia tej b e r i ińskiej wystawy dla poznania jednego z naj
mniej znanych rozdziałów historyi ma
larstwa.
Antoni Potocki, znakomity krytyk artystyczny, jest u nas jedynym z pew
nością znawcą gruntownym szkoły an
gielskiej.
To też spotkać się z nim na wy
stawie malarzy angielskich — było to, jakby wygrać wielki los na loteryi.
Zabrałem się też bez ceremonii do wyzyskiwania jego specyalnych wiado
mości:
— Szkoła angielska jest bardzo samodzielną i oryginalną — mówił mi, prowadząc od obrazu do obrazu.—Jest przytem bardzo europejską i wszech- ludzką. Stało się w ten sposób, iż sztuka angielska wyrosła nie wprost z artystycznie dziewiczego gruntu an
gielskiego, lecz nasiąkła przedtem wszystkiemi znakomitemi elementami sztuki europejskiej. Wielcy Flamando- wie, Rubens i Van Dyck przez dłuższy czas malowali w Anglii, szczepiąc tu
4
Gainsborough. Mrs Robinson („P erd ita ” ).
tradycye sztuki sumiennej, bogatej, bujnej, wspaniałej. Wszechstronny i ruchliwy Reynolds elementy tych tra- dycyi przywoził z Włoch. Te elementy trafiły na rasę zdrową, silną, utalento
waną, pełną równowagi, przetrawione też zostały przez nią bardzo gruntow
nie i zasadniczo, aż do zniszczenia wszelkich śladów powierzchownych wpływów —■ i doprowadziły do sztuki bardzo oryginalnej, efektownej, samo
dzielnej i zarazem wysoce kulturalnej i znakomitej. Nawet Reynolds, choć był z całej szkoły najwrażliwszym na obce wpływy, jest jednak bardzo angiel
skim. Inni, jak: Gainsborough, Turner, Constable, Lawrence, Reaburn w tak już syntetyczny sposób korzystali z lekcyi, otrzymanych przez wielkich mistrzów kontynentu, że stoją przed nami, jako indywidualności wykończo
ne i podniesione do olbrzymiej nieraz miary.
Zauważyłem:
— A jednak dziwne to, iż są oni tak mało znani...
— Wywarli przecież ogromny wpływ na sztukę współczesną.
Zdziwiłem się bardzo temu twier
dzeniu.
— Tak jest—zapewnił mnie Antoni Potocki.—Bo to, widzi pan, ci malarze ogółowi istotnie nie są znani, ale ten i ów artysta zbliżył się do nich kiedyś i został olśniony... Dam panu parę faktów. W roku 1820 była w Paryżu wystawa krajobrazów Constable’a. Dla francuzkich pejzażystów okazała się ona prawdziwą rewelacyą. Wtedy to uczciwy Delacroix przemalował cały swój obraz, przyznając się głośno do lekcyi, jaką od anglika otrzymał. Inni byli—dyskretniejsi; ale faktem jest, że cała grupa młodych malarzy, którzy niedługo potem tak zasłynęli, a więc Corot, Daubigny, Huet, czyli „szkoła Fontainebleau" zamieniła zupełnie swój
Gainsborough. Mrs Siddons.
pogląd na naturę i wyzłociła swoje pa
lety, spostrzegłszy na niebie—słońce...
— I to nie jest faktem pojedyń- czym?...
— A nie. Impresyonizm francuzki ró
wnież czerpał w szkole angielskiej.
Tylko, że to trudno wyśledzić, bo fran- cuzi nie przyznawali się do tego. Je
den przykład: biografowie Maneta no
tują, iż bawił on dłuższy czas w Anglii, studyując Tamizę. Tak, studyował on istotnie Tamizę, ale studyował także i Turnera, o czem biografowie nie wspo
minają...
* *
To, co w Berlinie zdołano zgro
madzić, daje w istocie pojęcie dobre o szkole angielskiej,— jednakże ułam
kowe jeszcze dla tego, kto nie widział
„National Galery".
Turner jest tu tylko jeden,—typo
wy i czarujący, co prawda. Constable nie bardzo bogato też jest reprezento
wany. A Hogartha niema wcale. Brak to dotkliwy i dziwny.
Jednak Gainsborough reprezento
wany jest wspaniale przez jakiś tuzin arcydzieł, śród których słynny Blue, boy (niebieski chłopiec) pozostawia nie
zatarte nigdy wrażenie.
Jaka głęboka i jaka dziwnie spo
kojna dusza—ten angielski kolorysta!
Jest tu na wystawie własny jego portret: twarz rasowa, mówiąca o zdro
wiu ciała i duszy, jędrna, a przytem subtelna i przenikliwa.
Jeden to z najbardziej i najściślej malarskich temperamentów, jakie ludz
kość wydała; a jednak psycholog przy
tem i literat pierwszorzędny. Synteza Rubensa i Leonarda da Vinci.
Reynoldsów na wystawie sporo, o co nie było zbyt trudno wobec płod
ności tego malarza, pełnego wdzięku.
Lawrence’ów też nie brak; ale i ten malarz należy do więcej znanych. Na
tomiast za odkrycie można uważać cztery świetne portrety Reaburne’a, du
cha dotychczas bardzo tajemniczego, którego wypadnie postawić tuż nieda
leko Gainsborough’a: jak ten,—kolorysta, jak ten,—poszukiwacz nowych efektów i śmiały w operowaniu barwami do zuchwalstwa.
