• Nie Znaleziono Wyników

Zmowa pułkowników

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Zmowa pułkowników"

Copied!
256
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

AlfREd SiATECki

Pro Libris • Zielona Góra

(4)

Projekt okładki Paweł Janczaruk

Skład komputerowy Barbara Fijałkowska

© Copyright by Alfred Siatecki, Zielona Góra 2000

ISBN 83-88336-05-3

Wydano przy pomocy finansowej

Urzędu Marszałkowskiego w Zielonej Górze Lubpressu, wydawcy "Gazety Lubuskiej"

Pro Libris- Wydawnictwo Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej im. C. Norwida, al.. Wojska Polskiego 9, 65-077 Zielona Góra

Wydanie I; ark. wyd. 12,25; ark. druk. 15,75

Druk: IMAR Druk, ul. Krakusa 33, 65-073 Zielona Góra

(5)

Przedmowa

Czy najwyższy budynek w centrum Frankfurtu nad Odrą, zwany Odertunnem, ma aż dwadzieścia trzy piętra, tego nie wiem, bo nigdy nie liczyłem, ale przekonałem się, że z jego dachu doskonale widać

Collegium Folonicum w Słubicach. Za wieżowcem rozsiadły się gma- chy Uniwersytetu Europejskiego "Viadrina", a bliżej brzegu Odry stoi nowy hotel Central. Pokonanie drogi spod Odcrturmu do Collegium Folonicum zajmuje najwyżej dziesięć minut. W Zielonej Górze, odle-

głej od Frankfurtu o 86 kilometrów, jest dość dobry hotel Polan, jest

też ekskluzywna restauracja Sambuca, a komenda policji mieści się

w potężnym gmaszysku przy ulicy Partyzantów. Ulicą Wrocławską na pewno dojedzie się do zajazdu Creator, a ulicą Sulechowską do hotelu

Leśnego. Są także w tej książce opisy miejsc, których czytelnik nie znajdzie nawet na najdokładniejszej mapie wojskowej - nie dlatego, że korzystałem z tajnych dokumentów, lecz dlatego, miejsca te po prostu wymyśliłem.

Podobnie rzecz ma się z akcją powieści i jej bohaterami. Część została przeniesiona na kartki książki wprost z życia, część jest fanta-

zją. Ile jest fikcji, a ile z życia - wiem tylko ja i być może, rozmaite

służby specjalne, które głowiły się pewnie nad tym, których agentów

przedstawiłem i kto był moim doradcą.

Nareszcie Polaków i Niemców mniej dzieli- z całą pewnościąjest

to w znacznej mierze zasługa ekskanclerza Helmuta Kohla i obecnego szefa rządu federalnego Gerharda Schrodera oraz kolejnych prezesów Rady Ministrów Trzeciej Rzeczypospolitej - ale po obu stronach gra- nicy osoby i organizacje, które robią wszystko, żeby te coraz lepsze stosunki zepsuć. Im wypowiedziałem prywatną wojnę.

Jeśli gazety nie chcą ujawnić swoich informatorów, to piszą: na- zwisko i adres do wiadomości redakcji. Podobnie i ja muszę się za-

chować, choć wolałbym podziękować moim współpracownikom

z imienia i nazwiska, bo zająłem im wiele godzin i zdaje się cennego czasu.

(6)
(7)

Rozdział I

-Przeciągasz strunę, skurwielu - powiedział półgłosem do siebie Jungingen. Ze skrytki pod fotelem wyciągnął nóż gazowy, chusteczką

do pucowania okularów długo i starannie ścierał zaschniętą krew z wąskiego ostrza. - Zrozum, Joachim, że już nie jesteś tym, który nie zadaje pytań, tylko z zimną krwią wpycha majcher między żebra. Gdy

popuszczałeś iglicę, ręka ci lekko zadrżała. -Przypomniał sobie, że na ulicy miał wilgotną dłoń. -Z restauracji wychodziłeś za szybko i dwa razy się obejrzałeś. Szatniarz mógł zapamiętać twoją twarz. Nie przy-

piąłeś się pasem do fotela, zapomniałeś o światłach mijania, kierun- kowskaz włączyłeś dopiero na środku skrzyżowania... Capną cię

i któregoś dnia będziesz musiał przegryźć fiolkę z arszenikiem, którą

doktor Loebl ukrył pod koronką zęba trzonowego ... Już nie nadajesz

się do mokrej roboty. Za późno się urodziłeś, żeby jeszcze być kimś­

stwierdził z żalem. - Czas twój i twojego miotu skończył się jesienią dziewięćdziesiątego roku.

Jak zawsze wieczorem nakręcił zegar urządzenia do wysyłania ni- skich dźwięków, później nastawił czujnik mikrofalowy i jednocześnie uruchomił zwyczajną fotokomórkę, po czym ostrożnie zamknął wrota

garażu. Z ręką utopioną w kieszeni kurtki powoli ruszył w stronę ulicy, przy której stał jego blok. Wykonam tę robotę i komu będę potrzebny?

-pomyślał.

Coraz częściej zastanawiał się nad swoją przyszłością. Miał małe

mieszkanie z ciemną kuchnią w dość dobrej dzielnicy, zużytego forda focusa, cztery dni w tygodniu uczył dzieci matematyki, za co dostawał

prawie dwa i pół tysiąca marek miesięcznie; drugie tyle przekazywał

mu pułkownik Maller. Gdzie jest ten podstarzały blondas o ponurej

gębie i kogo teraz obrabia? Pewnie zmienił życiorys, zwiał na Sylt albo w Alpy, jak Schalck-Goladkowski, i żyje sobie spokojnie w za- cisznej rezydencji nad jeziorem Tegem. A może czmychnął do Ame- ryki Porudniowej i mieszka gdzieś na peryferiach wielkiego miasta pod przybranym nazwiskiem?

Od maja Joachim nie widział swego mocodawcy; forsę przynosi mu prosto do pokoju nauczycielskiego mrukliwy konus z głową wielką

jakjesienna dynia. Gargulec w mocnych okularach na rozpłaszczonym 7

(8)

nochalu zawsze w środę o 20.30 czeka przy barze w hotelu Kongress, gdzie przekazuje mu zadania do wykonania. Inny kurdupel już drugi

miesiąc wyznacza mu spotkania w knajpce przy moście, stawia piwo i wypytuje o sytuację po tamtej stronie granicy. Dlaczego teraz oni nagle zaczęli interesować się Polską?

Przez wiele lat co dwa tygodnie, zawsze w piątek wieczorem, Jo- achim jeździł do Berlina, zatrzymywał się w luksusowym hotelu Pa- last, nigdy nie wydał marki na jedzenie ani na pokój - kto płacił, nie

wiedział - i dorabiał sobie do pensji. Polegało to na tym, że w przytul- nej kawiarence Kleines Cafe, w pobliżu alei ambasad przy Unter den Linden albo w barze Berliner Ensemble siadał z kolegami przy stoliku i udając gościa z Polski, krzykliwie dyskutował o polityce i czekał na

reakcję tych, którzy zwracali uwagę na jego zachowanie. Nigdy nie

spytał kolegów, skąd pochodzą, co robili wcześniej, czy też byli w Stasi jakon-i tak nie powiedzieliby mu prawdy-znał ich oficjalne imiona i biografie, domyślał się, że są wydumane na potrzeby organi- zacji. Wcale mu to nie przeszkadzało, wszak był jednym spośród

wielu wychowanków pułkownika Mallera, biegle znających polską mowę. Wtedy współpracę z grupą uważał za nie byle jakie wyróżnie­

nie. Czuł się potrzebny i ważny. Dokładnie trzy lata temu, gdy w ho- telu przygotowywał meldunek o rozmowie z pewnym profesorem z Krakowa, do jego pokoju wszedł obcy mężczyzna w ciemnych oku- larach i oznajmił, że organizacja przestała istnieć. Poradził, aby Jo- achim zapomniał o pułkowniku Malierze i o tym, co było, w przeciw- nym razie jemu czy Angelice może się przytrafić jakieś nieszczęście.