. . . O kolorowych sztychach an
gielskich wspomnieć tu jedynie mogę, dla braku miejsca.
A przecież to jest dział sztuki, w którym nikt anglików nie przewyż
szył, nikt im nawet dotychczas nie wyrównał. Same akwarele Fałata nie dają barw tak soczystych i świecących, jak te zdjęcia z angielskich kamieni litograficznych.
Patrzy się na te kolorowe repro- dukcye, mówi się do siebie, iż to są reprodukcye, i nie wierzy się, iż to są tylko reprodukcye...
Berlin, 13 lutego.
W. Kosiakiewics.
Arlekinada.
Verstehn sich schon—Narr und Phantast.
( Goethe,,, Fausi”), Bajazzo, przestań chwilę drwić Z błazeńską kpiarza miną,
Że chcę z Pierrotem w zgodzie żyć, M zwłaszcza — z Colombiną.
Rrlekinadą możesz zwać Ten szał, krwi tętnem wrzący, Lecz pozwól całus jeszcze brać, Płomieniem ust gorący.
Arlekinady pewnie strój Te róże—tęcze—blaski...
Lecz, choć błazeński uśmiech twój, Słonecznej pragnę maski.
Kaprysem nazwiesz tęczę szat, Bom nosił też chlamydę,
Lecz,patrz,tam w słońcu wonny kwiat...
Kpij zdrów!... ja w słońce idę.
Bajazzo, przestań ciągle drwić Ćmą ciemną oczodołów,
Ja chcę przez chwilę jeszcze żyć, Nim pójdę w krąg rozdołów.
Przestań mi dzwonić w czaszkę swą, W piszczeli grać grzechotki, — Te usta takie słodkie są, Ten całus taki słodki...
Ja wiem: szkletetów uścisk tu, Wiem, legną w pył rubiny, — Pozwól mi jednak dośnić snu Przy ustach Colombiny.
Bajazzo, raz ostatni róż Nie żałuj dla kaprysu!
Potem skroś ust spojonych złóż, Drwiąc wiecznie, chłód cyprysu.
Edm. Bogdanowicz (B oży dar).
5
Kaz. Tetmajer. Król Mndrzej.
19
Księżniczka ścięła usta na mgnie
nie oka; Polan to zauważył, zrozu
miał i rzekł: Rzeczpospolita odmó
wiła rodzinie Zwonimirów tytułów królewskich w obrębie swoich granic.
— Ah, mniejsza o to!—odparła żywo księżniczka: — Przecież pan wiesz, panie dyktatorze, że czem się kto urodził, tern zostaje, i że można zacząć następców, ale nie można za
cząć przodków, jak się ich—
Urwała i podniosła szczerze przelęknione oczy na Polana; Polan jednak uśmiechnął się i dokończył:
Jak się ich niema. Dobrze i dowci- pniepowiedziane. Więc wasza kró
lewska wysokość sobie życzy? -za
pytał pół seryo, pół żartobliwie.
— Iść z panem na wojnę, - odpo
wiedziała księżniczka.
Polan zdumiał się i w zdumieniu począł na nią patrzeć.
— Na wojnę? - powtórzył.
— Tak jest, dyktatorze.
— Jako co? Szarytka, czy wi- wandyerka?
— Nie, jako żołnierz.
I księżniczka wyprostowała się dumnie.
- Jestem córką Południowej Sło
wiańszczyzny, ktokolwiek nią rządzi, nie przestała być moją ojczyzną.
Chcę się bić za nią i o nią!
Polan patrzałbadawczonaksięż- niczkę. Kłamie, czy prawdę mówi?
Co myśli?. .
— Jest pani uwięzioną za zbrod
nię—ozwał się.
— Głupstwo! Dwóch drabów!
Jeżeli mi nie skonfiskowano mego majątku i klejnotów, mam czem ot
rzeć łzy wdowie i sieroce. Przecież nie będziesz się pan bawił w skazy
wanie mnie na szubienicę za to, żem się broniła.
— A jednak powinien bym.
I lud tego może żądać.
— Pan sam zohydziłbyś się w oczach całego świata. A lud prze
baczy mi, gdy mu rzucę pod nogi własną ręką zdobyty sztandar włoski!
Polan tymczasem myślał. Księż
niczka na wojnie to jest uwolnienie go od sądu, a przynajmniej odsu
nięcie od niego tego obowiązku, to jest opromienienie romantyzmem jego w ypraw — — ale to jest także niebezpieczny urok dla ogółu, urok, który może jemu samemu stanąć na drodze, jemu, który jest właściwie samozwańcem... Waha! się i miał ochotę powiedzieć: nie.
Ale w tej chwili oczy jego pad- ły na bukiety kwiatów, stojące w ok nie, i uczucie dumnego, niechętnego lekceważenia ogarnęło mu mózg.
Kwiaty te były od Slavicza,nie moż
na było wątpić.
— A więc dobrze—rzekł.—Jej królewska wysokość, księżniczka Metella Teresa, zostanie moim ad jutantem,— czy zgoda?
Z żywością, która sią wydala Polanowi aż sztuczną, księżniczka ujęła jego rękę głęboko i uścisnęła mocno, mówiąc z wymownem spoj
rzeniem: Dziękuję!
Uścisk i spojrzenie były tego rodzaju, tak wiele mówiące, że w Polanie zapłonęła krew i musiał użyć całej sity na sobą, aby tej dziew
czyny nie porwać w ramiona i nie przygnieść jej całym swoim ciężarem.