W ubiegłym roku ten sam mężczyzna zaprosił go do kawiarni hotelu Palast.

- Z upoważnienia pułkownika Maliera proponuję ci, Jungingen,

współpracę- rzekł przyjaznym głosem, po czym klepnął go w ramię.

-Co będzie, jeśli odmówię ... ?-spytał Joachim.

- Szkoda Angeliki. Ma taką miłą buzię -powiedział okularnik zu- chwale i głową wskazał stolik za swoimi plecami, przy którym sie-

działo dwóch drabów w skórzanych kurtkach. - Organizacja potrze- buje twojej pomocy, a tobie potrzebne pieniądze.

-Jaka organizacja?

-Twoja, moja, nasza. Słowem: Karlshorst.

(9)

-Przecież ona się rozwiązała.

-Nie, Jungingen. Karlshorst będzie istniała zawsze. A kto raz zo-

stał jej członkiem, ten nie może się wycofać, chyba że już ma dość przyjemności na ziemskim padole. - Okularnik się uśmiechnął i znowu

pokazał na drabów za swoimi plecami. - Karlshorst jest wieczna jak

tatuaż na twojej ręce, którego nie potrafisz się pozbyć.

Latem Angelika przyniosła z redakcji dwa numery tygodnika ,,Fo- cus" i poprosiła Joachima, aby przeczytał sobie -jej zdaniem - rewela- cyjny artykuł o byłych agentach Stasi, którzy utworzyli tajną organiza-

cję Karlshorst. Czyżby czegoś się domyślała? Zmierzył ją podejrzli- wym spojrzeniem i powiedział, że od dawna nie interesuje go bezpie- ka, a sensacją polityczną gardzi, lecz Angelika uparcie nalegała. Prze-

biegł więc wzrokiem kilka pierwszych linijek artykułu i z udawaną obojętnością stwierdził, że to żadna sensacja. We wszystkich krajach

mniej lub bardziej zakonspirowane grupy opozycyjne. W czasach Honeckera państwo wschodnioniemieckie miało najlepiej wyszkolone

służby specjalne, które przecież nie zapadły się pod ziemię

w dniu zjednoczenia obu republik. Praca w Stasi dla wielu była awan- sem, nagrodą za posłuszeństwo czy okazją do potwierdzenia swego talentu. Przecież sporo młodych ludzi wierzyło w socjalistyczną spra-

wiedliwość czy rację partyjnych bonzów. Wraz ze zjednoczeniem Niemiec ci ludzie stracili nie tylko wiarę, lecz i miejsca pracy. Czy to takie dziwne, że zdrowi, silni, wykształceni, inteligentni, ale deporto- wani na ubocze życia publicznego, skazani na niebyt polityczny nawet po latach jednoczą się do walki o swoje sprawy? Robotnicy mają związki zawodowe, chrześcijanie są członkami CDU, socjaldemokraci

należą do SPD, a postkomuniści i socjaliści do PDS. Ale taka odpo-

wiedź nie zadowoliła Angeliki, spytała więc wprost, czy i on był kie- dykolwiek związany ze Stasi. Joachim zaprzeczył natychmiast i umknął oczyma na ekran telefunkena. Nigdy więcej nie wracali do rozmowy o przeszłości, a on starał się nie stwarzać powodów do po-

dejrzeń.

- Dobry wieczór, panie Jungingen - pozdrowił go sąsiad, który

wyszedł na podwórko z koszem pełnym śmieci. -Będzie ładna noc - ni to stwierdził, ni spytał.

-Oczywiście, panie Vogel-odparł wyrwany z zamyślenia Joachim.

9

(10)

Vogel na pewno ma do czynienia z bezpieką od dawna, pomyślał, oglądając się za sąsiadem. W tym bloku co drugi lokator był na liście

konfidentów Stasi. Kto w tamtym czasie kupił wartburga czy ładę, urządził mieszkanie, wyjeżdżał z rodziną na wakacje do Jugosławii, Bułgarii lub Rumunii, a pracował w szkole, domu kultury, restauracji, redakcji, musiał kablować.

Zgasił papierosa, wilgotne od potu dłonie wytarł o spodnie. Nie

wjechał windą, lecz wspiął się po schodach na trzecie piętro. Angelika w kusej koszulce z jedwabiu żóhego jak kwiaty lubczyku leżała

w poprzek łóżka i przeglądała kolorowe czasopisma.

-Cześć! -zawołał od drzwi i stanął jak wryty, ale zaraz rzucił na

nią pożądliwe spojrzenie. - Jaki jestem głodny ...

Angelika przewróciła się na lewy bok, prawą rękę położyła na po- duszce, dając Joachimowi do zrozumienia, że nie po kolacji, lecz już

teraz chce go mieć przy sobie. Wymyta i wypachniona od godziny

przecież na niego czeka. Nagle postanowiła nie przyznać się Joachi- mowi, ile zapłaciła za koszulkę. Sto czterdzieści pięć marek wydawało się jej o wiele za dużo, ale czegóż nie zrobiłaby, żeby cieszyć jego oczy? Zresztą dostała te pieniądze za drobną przysługę i nie musi mu

tłumaczyć, kto czasem odwiedza w redakcji.

- Podoba ci się? -spytała, dwoma palcami unosząc rąbek koszulki w desenie jak mgiełka. - Zawsze marzyłam o czymś takim. Śliczna, prawda?

Joachim przytaknął. Nawet gdyby w tej koszulce Angelika wyglą­

dała odpychająco, powiedziałby, że jest najpiękniejszą spośród

wszystkich Niemek. W jej obecności wszelkie sprawy wydawały mu

się proste i przejrzyste, zapominał o problemach i całym dookolnym

świecie, w którym był coraz bardziej obcy, zagubiony. Mógł się z nią kochać o każdej porze nocy i dnia, w łazience, w kuchni, w pokoju na

podłodze i nigdy nie czuł znużenia. Podobnie twierdziła Angelika.

Joachim wielbił ją nie tylko dlatego, że wlewała mu balsam do duszy i była inna niż te Niemki, z którymi uczył dzieci, lecz przede wszyst- kim za to, że umiała dyskretnie podkreślić swoją kobiecość. Wiele razy zastanawiał się, dlaczego niemieckie dziewczyny, w przeciwień­

stwie do Polek, nie ubierają się nęcąco ani w inny sposób nie potrafią zwrócić na siebie uwagi mężczyzn. Aby napaść oczy urodą naprawdę

(11)

zgrabnych, zadbanych, pociągających kobiet, trzeba przejść na drugi brzeg rzeki. Dziwna i niesprawiedliwa wydawała mu się granica na Odrze, która jest nie tylko granicą pat1stw, lecz i urody kobiecej.

W młodości, jeszcze nawet jako student uniwersytetu, miał ojcu za złe, że ożenił się z Polką, potem go zrozumiał. Gdyby Joachim nie spotkał

Angeliki na swojej drodze, poszedłby tropem ojca. Jego matka, mimo

zbliżającej się pięćdziesiątki, wygląda atrakcyjniej niż niemieckie trzydziestolatki, a gdy idzie ulicą, przyciąga wzrok wielu mężczyzn.

- Jak się ma babcia? - spytała Angelika. - Kiepska pogoda, to pewnie znowu bolą ją nogi albo skarży się na lekarza?

Uśmiechnął się do niej zachłannie i nie wiadomo który raz pomy-

ślał, że Angelika musi mieć w sobie trochę słowiańskiej krwi, bo kiedy

spogląda spod gęstych rzęs, przypomina mu matkę, ciotkę i wszystkie kobiety z tamtej strony rzeki.

-Życzę ci takiego zdrowia, jakie ma moja babka -rzucił, śmiejąc się dwuznacznie.- To twarda kobieta, zahartowana na Ukrainie.

- Pewnie znowu zapomniałeś ją ode mnie pozdrowić?

-Przesyła ci całuska- powiedział z zamkniętymi oczami. Mogłem choć na kilka minut zatrzymać się u babki, skarcił się w duchu. Jeśli

w niedzielę staruszka wybierze się do nas w gościnę i spyta, dlaczego tak rzadko odwiedzam, wpadłem jak doktor Sorge. - Babka przy-

pomniała mi, że w połowie listopada kończy siedemdziesiąty rok ży­

cia. Ma nadzieję piastować prawnuka.

- A czy choć troszkę była zadowolona z prezentu?

- E ... Oczywiście. Bardzo się wzruszyła. - Dopiero teraz przypo-

mniał sobie, że Angelika prosiła go, aby zawiózł babce kordonek do haftowania makatek. Ma go w kieszeni kurtki.

- Tęskniłam -powiedziała Angelika tonem rozkapryszonej jedy- naczki. - Proszę, Achim, abyś następnym razem poczekał, aż wrócę

z redakcji. Do kochanej babuni powinniśmy jeździć we dwoje.

-Wezmę prysznic i ... -Wskazał głową miejsce przy niej.

-Właśnie na to czekam-mrugnęła kusząco.

*

Angelika dużo wiedziała o Joachimie, lecz nie wszystko, a niektó- rych jego spraw nawet się nie domyślała. Gdy kierowniczka domu

II

(12)

dziecka, którą i w tym roku odwiedziła w pierwszą niedzielę września, spytała ją troskliwie, dlaczego jeszcze nie ma dzieci, odpowiedziała, że póki Joachim nie obroni rozprawy doktorskiej, co zajmie mu naj-

wyżej dwa lata, o dzieciach nie może być mowy. Nie orientowała się,

na czym polega obrona doktoratu, Joachim natomiast nie starał się

cokolwiek jej wyjaśniać. Rzekł zdecydowanie, że zostanie doktorem, jednak najpierw musi skończyć specjalistyczne studia na Wydziale Informatycznym Uniwersytetu im. Humboldta i dlatego co dwa tygo- dnie, właśnie zawsze w piątek, wyjeżdża do Berlina.

Nawet matce nigdy nie powiedział prawdy. Taką złożył przysięgę,

gdy pułkownik Maller za pośrednictwem sekretarza uczelnianej orga- nizacji FDJ zaprosił go do berlińskiej siedziby Stasi i położył przed nim na stoliku pierwszy tysiąc marek. Byłby głupi, gdyby nie wziął pieniędzy. Akurat potrzebował trzysta marek na katanę i dwieście na

dżinsy. I tak się zaczęła jego współpraca z pułkownikiem. Nie powi- nien o nic się obwiniać, bo, jak tłumaczył mu Maller, nikogo nie wy-

dał, nie oskarżył, nie zdradził, a że napisał kilka lakonicznych zdań

o kolegach, z którymi przebywał na praktyce zagranicznej, to przecież

nic złego. Powtórzył jedynie to, o czym rozmawiali przed snem, przy stole, w świetlicy. Z tego powodu nikomu włos nie spadł z głowy,

wszyscy skończyli studia w terminie, dostali dyplomy nauczycielskie i teraz wbijają do dziecięcych łepetyn zadania z niewiadomymi, całki,

sinusoidy i inne nudne zagwozdki matematyczne. Jedni w byłych

Niemczech Wschodnich, a jest ich większość, cieszą się z tego, że mają pracę, budują nowe domy, kupują szybkie samochody, jeżdżą na wczasy do Hiszpanii, inni przeklinają ekskanclerza Kohla, dzień zjed- noczenia i cały ten system federalny, który uważają za niesprawiedli- wy lub nie mogą go zrozumieć. A Joachim należy do mniejszości

dlatego, że ledwie zdobył patent rasowego agenta, już stał się zbyteczny.

Setki razy przechodził na polską stronę; z babką zaglądał do skle- pów, kupował warzywa na bazarze- i nigdy nie zdarzyło się, aby jaki- kolwiek Polak wziął go za Niemca. W rzeczywistości Joachim Jungin- gen jest pół-Niemcem, pół-Polakiem, ma niemieckie obywatelstwo w przeciwieństwie do swojej matki, która mimo nalegań ojca nie wy-

rzekła się polskiego paszportu. Rodzice Joachima poznali się na obo- zie młodzieżowym w Bad Saarow. Obliczył, że tam również został

(13)

poczęty. W domu ojciec rozmawiał z matką wyłącznie po niemiecku, a gdy czegoś nie rozumiała, szukał rosyjskich określeń w słowniku. Na wszystkie wakacje Joachim wyjeżdżał do Słubic i musiał mówić tylko po polsku. Każdej niedzieli babka zabierała go na mszę do kościoła,

a on tego nie lubił. Nikomu w szkole nie przyznał się, że babka na-

uczyła go pacierza i kilku psalmów, które często śpicwal na nieszpo- rach. Po studiach mógł zamieszkać u babki, pracować w słubickim

magistracie, bo miasto potrzebowało niezawodnego tłumacza, ale wtedy był już po przysiędze i bał się pułkownika Malłera. Od drugiego semestru często podróżował z rozmaitymi delegacjami FDJ do Polski, a po każdym powrocie pisał drobiazgowe sprawozdanie, za co puł­

kownik dawał mu do tysiąca marek. Zdobył dowody na to, że jest jednym z wielu studenckich współpracowników Stasi. Polska Służba Bezpieczeństwa także miała konfidentów wśród młodych Niemców, dlatego podczas pobytu w ojczyźnie matki Joachim niczego nie noto-

wał, jego pamięć matematyczna była tak wyćwiczona, że po powrocie do akademika wszelkie spostrzeżenia potrafił przenieść na papier z idealną precyzją, jakby spisywał je na gorąco. Pewnie dlatego Mali er

osobiście odbierał jego raporty i wyznaczał kolejne zadania.

-Towarzyszu Jungingen, po studiach otrzymacie pracę we Frank- furcie nad Odrąjako nauczyciel matematyki- oznajmił mu pułkownik,

gdy dwa miesiące przed końcem ostatniego semestru poprosił o roz-

mowę na temat swojej przyszłości. - Szkoła zapewni wam dwupoko- jowe mieszkanie. Od nas odbierzecie talon na wartburga i długotermi­

nową pożyczkę na urządzenie mieszkania. A jak będziecie się dobrze sprawowali, pomyślimy o szkole dyplomacji i awansie do naszej am- basady w Warszawie.