- Natychmiast przyślę pani krawca, który weźmie miarę na mundur. Granatowa bluza a la dra- gonka i fałdziste spodnie w buty, dobrze? A w przeddzień wyprawy przewiozą panią do zamku. Włosy pani trochę odrosły, trzeba będzie obciąć, choć tak nawet ładniej.
— Czy myślisz pan, że tego będę najwięcej żałowała?
Głos księżniczki zabrzmiał głę
boko, tak, że zwróciło to uwagę Polana.
— A czegóż?—spytał prawie mimowoli.
— Tajemnica. Mimo munduru adjutanta, zostanę wewnątrz kobie
tą, a kobiety muszą mieć tajemnice i mają takie, o których nawet dyk- tatorowie i geniusze nie wiedzą nic.
— Dziękuję—i podług woli pa
ni nie wiem nic.
Księżniczka wyjęła papierosa z porte-cigare i podała je Polanowi, mówiąc: Nie lubię, ale zaczęłam tu palić z nudów. Dobrze jednak, żem się nauczyła, bo cóż za żołnierz, co nie pali? Co do picia, to „strzymam".
A ruszymy dokąd?
Polan pomilczał trochę i odrzekł:
Na Rzym.
— Ah, to ślicznie—krzyknęła księżniczka. — 1 zdobędziemy go?
— Tak.
- A jeśli się nie uda?
Polan rozśmiał się.
- To wezmą panią do niewoli i z następcą tronu włoskiego zasią
dzie pani na rzymskim tronie.
— Zgodziłabym się na to, ale pod jednym warunkiem.
— Ą to?
•— Żeby mi się następca podo
bał, a pan żeby siedział tu, gdzie ja teraz siedzę.
— O! Tylko tyle?
— Bo—nie, żeby panu mówić komplementa,— alemam to wrażenie,
że gdzie pan jest przeciw komu, tam się nie śpi spokojnie.
Polan schylił głowę i rozchylił nieco dłonie.
- I smutne doświadczenie—
rzekł—ale niemożna było inaczej.
Z królem Andrzejem bylibyśmy ru
nęli.
— A z panem będziemy żyć!
Polan znów utkwił badawcze oczy w księżniczce; ta zaś schyliła pod jego oczyma powieki, stając się bardzo wdzięcznie „mniejszą14.
— Kpi, czy o drogę pyta—po
myślał Polan.
Księżniczka była za światowa, aby go nie odgadnąć.
- Panie—rzekła afektując swo
bodę i żartobliwość tak, aby czuć było, że myśli głębiej, niż mówi—
kobiety muszą mieć i mają tajemnice, wobec których, jak pan już słyszał—
— Audyencya skończona. Zatem do widzenia—ozwał się Polan, skła
niając się. Księżniczka podała mu rękę i popatrzyła na niego w sposób, trudny do pojęcia i określenia.
Polan wyszedł
Plan jego nie był podobny do planu, jaki mogły opracować Prusy w przypuszczalnym ataku na Anglię:
to jest, zniszczywszy tę część floty, która strzeże wybrzeży, wylądować, pobić liche i szczupłe wojsko lądo
we i wtargnąć do Londynu, gdzie dyktowałoby się warunki pokoju, na wszelkie zaczepne kroki nadbie- głych z całego świata pancerników angielskich na odsiecz ojczyźnie, odpowiadając zrównaniem z ziemią Londynu i innych miast. Prusacy pod tą groźbą mogli mieć pewny odwrót, równie jak mogli nie wątpićo z wycięz- twie na lądzie. Ale włoska armia była silna i zmusić Włochy do ko
rzystnego pokoju można było tylko groźbą bombardowania ich wybrze
ży wówczas, gdy flota ich przesta
nie istnieć, lub zostanie zredukowa
na do nieszkodliwego minimum.
Część jej zdruzgotano pod An- koną, Peskarą i Wenecyą, obecnie jednak nadpływała potężna eskadra morza Śródziemnego, sześć wielkich pancerników w otoczeniu pancernych krążowców i wszelkiego rodzaju ło
dzi torpedowych w znacznej liczbie, flota zbyt silna, aby przegrana z nią na otwartem morzu we wstępnym boju nie była zupełnie pewną. Flo
ta ta jednak potrzebowała czasu na przygotowanie się na wyprawę, a przez ten czas Polan uzbrajał mo
rze w odpowiedniej podług swych obliczeń odległości od Cattaro, w ta
jemnicy łatwej, gdyż ani jedna włos
ka flaga, czy to wojenna, czy han
dlowa, nie krążyła po Adryatyku, austrowęgierskie statki zaś i innych narodowości trzymały się strony
6
włoskiej, zresztą wogóle wołały nawet z poświęceniem interesów handlowych wstrzymać się od wpły
wania teraz na morze, które w każ
dym razie wkrótce musiało być na nowo zupełnie swobodne i spo
kojne.
W kilka dni po rozmowie z Po
lanem w więzieniu, w nocy dozor
ca zbudził księżniczkę Metellę Te
resę; powóz czekał na nią na dole.
Przewieziono ją do zamku, gdzie znalazła mundur i gdzie fryzyer obciął jej włosy.