Koledzy Joachima dostali skierowania do wiejskich szkółek, za- gubionych pośród brandenburskich lasów czy łużyckich bagien, a on, jako jedyny absolwent uniwersyteckiej matematyki, miał pracę w prawie

stutysięcznym mieście na granicy niemiecko-polskiej, zaledwie godzi-

jazdy pociągiem pospiesznym do Berlina.

Podczas wakacji, na rok przed ukończeniem studiów, odbył sze-

ściotygodniowy kurs w Ośrodku Medycyny Sądowej Ministerstwa

Bezpieczeństwa Publicznego, gdzie nauczył się nie tylko samoobrony, lecz i błyskawicznego trafiania nożem w serce od tyłu. Później dwa 13

(14)

miesiące spędził w leśniczówce wywiadu koło Briesen i na poligonie w Starkowie; tam w mundurze porucznika Narodowej Armii Ludowej

szkolił się razem z terrorystami, którzy mieli przedostać się do za- chodnich Niemiec, żeby, jak to określała ściśle tajna instrukcja, budzić

niepokój w kościołach, salach koncertowych, teatrach, na stadionach, lotniskach. On został wyznaczony do deptania po piętach Polakom.

*

- Długo jeszcze będziesz się moczył, Achim? -dobiegło go zza drzwi łazienki. - Jakąż to zbrodnię popełniłeś, że tak dokładnie się

szorujesz? Aha, te swoje głupie tatuaże chcesz zmyć?

Nabrał powietrza do płuc i wolno je wypuszczał.

-Już wychodzę! -Chwilę zastanawiał się, czy na mokre ciało na-

rzucić płaszcz kąpielowy, czy wytrzeć plecy ręcznikiem i pokazać się

dziewczynie tak jak go Pan Bóg stworzył. Wybrał to drugie, tym chęt­

niej, że Angelika lubiła patrzeć, jak nabiera powietrza w płuca, napina

mięśnie rąk, unosi zaciśnięte pięści i pyta ją, czy kiedykolwiek spo-

tkała lepiej zbudowanego mężczyznę. Zadowolony z siebie wtarł w po- liczki kilka kropel wody toaletowej, spryskał zarośnięte piersi i uda dezodorantem, przygładził włosy.

- Jesteś taki męski, jak ... Harrison Ford z filmu "Podwójna oso-

bowość" -pochwaliła go Angelika, gdy nagi stał na dywanie i zgiąw­

szy rękę w łokciu, demonstrował przed nią biceps.

Nie widział tego filmu, ale porównanie z Fordem mu się spodo-

bało, zawsze uważał, że jedynie wielcy artyści potrafią zwrócić uwagę

kobiet na swoją płeć. Bywając w ich towarzystwie w barze Berliner Ensemble, słyszał, jak reżyserzy filmów wykorzystują różnicę między psychiką mężczyzn i kobiet. Później wiele razy sprawdzał nabytą wiedzę, zawsze ku uciesze Angeliki.

Najpierw zapalił lampkę stojącą na szafce, potem podszedł do kontaktu przy drzwiach, przygasił światło u sufitu i stanąwszy w cieniu

patrzył, jak Angelika z gracją tancerki zdejmuje koszulkę. Usiadł na brzegu łóżka niby lekarz domowy, pociągnął nosem i dopiero wów- czas poczuł zapach dobrych perfum. Angelika spoglądała na jego muskulamy tors z lekko rozchylonymi ustami, ukazując naprawdę

perliste zęby, jak modelki w czasopismach. Joachim pochylił się nad

(15)

kopczykami jej nie za dużych, lecz twardych, nabitych piersi i delikat- nie objął sutek wargami. Dotknął jej dłoni, ramienia, szyi, opuszkami palców wędrował wypukłościami bioder coraz bardziej kulistych i napiętych. Angelika przymknęła oczy, głowę odchyliła aż na skraj poduszki, westchnęła proszalnie i pociągnęła go na siebie.

- Bez ciebie jestem nikim.

*

Dietrich Vogel syknął niecierpliwie przez sztuczne zęby i zatarł

szorstkie dłonie po słowach, które jak bzyczenie komarów docierały

do jego uszu. Lubił podsłuchiwać rozmowy młodych w mieszkaniu obok, jednak wolałby leżeć na miejscu Joachima przy tej kokietce Angelice i pieścić jej młodziutkie, aksamitne ciałko. żadna kobieta z bloku przy Gartenstrasse nie umie tak zachwycająco się ubrać i żadna nie stawia nóg tak prosto, gdy przechodzi z chodnika do przystanku auto- busowego po drugiej stronie ulicy. Codziennie Vogel waruje przy oknie w kuchni, żeby napaść oczy widokiem wychodzącej i wracającej sąsiadki.

Wyregulował odbiornik, notes rozłożył na stole, wziął długopis między palce i pochylony nasłuchiwał uważnie, o czym ci młodzi za

ścianą będą rozmawiali, gdy nasycą się sobą wzajemnie.

Od maja wieczór w wieczór, zamiast oglądać telewizję, Vogel

podsłuchuje rozmowy Angeliki i Joachima; nawet nie wie, jaki to ma sens, skoro zawsze składa meldunki o tej samej treści: ona opowiadała

o swojej redakcji, on pytał, czy go kocha albo skarżył się na nadmiar pracy. Kogo dziś interesują takie informacje? Gdyby oni rozmawiali o polityce, naśmiewali się z kanclerza Schrodera czy prezydenta Raua, Vogel nie miałby najmniejszych wątpliwości, że spełnia swój obywa- telski obowiązek. .. A może jednak te meldunki są komuś potrzebne?

Vogel od dziecka był posłuszny. Kazali zapisać się do Hitlerju- gend, nie stawał okoniem jak jego starszy brat, który w końcu też wziął karabin i bił się w Afryce o przestrzeń dla wielkiej Trzeciej Rzeszy. Powiedzieli, że pojedzie na front wschodni, to pożegnał się

z żoną, chłopcami, i poprosił Boga, aby nie oddawał go Iwanowi, który miał być bezlitosny; tak powiadali ci, którzy wracali z Rosji na urlop i leczyli odmrożone palce. Oni mieli rację. Sześć lat mordował

15

(16)

się Vogel na budowie kanału Białomorskiego, później w kopalni nad

Zatoką Nogajewa, przestał wierzyć, że wróci do domu, gdzie czekała

Sigi i dorastający chłopcy. Gdy w 1957 roku wysiadł z wagonu towa- rowego na stacji granicznej we Frankfurcie, a było to w połowie lipca,

postanowił, że zostanie kucharzem. Dlaczego, nad tym się nie zasta-

nawiał. I był nim do lipca tego roku, do emerytury. Zaraz po po- wrocie, kiedy odurzony swobodą nie mógł napchać żołądka białym

chlebem, dwaJ jegomościowie kazali mu wypełnić deklarację człon­

kowską Socjalistycznej Partii Jedności Niemiec, ale nie wytłumaczyli,

co ma tam robić. Potem ci sami polecili, nie tylko jemu, bo także Sigi i synom, głosować na kandydatów Frontu Narodowego. Bez pytania o zgodę zapisali go do Towarzystwa Przyjaźni Niemiecko-Radzieckiej, co oznaczało, że każdego miesiąca musiał oddać jedną markę ze swej niewielkiej pensyjki. Za to miał prawo starać się o skierowanie na

wycieczkę do Moskwy, Woroneża, Leningradu, ale bał się tam jechać.