Księżniczka zastała przygoto
wany służbowy browning i krótki swój myśliwski kordelas ze złotą, wysadzaną rubinami rękojeścią, pre zent króla Andrzeja, o którym nigdy nie wiedziała, czy zapłacony, czy na kredyt wzięty, oraz kuferek z odpo
wiednią bielizną z cyframi M. Z.
Ubrała się i w ubraniu rzuciła na łóżko.
O świcie zbudziła ją służebna kobieta; księżniczka przypięła futerał z browningiem i kordelas, włożyła na głowę czapkę, podobną do ma
rynarskich oficerskich, i zeszła po schodach. Polan czekał na nią w po
wozie, w którym wskazał jej miej
sce po lewej stronie.
— Przepraszam panią—rzekł—
nie może być inaczej. Jedziemy do portu. Flota włoska opłynęła już południowe wybrzeża.
— Nie lękasz się pan prze
granej?
— Nie.
- Czy nie lękasz się pan przegrać?
- Owszem, to jest w ręku lo
su. Południowa Słowiańszczyzna może przegrać, ale ja—nie.
- Czy zginiesz pan w takim razie?
Polan uśmiechnął się i odparł:
- Wodzowie, proszę pani, mu
szą mieć i mają swoje tajemnice, o których nawet tak piękni adjutanci, jak pani, muszą nic nie wiedzieć.
— Pan żartuje wobec bądź co bądź cokolwiek większych rzeczy, niż moje sprawy — rzekła poważnie księżniczka.
— Nie — odparł Polan i kazał ruszyć.
Eskadra pod wodzą mianowa
nego admirałem Koszuticza i wice
admirałem Starcewicza majaczyła w mroku na morzu.
Pancerników było tylko trzy i to mniejszych i słabszych, niż włoskie; cała flota nie mogła się mierzyć z włoską pod żadnym wzglę
dem, i gazety rzymskie, a za niemi całego półwyspu Apenińskiego i ca
łej Europy, przepowiadały straszną klęskę Słowian i straszny odwet za Ankonę, Peskarę i Wenecyę. Za kil
ka zatopionych parowców w gruzy
miały pójść Spalało, Zara, Raguza, odpaść miały od Słowiańszczyzny na wieczne czasy Lussin Piccolo, Lunga, Lissa, Curzola, Meleda, a na
wet pod samą stolicą Solta i Brazza, jeśli wogóle na tem tylko miała się skończyć zemsta Rzymu.
Jednak Południowa Słowiań szczyzna ufała już Polanowi i za
częła wierzyć w jego gwiazdę. Z nie
pokojem, z trwogą, z drżeniem, ale słuchano jego woli, a codzienne ar
tykuły Slavicza w nowem piśmie, które teraz wspólnie z Zaskaliczem, jako redaktorowie, podpisywali, aktó- re nosiło tytuł: „Ojczyzna i Lud“, wpływały energicznie i stanowczo na opinię publiczną.
Ufano temu człowiekowi, który, nie będąc oficerem marynarki, umiał przygotować plan dla oficerów, a szalony jego czyn zaatakowania w łodzi podwodnej „Nautilusa"
i rzucenia się swoim „Albatrosem*1 na „Amfitrytę**, opisywany i wyo
brażany setki razy we wszystkich językach i we wszystkich illustra- cyach, otoczył jego głowę aureolą i gloryą, która budz ła wiarę, że większych rzeczy dokona, większe rzeczy zdobędzie i zuchwalszych je
szcze jest zdolny. Nie śmiano mu się już sprzeciwiać i zaczęto wierzyć w rzeczy niemożliwe.
DCN.
W starym klasztorze.
Jedną ścianą przytulony do Stare
go Sącza, drugą otwartą piersią murów zwrócony ku Węgrom, wśród Karpat, nad Popradem stoi klasztor starosądec
kich Klarysek, jeden z najdawniejszych na ziemiach polskich, wzniesiony przez małżonkę Bolesława Wstydliwego, cór
kę węgierskiego Beli, św. Kingę.
Przybyła do Polski na zaślu
biny swe, jako p ię tn a s to le tn ia dzieweczka, Kin
ga okazywała nie
zwykłą pobożność i popęd do ży
cia zakonnego. 0- byczajem średnio
wiecznym wypro
siwszy sobie u męża dziewictwo, przyjęła w Krako
wie wraz z sio
strą Jolantą regu
łę św. Klary, a pod koniec życia ufundowała w Sta
rym Sączu r. 1260 klasztor,w którym miała ostatka dni dokonać. Na po
bożną tę fyrjdącyę
Korytarz klasztorny.C hrystus w chórze klasztornym , o którym po
danie g ło si, że p rze m ó w ił do św. K ingi i do te j pory ma ro z w a rte usta.
darował Bolesław małżonce ziemię są
decką, jako nagrodę za posagowe su
my, które obrócił był na wojnę z ta
tarami, a księżna całe te olbrzymie obszary zapisała wieczyście klasztorowi.
Na ścianie klasztornej pozostała z owe
go czasu tarcza herbowa węgierska, używana też po dziś dzień na pieczęci konwenckiej.
Klasztor budowany był na wzór zamków. Otoczony wysokim murem z czterema obronnemi basztami, posia
dał wielki kościół, kaplicę, parę dzie
dzińców brukowanych, parę ogrodów, olbrzymie korytarze, z których szło się do 60 cel na piętrze, dwie wielkie stu
dnie, zabudowania gospodarskie: sło
wem, tworzył zamknięty w sobie, po
tężny organizm.