Aha, co cztery lata mógł wybierać delegatów na zjazd krajowy Towa- rzystwa. Jednak najczęściej w godzinach zebrań wyborczych przygo-

towywał wystawne kolacje dla tych, którzy przyjeżdżali z Berlina.

Jednego mu zabronili: przyznawać się, że ma cokolwiek wspólne- go ze służbą bezpieczeństwa. To i nie wiedział o tym żaden z ośmiu

dowódców pułku ani nawet kochana Sigi. W maju tego roku przypo- mnieli sobie o nim, przyszli w samo południe, założyli w pokoju ma-

leńki odbiornik światłowodowy, wytłumaczyli, co robić i jak pisać

meldunki. Z pisaniem ma największy kłopot, bo odwykł od trzymania

długopisu, lecz nie potrafi sprzeciwić się ich poleceniu. Od dziecka wie, że wszędzie musi być porządek.

Okrzyk Angeliki, pełen rozkoszy, wyrwał Vogla z rozpamiętywa­

nia; szybko poprawił regulator fonii, notes przycisnął do kolana i cze-

kał zgarbiony na słowa, ale niczego nie usłyszał. Zamiast tego popi-

skującego aparatu w cudacznej skrzynce z łamaną anteną mogli za-

montować mikrokamerę, rzekł w myślach, przynajmniej popatrzyłbym

sobie, jak ci dwoje za ścianą figlują w łóżku.

Znowu zapadł głęboko w fotel. Sigi też była urokliwa, zgrabna, umiała kochać się z nimjak Angelika z Joachimem, czasem nie zdążył zjeść kola- cji, bo Sigi wołała go do łazienki, żeby umył jej plecy albo podał ręcznik,

który zawsze wisiał nad wanną. Przecież mogła wyciągnąć rękę ...

(17)

-Proszę cię, Achim, mój święty mężczyzno, skończ te studia, po-

myśl o nas ... żeby nie było za późno ... -usłyszał urywany głos Angełi­

ki. -Czegoś bym się napiła. W lodówce powinna być pepsi-cola.

Łóżko zaskrzypiało. Joachim wstał niechętnie, dudniąc bosymi

piętami po linoleum poszedł do kuchni, otworzył lodówkę, człapiąc wrócił do sypialni. Angelika zaniosła się serdecznym chichotem, jakby

zobaczyła coś niezwyczajnego. Po chwili odbiornik Vogla wype·łniła

ta nowoczesna muzyka, której tak nie lubi, nadawana przez radio i telewizję, zagłuszająca rozmowy w knajpach, sklepach, autobusach, nawet podczas festynów i targów.

Vogel starał się wyłowić choćby strzępy zdań, lecz było to nic-

możliwe, bo przesłaniało je szczękanie gitar i postękiwanie perkusji.

Ze złością wyłączył odbiornik. Zdecydował, że przepisze wczorajszy meldunek, powtórzenie meldunku przedwczorajszego. Jutro po śnia­

daniu zaniesie go do knajpy przy moście, dostanie za to dwadzieścia

marek i duży kufel schultheissa. Ale najpierw będzie czatował w oknie na Angelikę, popatrzy na jej plecy, biodra, nogi, przymknie oczy i wyobrazi sobie, że to Sigi idzie po sprawunki do sklepu.

*

Pułkownik Maller zawsze w piątek przed południem wchodził do siedziby firmy konsultingowej Deutschlandbild 2000 GmbH; w rze-

czywistości była to willa, w której czekali na niego ludzie z rosyjskiej

Służby Wywiadu Zagranicznego. SWR pod kierownictwem Jewgienija Primakowa, późniejszego premiera rządu Federacji Rosyjskiej, prze-

jęła wszystkie zadania dawnego Pierwszego Zarządu Głównego KGB.

Tak naprawdę to niewiele się zmieniło, stwierdził w myślach Maller.

Kiedyś spytał pułkownika Pticzkina vel doktora Grubera, dlaczego wywiad rosyjski wynajmuje pomieszczenia w pobliżu dawnego do- wództwa Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej w dzielnicy Karlshorst. Przecież większość berlińczyków pamięta, kto zdewasto-

wał wille, pałacyki i parki w tej części stolicy Niemiec.

- Owszem, pamięta, ale nie podejrzewa, że wróciliśmy na stare

śmieci - odparł Pticzkin nie bez racji. - Zresztą, drogi pułkowniku,

jaka to różnica, gdzie jesteśmy? Liczy się skuteczność naszego działa­

nia, a tej, jak pan zapewne dobrze się orientuje, od czasów Dzierżyń­

skiego można nam zazdrościć.

17

(18)

O godzinie 11.50 Maller zatrzymał swoje audi przed budynkiem dawnej szkoły inżynierskiej, w którym 9 maja 1945 roku został powtó- rzony akt bezwarunkowej kapitulacji Niemiec. Od tamtego dnia przez 45 lat Sowieci byli panami Karlshorstu, wschodni berlińczycy zaś

udawali, że niczego nie widzą. Jeszcze dziesięć lat temu pułkownik

Maller wjeżdżał aż na podwórze dowództwa Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, nigdy nie przekręcał kluczyka w drzwiach samo- chodu, nikogo się nie obawiał, a czuł się pewnie i bezpiecznie. Teraz

musiał przykleić sobie brodę i wąsy, włożyć perukę na głowę, choć to nie ma sensu, bo z jednego okna obserwuje go maładiec z SWR, z drugiego lornetuje boy z CIA albo z MI6, piętro wyżej wypatruje agent francuskiego wywiadu DGSE, a każdy ma stymulator elektro- niczny i słyszy nawet bicie serca Mallera. Berlin jest nafaszerowany agentami, szpiclami, wywiadowcami, konfidentami, tajniakami, kapu- siami i innym sprzedażnym tałatajstwem. Choć dawno skończyła się

zimna wojna, wywiady nie urlopują, przeciwnie, w archiwach i na ulicach szukają dowodów kompromitacji wschodnich Niemców,

ośmieszają ich, ujawniają stare powiązania z Kadafim i Arabami,

obwiniają komunistów, skrajnych socjalistów, liberałów, narodowców.

Ta epoka skończy się za ćwierć wieku. Do tego czasu niemiecka cen- trala służb specjalnych zdąży wyszkolić nowe zastępy asów wywiadu, aby za jakiś czas także ich ujawnić i ośmieszyć.

- Jestem umówiony na spotkanie z doktorem Gruberem - rzekł

Maller wyniośle.

-Pańskie nazwisko?

Portier, mężczyzna w błękitnej koszuli pod granatową marynarką, zmierzył go z wyraźną wyższością. Był to ktoś nowy w firmie, kogo Maller widział pierwszy raz.

-Nigdy mnie tak nie traktowano -udał oburzonego.

-Proszę pana o nazwisko.

- Maller. Profesor ekonomii uniwersyteckiej Maller.

Staruch zgiął się w kabłąk nad sitkiem mikrofonu wbudowanego w niepokaźny pulpit, wcisnął zielony klawisz i tkwił tak nieruchomo.

Po chwili uchylił okienko i kategorycznym tonem oznajmił:

-Proszę czekać w holu. Zaraz ktoś po pana przyjdzie.

- Sam trafię do doktora Grubera.

(19)

- Takie mam polecenie, panie profesorze.

Maller, wściekły jak sto diabłów, zapalił papierosa i oparty ple- cami o fotel z ukosa lustrował portiera. Postanowił, że nie daruje Pticzkinowi tej zniewagi. Nigdy się nie zdarzyło, aby ktokolwiek za-

trzymał go już na parterze i kazał czekać jak byle komu.

-Proszę wybaczyć, panie profesorze. - Gmber vel Pticzkin powie-

dział to głosem donośnym i jakby ze wstydem. - Ze względu na konku-

rencję musimy być coraz bardziej ostrożni.

-Rozumiem-odrzekł szorstko Maller.

Pticzkin kazał sekretarce podać dwie filiżanki kawy ze śmietanką, wyjął napoczętą butelkę rasputina z barku, rozlał wódkę do kieliszków na wysokich nóżkach i dopiero wtedy usiadł w fotelu na wprost swego

gościa. Założywszy nogę na nogę, przymrużył powieki, jakby nie

wiedział, od czego zacząć rozmowę. Jeszcze dziesięć lat temu mówił

tylko po rosyjsku; jedynie niektóre, trudniejsze zwroty przekładał na niemiecki.

- Jeseniewo potwierdza, że zadanie musi zostać wykonane dzie-

wiątego listopada po południu. Może pan przygotować szczegółowy

plan akcji najpóźniej do końca tego miesiąca? - Podniósł się i nie

czekając na odpowiedź dodał: - Będzie pan, pułkowniku, osobiście

odpowiedzialny za jej przeprowadzenie ... i powodzenie.

- A jaką rolę wyznaczył pan Neiberowi?

- On już panu nie pomoże.

-Dlaczego?-spytał, choć zawsze tłumaczył swoim podwładnym, że

agent służby bezpieczeństwa nigdy nie zadaje pytań. - Neiber osobiście ...

-Proszę nie pytać. Szczegóły pozna pan jutro z gazet.

Nie podobał mu się Pticzkin, nie lubił tych młodych pułkowni­

ków, co to sprawniej władają angielskim czy niemieckim niż językiem

ojczystym. Tacy jak Pticzkin wszystko wiedzą najlepiej. Pokończyli

zagraniczne uniwersytety, popraktykowali w ambasadach, posmako- wali w najdroższych restauracjach świata, potrafią dyskutować o lite- raturze, bywają na koncertach symfonicznych, odpoczywają w sław­

nych kurortach, ubierają się modnie. Starzy agenci KGB jedli łyżkami

kartofle, a kotlety brali palcami, lecz nigdy nie wywyższali się, cho-

ciaż powinni nosić głowy wysoko, skoro byli panami wschodnich Niemiec.

19

(20)

Rosjanin wypił wódkę, wziął z biurka paczkę stuyvesantów, Mal- Iera nie poczęstował, nawet go nie spytał, czy nadal pali.

- Do rzeczy - ponaglił pułkownika, zaciągając się dymem. - Co jeszcze pan przyniósł?

Maller rozłożył na sto liku poranne wydanie "Frankfurter Zeitung"

i wskazał palcem notatkę na pierwszej stronie gazety, tuż pod komen- tarzem redakcyjnym, opasanym niebieską ramką.

Wczoraj późnym wieczorem, w toalecie restauracji Sambuca w Zie- lonej Górze, nieznany osobnik zamordował przedstawiciela browaru z miejscowości Rendsburg koło Hanoweru. Polska policja podejrze- wa, że zbrodni dokonał młody mężczyzna przy użyciu noża sprężyno­

wego. Niestety, nie udało się ująć zabójcy ani trafić na jego ślad.

Szatniarz zapamiętał około trzydziestoletniego blondyna w skórzanej kurtce, który miał szramę na policzku. Jest to już trzeci mord w tym

miesiącu na osobie obywatela niemieckiego w Polsce. Jak się dowia- dujemy ze źródeł dobrze poinformowanych, Helmut Riesse przebywał

w Zielonej Górze w celu kupienia połowy akcji tamtejszego browaru i zawiązania mieszanej spółki.

Rosjanin odłożył gazetę, pokiwał głową, wydął usta i milczał, jak- by analizował treść notatki, a Maller oczekiwał pochwały.

Rozległ się telefon, Pticzkin bez ociągania podszedł do biurka,

podniósł słuchawkę.

-Zrozumiałem -rzucił po niemiecku, do Mallera zaś powiedział: - Niezgorsza robota, lecz za wcześnie. Pospieszyliście się ...

-Takie były uzgodnienia-przypomniał mu Niemiec.

-Pamiętam, jeszcze nie cierpię na Alzheimera. Fospieszyliście się

z poinformowaniem gazety. Nie uważam tego za poważny błąd, nie-

uspokoił go Rosjanin.- Jakie są głosy czytelników?

Tego Maller nie wiedział.

-Nadal obowiązuje stara, sprawdzona w naszym fachu zasada: im

więcej podobnych informacji w prasie, tym łatwiej trafić do celu -

oświadczył Niemiec.- Liczy się wyłącznie sukces. Wam i nam chodzi o to samo. O paradę zwycięstwa, prawda?

-Co ma pan na myśli? Jaką paradę? Kto tu jest zwycięzcą? -po-

wiedział Pticzkin ze śmiechem. - No, już dobrze, żartowałem.

"1 Czyczykowowie na kilka chwil stają się poetami." To nie ja wymy-

śliłem, to Gogol napisał.

(21)

Skurwysyn, pomyślał Maller i westchnął przeciągle. Nie lubił

pewnych siebie facetów.

- Nam też jest coraz trudniej. Jeden Rosjanin rozpieprzył cały

system, drugi dał dupy "Niedźwiedziowi", trzeci bohater na Kremlu nie odróżnia imperium od imperializmu -powiedział Pticzkin, szcze-

rząc zęby, jakby obciągnięte dobrze wykrochmalonym płótnem.

Maller zazdrościł mu zębów. Ilekroć rozmawiał z Rosjanami, zawsze wpatrywał się w ich mocne uzębienie i pytał siebie, dlaczego ludzie ze wschodu tak zdrowi.

-Za nami miała pójść Europa, za nią reszta świata, a staliśmy się pośmiewiskiem Kosmosu.

- Musimy więc wspólnie zrobić wszystko, żebyście odzyskali

dawną pozycję. To nie będzie takie trudne, pod warunkiem ...

-Do rzeczy, profesorze. Przygotował pan wstępny plan akcji?

- W zasadzie tak.

Pticzkin zesztywniał na moment.

-Co to znaczy: w zasadzie?

- Jeżeli rozmowy zaczną się i skończą po naszej stronie, trzeba

opracować dwa warianty akcji. A jeśli spotkanie zostanie dokończone

w Słubicach, jak sobie życzą Polacy, plan nie wymaga ...

- Ma pan jakieś wątpliwości? - przerwał mu Pticzkin. - Czyżby uważał pan naszych ludzi za amatorów? Po wojnie wasze służby uczyły się od nas, później przerośliście nauczycieli, a teraz nauczy- ciele wykorzystują doświadczenia swoich uczniów.

Gówniarz, pomyślał o nim Maller i wyciągnął rękę po kieliszek.