Lecz okolica nie należała do bez
piecznych.
Klasztor znajdował się na głów
nym trakcie z Węgier do Polski. Prze-
7
Refektarz.
ciągały nim często zbrojne gromady żołnierstwa, łupiąc bogatą siedzibę po
bożnych panien.
W r. 1287 grasowała tu już horda tatarska. Klaryski sądeckie zmuszone były uchodzić, kryć się po lasach i w niedostępnych skałach Pienin. Po każdym też napadzie, po każdym po
żarze umniejszała się świetność klasz
toru. Szczuplały skarby, nadwerężały się mury i budynki. Pożary zwłaszcza przyczyniały się do upadku wspaniałej budowli. W r. 1291 umiera św. Kinga.
Zwłoki, złożone w wielkim ołtarzu ka
plicy, otacza wnet glorya cudowności, która trwa przez cztery wieki, aż do beatyfikacyi w r. 1690, którą zwiastuje osobiście Jan III.
Cichy żywot klasztoru, wypełniony wychowywaniem panien szlacheckich w duchu epoki i przerywany tak czę- stemi w owe czasy katastrofami poża
rów (w r. 1764 ofiarą jego pada skar
biec i bogate archiwum), a także za
targami z władzą kościelną, jak z owym buńczucznym biskupem krakowskim, Janem Muskatą, przed którym siostry zakonne musiały uciekać się aż pod skrzydła Rzymu, kończy się z chwilą, gdy dwugłowy orzeł Habsburgów za
garnia wraz z częścią dzierżaw Rze
czypospolitej także gród starosądecki.
Józef II znosi klasztor, konfiskuje do
bra, zabiera kosztowności i wota klasz
torne za milion złr. Gdy era józefiń
ska minęła, wiedzie konwent Klarysek skromny już tylko żywot, utrzymując w starych murach, jak dawniej, zakład wychowawczy dla panien. Dopiero ostatnie lata otwierają nowy rozdział w jego dziejach. Wybrana w r. 1896 przełożoną siostra Łucya modernizuje zakład i zamienia go we wzorową, prawdziwie nowoczesną uczelnię, która dziś ma już nawet swą sławę w kraju.
Postęp XIX wieku wkracza w sta
rożytną siedzibę Kingi. Energiczna i pierwszorzędnym talentem twórczym i administracyjnym obdarzona ksieni restauruje gmach, odnawia sale, zakła
da ogrody i place do zabaw, wprowa
dza urządzenia hygieniczne, wywalcza ośmioklasową szkołę i otwiera kursy nauczycielskie, stawiając je na wyższym naukowym poziomie.
I zdaje się, że nigdy dotąd w cią
gu 650 lat swego istnienia klasztor są
decki nie spełniał roli tak chlubnej i pożytecznej, jak dziś, gdy stał się prawie ubogim w porównaniu z da- wniejszem swojem uposażeniem. Kil
kadziesiąt panien wychowuje się tu
Fragment klasztoru św. Kingi.
w atmosferze, fizycznie i moralnie zdro
wej, na dzielne kobiety i obywatelki kraju. Duch polski panuje w tej na nowo ożywionej mogile przeszłości.
Starych murów, od których wzrok pada prosto na Węgry, czepiają się, jak po
wój, bogate wspomnienia twardych piastowskich czasów. Nie wiele też szkół w Polsce posiada siedzibę tak czcigodną. Tu w r. 1333 Jadwiga, wdowa po Władysławie Łokietku, kró
lowa polska i córka błog. Jolanty, wstępuje do zgromadzenia. T uw r. 1356 osiada Gryfina, żona Leszka, tu Agniesz
ka, córka Władysława Opolskiego, prze
żywa swą młodość i umiera w r. 1390.
Lecz nadewszystko opromieniają klasz
tor wspomnienia Kingi, tej pięknej po
staci polskiego średniowiecza, ascetki, żyjącej szczęściem drugich, o której aż dotąd zachowały się wśród miejscowe
go ludu poetyczne legendy, jak o owej studzience pod murami klasztoru, do której dążą od setek lat chorzy i uło
mni w niezachwianej wierze, że woda jej ich uzdrowi.
Kraków. TTzzrróo.
O kolej bałkańską.
W świecie politycznym mieliśmy coś nakształt burzy; pioruny wprawdzie nie poczęły strzelać nad wylęknionemi głowami ludów, spragnionych przede- wszystkiem spokoju i nienawidzących wojny; huragan niszczący nie przeleciał nad ziemiami, oddanemi pracy; ale wo
dy oceanu politycznego zakotłowały się gwałtownie, chmury czarnemi gniazda
mi poczęły się sadowić na horyzoncie, a jakiś wicher poświstywać się zda
wał:
— Wojna... Wojna...
Skończyło się tym razem jednak nietylko na strachu, bo rezultatem tego zamętu groźnego będzie—wszystko na to wskazuje — nowy układ stosunków politycznych Europy.
Mianowicie „równowaga" zapowia
da się dzięki temu, że staną z jednej strony Anglia, Francya i Rosya, a z dru
giej Austrya i Niemcy.
Jak doniosły wpływ ten nowy układ miałby na stosunki w całym świecie, o tern czytelnikom naszym nie potrzeba by długo tłomaczyć...
W pierwszym rzędzie byłby to ko
niec wpływów niemieckich na politykę rosyjską,—przedewszystkiem na polity
kę wewnętrzną, specyalnie praw wyjąt
kowych nas, polaków, dotyczącą...
przez iraKtar DernnsKi Co się stało? I jak się stało?
Tego naprawdę dowiedzą się do
piero nasi wnukowie, gdy historycy otrzymają do rozporządzenia wszystkie dokumenty, dziś zazdrośnie ukrywane przed ciekawem okiem po kancelaryach ministeryalnych...
Powodu do zamętu politycznego dostarczyła nowa kolej, którą Austrya ma zbudować na półwyspie bałkańskim na terytoryum tureckiem. Jak zapew
niają dziś wiedeńskie dzienniki, inspi
rowane lub półurzędowe, to prawo służyło Austryi oddawna, przyznane jej bowiem zostało
w 1878 roku.
Hr. Gołuchów ski z prawa te
go nie korzy
stał; ten po
lak na Wyso
kiem stano
wisku kiero
wnika spraw z a g ra n ic z - nych prowa
dził politykę rusofilską,prze
prowadził z rzą
dem rosyjskim specyalną umowę, wykluczającą wszel-
a. ką konkurencyę na półwyspie bałkańskim, z Rosyą ręka w rękę Ildiz Kiosku.
Bar. Aehrenthal począł sobie ina
czej.
Zainicyował oto politykę austryac- ką czynną, śmiałą, efektowną, no, i nie
zawodnie nie pozbawioną pewnego ryzyka.
Jak zaś śmiałą i daleko zaprowa
dzić mogącą jest inicyatywa bar. Aehren- thala, wystarczy rzucić okiem na mapkę, którą tu podajemy, aby to odgadnąć.
Nowoprojektowana kolej łączy koleje bośniackie z Kossowem, Ueskubem i Salonikami. W ten sposób j Austrya nie tylko wrzyna się głęboko w bał-
bar. Aehrenthal.
i lojalnie szedł wobec polityki
A. P. IzwolskiJ.
Mapa kolei ba łka ńskiej.
kański półwysep i nie tylko oddziela Serbię od Czarnogórza, ale pozyskuje w ylot na morze śródziemne i port, doskonale usytuowany. Oczywiście wszystko, co gazety zainteresowane pi- szą o „wyłącznie ekonomicznem i han- dlowem znaczeniu" nowej kolei, niko
go nie może ani na chwilę w błąd wprowadzić, polityczna bowiem do
niosłość zdobyczy, jaką dyplomacya austryacka odniosła, nigdzie żadnym wątpliwościom nie ulega.
Niemcy „nie przeszkadzały tej koncesyi", jak mówią sfery urzędowe.
W gruncie rzeczy sprzyjały jej mocno.
Przez nową kolej iść będą bowiem nie tylko masami towary niemieckie, ale też i w pływ y niemieckie dążyć będą i sięgać—aż do Azyi, gdzie niemcy poczynają mieścić się na dobre.
Angielskie przekłady Jana Kasprowicza.
Potężny twórca swojej „Pieśni wieczornej", osiadłszy pod Zakopa
nem, oddał się wcale mozolnej pra
cy przekładania na język nasz co mo- numentalniejszych dzieł dramaturgii angielskiej. Po dawnych przekła
dach Szekspira i Antologii poetów przychodzi obecnie kolej na Shel
leya, Swinburna, R. Browninga i W. Yeatsa. Należy się wdzięcz
ność głęboka cenionemu poecie, że potrafił talent swój zaprządz dziś do zajęcia żmudnego, a tak ma
łym blaskiem opromienionego,—
wdzięczność tem większa, że doty
czy piśmiennictwa angielskiego, tak, niestety, absolutnie u nas przemil
czanego i pomijanego. Literatura francuska już od czasu Emila Mon- tegut ma ciągłych pośredników, sta
le informujących świat czytelniczy
Zaś ta spra
wa cała dostarcza nowego dowodu, że niemcy, utraci
wszy wszystkich przyjaciół i sojusz
ników w Europie, usiłują wzmocnić, o ile się tylko da, swoje węzły z Au- stryą, pomagając jej oto, — nie po raz pierwszy,— do sukcesów donio
słych na wscho
dzie.
Ta burza o ko
lej bałkańską oczy
ściła o tyle powie
trze p o l it y c z n e świata, że stało się dziś jasnem, wyraźnem i wido- cznem to, co od- dawna przygoto
wywało się i zapo
wiadało w szeregu niewyraźnych po
ciągnięć na dyplo
matycznej szachownicy: mianowicie, nie
słychane wzmocnienie stanowiska An
glii i obniżenie wpływów i uroku mo
carstwowego Rosyi.
O wojnie zresztą niema mowy;
nie należy nawet mówić, że jej niebez
pieczeństwo „w tej chwili minęło", albowiem ono wcale w tej chwili nie istniało. Niepokojące wieści, rozsiewa
ne przez pewne dzienniki angielskie i włoskie, były jakimś manewrem gieł
dowym. Wieści te przedstawiały Tur- cyę, jako stronę zaczepną. Pomysł—
chimeryczny poprostu.
Dał on powód humorystycznym pismom do powtórzenia raz jeszcze znanego konceptu: iż wojna będzie
z pewnością, — tylko jeszcze nie wiadomo: „kto z kim i kiedy?..."
Dem.
Francyi o nowych autorach i waż
niejszych dziełach (G. Sarrazin, Th.
Bentzon, Wyzewa, Marcel Schwob).