- Za twórcze współdziałanie, panie profesorze. - Pticzkin roze-

śmiał się zadowolony. - A swoją drogą współczuję wam. Nie panu

osobiście, lecz pańskim przyjaciołom. Pan dostaje emeryturę, ma jakiś

kapitalik na koncie w banku szwajcarskim ... Niech pan nie zaprzecza, SWR i to sprawdziła ... Żal mi tych młodych, odważnych chłopaków, którzy już na starcie przegrali swoje życie. Dobrze się zapowiadali.

-Dlatego teraz SWR wykorzystuje ich do swoich sprawek-żach­

nął się Maller.- A może pan zaprzeczy, pułkowniku?

Pticzkin chodził po gabinecie z rękami po łokcie utopionymi w kieszeniach spodni. Zatrzymawszy się przy oknie, rozchylił żaluzje

i kiwając głową, wpatrywał się w alejki parkowe pełne starców chro- 21

(22)

niących wzrok przed jeszcze mocnym słońcem. Lubił obserwować

ruch podmiejski na trasie poczdamskiej. Po drugiej stronie parku stoi secesyjna kamienica, na pierwszym piętrze jest czteropokojowe mieszkanie z ogromną łazienką i widną kuchnią. Kiedyś będzie musiał

je opuścić. Przeciętny pułkownik Federalnej Służby Bezpieczeństwa

w Moskwie nie ma takiego mieszkania, powinien więc Pticzkin starać się o to, żeby być nieprzeciętnym, a to zależy tak samo od Bielowa, jak i od Mallera. Ale gdyby Maller wiedział, że jest tylko pionkiem na szachownicy ustawionej przez SWR, nigdy nie zgodziłby się na

współpracę z Rosjanami. Cóż, żyjemy w czasach, kiedy nie każdy, kto

miał dystynkcje pułkownika, pozostał prawdziwym pułkownikiem.

-Gdybyśmy spartolili robotę ... ?

-Przypadek z Schaueblem nie może się powtórzyć. -Całe szczę- ście mojego poprzednika, myślał Pticzkin, że był zięciem Primakowa i nie interesował się polityką. - Wiele zależy od pana, profesorze Maller. - Chciał jeszcze coś dodać, ale tylko machnął ręką i zrobił

krok w stronę biurka, w którym trzymał PSM kaliber 5,45 milimetra.

Jednak po chwili powiedział stanowczo: - Musicie powstrzymać

"Niedźwiadka". Najlepiej na zawsze. Nie wolno zrobić następnego

kroku. Jasne?

-Jeśli to się nam uda, w co nie wątpię, znajdą się inni, jego wzo- rowi uczniowie. Czy pan myśli, że Bruksela zmieni zdanie? Ona już

dawno postanowiła, kto i kiedy zostanie przyjęty do Unii Europejskiej.

Rosja, choćby Pana Boga wezwała na pomoc, i tak jest na pozycji straconej. Czy inaczej było z poszerzaniem NATO? Pomogły wasze protesty? Psu na budę zdały się wszelkie akcje SWR, panie pułkowniku.

Pticzkin zmarszczył brwi. Myślał identycznie, mimo to rzekł su- rowo:

-Nic panu do naszych spraw. Nikomu nie płacimy za doradztwo polityczne. To przecież my jesteśmy firmą konsultingową - dodał

ironicznie.

-Przepraszam. - Maller wstał. -Będzie tak, jak pan tego oczekuje.

Proszę zapewnić swoich mocodawców, że moja grupa przeprowadzi

akcję "Niedźwiadek" zgodnie z zasadami sztuki zmowy.

*

(23)

Członkowie kolegium dziennika "Frankfurter Zeitung" już drugą godzinę zastanawiali się~ kogo posłać do Zielonej Góry. Polska policja nie zechce rozmawiać z niemieckim dziennikarzem bez oficjalnej zgody ministra spraw zagranicznych~ a na taką zgodę trzeba czekać kilka dni.

Na początku ubiegłego tygodnia w barze hotelu Qubus został zadźga­

ny pastor z Berlina, w sobotę nieznany sprawca zamordował kupca monachijskiego, który na noc zatrzymał się w zajeździe Pod Lipą,

wczoraj w Sambuce zginął przemysłowiec z Rendsburga. Redaktor naczelny był przekonany, że te trzy zabójstwa nie są zwykłymi napa- dami kryminalnymi, jakie mogą się zdarzyć na obrzeżach państw,

skoro miały miejsce na miesiąc przed spotkaniem kanclerza Schrodera z szefem polskiego rządu we Frankfurcie. Hipotezę łatwo postawić,

trudniej ją udowodnić.

- Wychowałem się w Stuttgarcie i chyba dlatego nie rozumiem wielu spraw na niemiecko-polskim pograniczu - przyznał się samo- krytycznie redaktor naczelny. - Czasem irytują mnie polskie oceny sytuacji, ta ich nonszalancja, ale pewnie Polaków też coś razi w na- szym postępowaniu.

- Tego, co się ostatnio dzieje w Zielonej Górze, niczym nie można wytłumaczyć. Trzy zabójstwa Niemców w ciągu dekady ... - powie-

dział pierwszy zastępca redaktora naczelnego, także wychowany w Stutt- garcie. - Czy oni nie uświadamiają sobie, że w ten sposób oddalają

swoje szanse rychłego wejścia do wspólnoty europejskiej? Czy nie

wiedzą, że od poparcia kanclerza Niemiec zależy dużo, ba! najwięcej?

Przecież nikt nie był tak zdecydowanym orędownikiem Polski jak Kohl i jakjestjego następca Schroder.

- Pan Kohl nigdy nie sprzyjałby Polakom, Czechom i Węgrom,

gdyby nie czuł, że ma szansę zostać pierwszym prezydentem Stanów Zjednoczonych Europy dzięki poparciu tych państw. On chciał zjed-

noczyć Europę pod kierownictwem Niemiec. Cóż, nie przewidział, że

rodacy wbiją mu nóż w plecy. Teraz pan Schroder chce być cesarzem -

powiedział Wolfmann, najstarszy spośród członków kolegium. - Po-

czynając od Karolingów, przez Ottona III, Habsburgów, Hohenzoller- nów, na Hitlerze kończąc, szanowni panowie, nasz naród zawsze dążył

do tego, żeby sobie podporządkować najpierw Europę, później cały świat. My to mamy we krwi. Zapominamy jednak, że są inne narody, które stawiają przed sobą podobne cele.

23

(24)

- Wschodniackie myślenie- wtrącił redaktor naczelny.

- A Amerykanie? A Rosjanie? - bronił swojej tezy Wolfmann. - Panowie, Rosja straciła swoją pozycję militamą w świecie, ale nie pozwala, żeby jej miejsce zajęły Niemcy. Mimo utraty rangi stawia warunki, których Waszyngton nie odrzuca zdecydowanie i nie akcep- tuje. Schroder kroczy drogą wytyczoną przez Kohla i też zachowuje

się dwuznacznie. To jest niemiecka gra na zmęczenie.

-Dość tej polityki. Trzeba się dowiedzieć, o co chodzi w Zielonej Górze. Czekam na propozycje.

- Mam znajomego w redakcji "Gazety Lubuskiej" - przyznał się

Wolfmann.- U jednego z redaktorów bywałem w domu ...

- ... i piłeś z nim wódkę wyborową -dokończył zgryźliwie sekre- tarz redakcji. - To za mało. Potrzebny jest nam ktoś obcy w tamtym

środowisku, najlepiej zaufany Niemiec, który bezbłędnie włada pol- skim językiem.

-Kogoś takiego też znam -pochwalił się Wolfmann.

-Niemiec?

- Nie jestem pewien, ale ma niemieckie obywatelstwo.

- Mieszka we Frankfurcie? -zainteresował się sekretarz, bez któ- rego opinii redaktor naczelny nie podjął żadnej poważniejszej decyzji.

Wolfmann wyglądał na zmieszanego.

-Mam na myśli Joachima Jungingena-powiedział cicho.

- Tego, z którym mieszka Angelika? -dociekał sekretarz, mierząc

do Wolfmanna z długopisu.

(25)

Rozdział II

Późnym wieczorem redaktor Daniel Sateck wracał z Gorzowa swoim nowym fiatem punto, zebrawszy trochę materiału do repmtażu

o zabójstwie smarkatej prostytutki nad brzegiem Wa1iy. Był cholernie

wściekły, bo nikt, wyłączając gromadkę pijusów, nie chciał z nim roz-

mawiać, policja odsyłała go do prokuratury, prokuratura zaś czekała, policja przedstawi jej wyniki śledztwa, które prowadzi jakiś scho- rowany sierżant z Komendy Miejskiej. Nie pierwszy raz Daniel miał

do czynienia z opryskliwymi służbistami, ale to, co go spotkało w proku- raturze miejskiej, oznaczało lekceważenie niezależnej prasy przez

urząd państwowy. Gdyby nawet złożył skargę w prokuraturze woje- wódzkiej, to na oficjalną odpowiedź będzie czekał miesiąc z górą. Za

długo. Musi więc w inny sposób dowiedzieć się, ile prawdy tkwi w tym, że zabójcą prostytutki jest syn zastępcy prezydenta miasta.

Elektroniczny zegarek w radioodtwarzaczu wskazywał 20.48; naj-

później za kwadrans Daniel będzie w domu. Rano, kiedy wychodził

z mieszkania, Miśka mu obiecała, że na kolację przyrządzi sałatkę szopską z kozim serem, co mógłby jeść trzy razy dziennie. Pomyślał też, że zaraz po kolacji zadzwoni do prokuratora wojewódzkiego, bo

może tą drogą zdobędzie jakieś wyjaśnienia.

Gdy przekroczył granicę miasta, oznaczoną białą tablicą z czar- nym napisem Zielona Góra, zdjął nogę z pedału gazu i wtedy usłyszał wyraźne wycie syreny; wydawało mu się, że od strony wiaduktu pędzi

kilka karetek pogotowia ratunkowego. Wypadek? Jeśli zaraz w dole ulicy Sulechowskiej zobaczę radiowóz policyjny, pomyślał, to coś poważnego wydarzyło się w hotelu Leśnym. Miał rację: dwa volkswa- geny policyjne gnały z jękiem opon prosto do hotelu. Daniel też tam

pojechał. Przed Leśnym nic się jednak nie działo. Na parkingu stał

brudny autokar, kilka okurzonych samochodów osobowych, karetka pogotowia ratunkowego i radiowozy policyjne. Daniel pomyślał, że

pewnie odbywają się jakieś ćwiczenia sanitarne albo policjanci spraw-

dzają działanie nowego systemu łączności, mimo to wysiadł z fiata, niespiesznie podszedł do drzwi, przed którymi sterczał portier w zno- szonej liberii.

-Wejście wyłącznie dla gości hotelowych.

25

(26)

-A to dlaczego?

-Takie zarządzenie- odparł zdecydowanie portier i uniósł głowę, posyłając spojrzenie za stadion.

Daniel wyjął legitymację prasową z torby, z którą nigdy się nie

rozstawał- miał w niej magnetofon, mapy, spis telefonów, dwa notat- niki - lecz portier nadal stał w rozkroku na sztywnych nogach, z ręko­

ma splecionymi i zasłaniał sobą drzwi do hotelu.

- Ja pana znam, redaktorze - powiedział tym samym zdecydowa- nym głosem.

-Nareszcie przyjazna dusza-ucieszył się Daniel. - Pozwoli pan?

- Zabronione osobom nieupoważnionym.

- Wejście do hotelu zabronione? Przez kogo, jeśli można wie-

dzieć?

-Taż nie ja ... Dyrektor zabronił, ot co-odrzekł stary.

- Wobec powyższego chcę rozmawiać z dyrektorem.

- Pan redaktor usiądzie na ławeczce, poczeka, wyjdzie dyrektor ...

-Chociaż niech mi pan powie, co tu się stało? -naparł na niego Daniel.

-Nic. Co się miało stać? Hotel jak hotel.

-Nic?

-Nic-powtórzył portier i uciekł wzrokiem na stadion.

- A policja? A karetka pogotowia? A pan, zachowujący się jak wartownik przed prochownią w stanie wojennym?

Portierowi musiało spodobać się to porównanie, bo uśmiechnął się

i pokręcił głową z zadowoleniem.

- Panie redaktorze, dyrektor mnie tu postawił i zabronił cokolwiek

mówić. Ja chcę spokojnie doczekać do emerytury, ot co.

-Niech pan wezwie dyrektora albo kogoś z recepcji.

- Mam tu stać i nikogo nie wpuszczać do hotelu.

Daniel wyciągnął portfel z torby, wyjął z niego dwa dolary.

W oczach portiera natychmiast pojawił się blask.

- Na dole, jak restauracja, w ubikacji znaleziono nieboszczyka.

- Morderstwo czy zgon naturalny?

Portier rozpostarł ręce, wydął usta, przekrzywił głowę. Tego nie

wiedział.

Z bocznej alejki, łączącej przyhotelowy parking z drogą między-

26

Cytaty

Powiązane dokumenty

W tym celu należy ustawić kursor myszy w prawym dolnym rogu komórki D2, wcisnąć lewy przycisk myszy i naciskając. go przeciągnąć kursor w dół, aż do

1 W jaki sposób dokonuje się wyboru rady uczestników scalenia, w jaki sposób prowadzone jest postępowanie scaleniowe w przypadku, gdy uczestnicy nie

procesu, w którym ludzie motywowani przez różnorodne interesy starają się przekonać innych o swoich racjach, w taki sposób aby podjęto publiczne działania zmierzające

zauważyła, że mur nie kończy się tam, gdzie sad, lecz ciągnie się dalej, jakby oddzielał znów ogród inny po tamtej stronie.. Dostrzegła zresztą wierzchołki drzew ponad murem,

Tak więc mogę mieć tylko jedną własność, kiedy mnie boli, ponieważ ból jest identyczny z pobudzeniem włókien nerwowych C, jednak zgodnie z opisem pojęcia bólu i

- Zależało nam na utrwale- niu najbardziej charaktery- stycznych dźwięków Lublina - podkreśla Joanna Zętar z Ośrodka Brama Grodzka -Te- atr NN.. Dźwięku zakładu krawiec- kiego

Instytucja kas rejestrujących w systemie podatku od wartości dodanej była kojarzona nie tylko z realizacją funkcji ewidencyjnej przy zastosowaniu tych urządzeń, ale również z

Położył się na miękkich papuciach, które mama zrobiła mi na drutach.. Spał smacznie, zwinięty