U nas bardzo rzadko jakieśkolwiek echo o tej literaturze przeciska się na drukowane łamy, co oczywiście jest rzeczą niezmiernie szkodliwą dla całokształtu naszej kultury lite
rackiej, ale na razie nie razi wo
bec braku jakiejkolwiek wogóle organizacyi duchowej w całej na
szej gospodarce kulturalnej i wo
bec dziś już systematycznego zry
wania i ostatnich literackich ko- munikacyi z całym europejskim światem. Z czasem, tak gospoda
rując, ostaniemy się może w jakiej splendid isolation kulturalnej, nie mając współtowarzyszów niedoli nawet już w Czechach, ni w Ro- syanach. Winę tego stanu szczegól
nie w stosunku do Albiońskiej lite
ratury ponoszą głównie ci piszący, którzy, posiadłszy tajemnice anglo
saskiej mowy i poznajomiwszy się z jej literaturą, rozkoszują się nią sybarytycznie w czterech ścianach swego at-home. A przecież, jak ideały polityczne i społeczne, tak ostatecznie i wszelkie ideały este
tyczne i pierwiosnkowe pierwiastki kierunków literackich idą na kon
tynent i do nas od wielu już lat ze starej Anglii.
Tak nasz konserwatyzm zMacau- laya, Disraelego, z Carlyla, jak i pozy
tywizm warszawski z Darwina, Dra- pera, Huxleya, Spencera, Bucklea i Milla najwięcej czerpały amunicyi dla swych argumentacyi Po tryum
falnym pochodzie malarstwa angiel
skiego przyszła kolej na sztuki de- koratywne, na Ruskina, Morrisa, na sztukę dla ludu, na styl w życiu codziennem, na meble, ubiory, książki, archi
tekturę, wille, ogrody; wszy
stko to szło od lat pięć
dziesięciu z tego impe- ryum, w któ- rem s ło ń c e istotnie n ie z a c h o d z i . Przeciskał się do nas cow- fort, a miej
sc a m i ju ż i cant angiel
ski, a tylko to, j. przyswa
janie płodów ducha angielskiego, tak jeszcze ciągle było tylko, jak i jest, kwestyą przypadku.
Oto dlaczego poecie J. Kaspro
wiczowi należy się wdzięczność specyalna. W trzech książkach, wy
danych wzorowo przez lwowskie Towarzystwo wydawnicze, poznaje- my czterech mistrzów różnych sty
lów z różnych czasów, a tylko o jednym i tym samym „klimacie duszy", omal biblijnym, ognistym i górnym. Pierwszy idzie mad Shelley, elf wątły, kobieco-piękny ze swą okrutną, posępną tragedyą
„Cencich" (rok 1819). Tematyczny materyał u nas dobrze znany z dra
matu Słowackiego; kiedyś Ignacy Matuszewski przeprowadził paralelę obu dzieł i—słusznie, na benefis pol
skiego twórcy. Jan Kasprowicz sła
biutkie swoje studyum o Shelleyu (niegdyś w Myśli) rekompensuje teraz mocnem, jednolitem tłoma- czeniem dramatu, który, co prawda, nie jest ostatnim wyrazem natchnio
nej prometejskiej twórczości sera- ficznego baroneta. Jest to niejako Król Lear na opak, udramatyzowa-
Jan K asprow icz.
co najważniejsze, t.
Rok III. N? 9 z dnia 29 lutego 1908 r. 9
nie starowłoskiej kroniki z 1599 r., którą w jakieś dwadzieścia lat po Shelleyu odpisałznowur/z crudo Sten- dhal, opatrzywszy tak sfabrykowaną staroitalską nowelę uogólniającym wstępem. Nie ulega wątpliwości, że w dyabolicznej figurze starego hrabiego Francesca, tyrana swych dzieci, skąpca, rozpustnika, docho
dzącego do zwyrodniałych objawów i kazirodczych ataków, pomieścił narcyzowo czysty „słodki Peręy"
wiele rysów z własnego złego ojca, sir Timothy, szorstkiego ciemięzcy w patryarchalnym stylu o ciasnym, znarowionym umyśle, reakcyjnego filistra i wiernego poddanego ksią żąt Norfolk (patrz: William B. Scott).
W dramacie tym ten tylko ojciec i biedna Beatrycze występują pla stycznie i żywo; reszta figur, nawet dobra macocha Lucrezia, synowie Cenciego, kardynał Camillo, są dość bezkrwiste, a, jak Taine nawet mó
wi: to fantomy bez substancyi.
Utwór, pisany we Włoszech, w tym
„raju wygnańców" angielskich, przy
jęła oficyalna krytyka magazinów z dziką, choć nie wyjątkową wście
kłością. Epitety: infam, pestilencious nie należały do unikanych. „Rodzi
nę Cencich" uznano poprostu za wielkobrytański skandal, potępiając w niej bezwzględnie ideę, narusza
jącą autorytet rodziny i przeklina
jąc ziarna rewolucyjne Goodwina (teścia Shelleya, a duchowego ojca Marxa), rozrosłe w dramacie w pysz
ne poetyczne kwiaty. Jan Kaspro
wicz przełożył ten dramat Shelleya, pełen Sofokleicznego ducha, przed
nio i poważnie. O jego umiłowa
niu autora „Iryjskiego awataru"
świadczy to, że raz po raz wraca do przekładania Shelleya: „Alastor", ,,Oda do Zachodniego Wiatru",
„Epipsychidion" (tłomaczony także przez F. Jezierskiego). W transpo- zycyi „Rodziny Cencich" Kaspro
wicza jest ta sama bogata dykcya dyalogów, są arielowe uroki, kiedy mówi biedna italska Antygona, i jest brutalna przemoc samowoli w ustach starego poczwarnego sa
dysty. Jedyny to na realnych moty
wach wsparty utwór Shelleya, uno
szącego się swą duszą, jak motyl nad powalonym tygrysem bestyal skich chuci cielesnych; przełożony jest pięknie i wiernie.
Drugiem dziełem, w chronolo
gicznym przeglądzie idąc, jest Al- gernona Charles Swinburna trage- dya „Atalanta w Calydonie" (rok 1864). Eschylesa geniusz nieprze
mijający przebija tutaj nawet z za wierutnych kaskad i ulew piękno- słownych znakomitego grand old m ana o słynnych rudych włosach, a jeziornie zielonych oczach. Ale wpływ Eschylosa nie wyłącza także
Sofoklesowskich ech (nawet w obra
zowaniu), jak znowu w wybucho
wych eksklamacyach przeciw bo
gom przypomina się fanatyczny wróg bóstw wszelkich: Shelley.
Autor „Atalanty", ze starej szkockiej rodziny wywodzący się arystokrata, jest namiętnym i nieprzejednanym republikaninem i entuzyastą bez
względnej wolności. I te dwa tony wytworności i wiecznej ducha re- wolucyjności przebijają się, jak w całej jego twórczości, takwi„Ata- lancie", poprzez gęstwiny bujnie rozgadanego patosu (w Anglii zwa
nego wordsworthian pedestrianism).
Swinburne jest mistrzem podniosłej, pysznej nawet wysilonej mowy.
Uważany za angielskiego Baudelai- ra, opiewa smutek rozkoszy i Try- stanowe a TannhSuserowe tęsknoty ku absolutnej miłości. Ale umie on i wznieść się do stanów żarzącej zmysłowości i wledy w ulewach pięknych słów miota naokół pioru
nami nieokiełzanych namiętności.
Kolorytem swym wierszowym sta
rał się Swinburne zbliżyć do swych przyjaciół prerafaelitów i transpo- nować czystość i religijność ich średniowiecznych wizyi na sztukę swojego poetycznego słowa. W je
go dramacie „Bothwellu", jednej tylko części trylogii o Maryi Stuart, każdy akt jest tak długim, jak in
dziej cały pięcioaktowy dramat; dy
stansuje to nawet „Cromwella" V.
Hugo, liczącego ni mniej, ni więcej, tylko 6oO stron druku! „Atalanta", en- tuzyastycznie przyjęta przez koła estetycznej inteligencyi, wywołała oczywiście cały bestyalizm bigote- ryjnej i hypokryzującej krytyki. Roz
poczęła się naganka, jak gdyby na
Lokomocya stron północnych.
O statniem i czasy po czyniono w iele prób z saniam i, poruszanem i za pom ocą m otorów . Pod
biegunowi po dróżn icy uw ażają je, ja ko śro dek m ożliw ego d o ta rc ia do bieguna. W jednych zasto so w a n a zasada bicyklu, w drugich — ko ła z ostre m i szpicam i, ch w yta ją ce m i lód, w in
nych — ta ż zasada, co w s ta tk a c h po w ie trzn ych , w osta tnim w re szcie pomyśle użyto śruby, ró w n o le g łe j do kierunku ruchu sani. Ilu s tra c y a nasza p rz e d s ta w ia p ię ć ro dzajów te j pomy
s ło w e j lokom ocyi.
„psa szalonego1*; poeta uciekł tam gdzie wszyscy genialni Anglicy schraniają się przed cantem, do Włoch. Treści „Atalanty" nie opo
wiem, gdyż wszelkie streszczania są karygodnem nadużyciem ze strony krytyków, zwalniających ospałych czytelników od czytania utworów, których streszczenia z zadowoleniem świeżo sobie połknęli...
Tłomaczenie Kasprowicza jest wysoce poprawne, a miejscami, szczególnie w chórach, imponujące;
zyskuje nadto niepomiernie, gdy się je porównuje z tłomaczeniem niemieckiem hr. Wickenburga, pro- fesyonalnego tłomacza Albionu.
Jednakże już tu, w przełożonej „Ata- lencie", irytują od czasu do czasu te forsowane nieco dosadności i tę
żyzny, brane z ludowych gwar, te wszelkie: jużci, k’sobie, haści, (za
miast haszczy), ślozy, żorunki, słod- kie-ć, lice ć, juźby-ć. Ta „monomo- nia schłopiania" języka literackiego staje się coraz uporniejszą i prze
ciwko niej absolutnie zastrzedz się trzeba, zwłaszcza, o ile rozchodzi się np. o przekład A. Ch. Swin
burna, który od wszelkich affektacyi ludowych był o sto mil angielskich odległym. Oczywiście, zarzut ten jest pyłkowatą drobnostką wobec świetności, np. „chóru o miłości", lub wesołej pieśni dziewcząt, lub podniosłego finału, w którym Me- leager żegna się z życiem; no, i wobec niesłychanych trudności, jakie nastręczał przebujny, w obra
zowaniu wprost utracyuszowski język autora „Królowej Matki" i „Rosa- mundy".
DN. Adolf Nowacsyński.
10