• Nie Znaleziono Wyników

Hryhor Serdeczny : z powstania chłopskiego na Ukrainie w 1850 r. Cz. 1-2

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Hryhor Serdeczny : z powstania chłopskiego na Ukrainie w 1850 r. Cz. 1-2"

Copied!
218
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

B I B L I O T E K A W I E L K I C H P I S A B Z O W W Y B Ó R D Z I E Ł T. T. J E Ż A

10 TO M Ó W K W A R TA LN IE

HRYHOR SERDECZNY

M. ARCT, ZAKŁADY WYDAWNICZE, SP. AKC. W WARSZAWIE

(4)

¿ . Ai,'Ti T

T. T. J E Z.

(2 Y G M U N T M I Ł K O W S K I )

1824— 1915

(5)

W Y B Ó R D Z I E Ł T. T. J E Ż A - T O M X I I I

HRYHOR

S E R D E C Z N Y

Z P O W S T A N IA C H ŁO PSKIEG O N A U K R A IN IE W 1856 r.

CZ ĘŚĆ I

1 9 3 0

W Y D A W N I C T W O M. A R C T A W W A R S Z A W I E

(6)

Biblioteka Główna

UNIWERSYTETU. GDAŃSKIEGO

Nie pożycza się do domu

IX h c k

0 9 0 >5 5 A /

D R U K A R N IA Z A K Ł A D Ó W W Y D A ^ N IC Z Y C / M . AR C T, SP. A K C . W W A R S Z A W IE

C Z E R N IA K O W S K A 225

B I B L I O T E K A SflŹSZEJ t f M f i B i i i t f ł g j

w O D A N S K U

a 1100556354

(7)

Ż y je m y w epoce zm ian szybkich, d o tyka ją cych wszystkiego. D a w n ie j uska rża liśm y się na m odę; n ie ­ stałość je j w przysło w ie się zm ie n iła ; i dziś uskarża­

m y się na nią, lecz przez na*wyk, dlatego jedynie, że p rzysło w ia w yrzu cić nie m ożna z dykcjonarza, nie d la ­ tego zaś b y n a jm n ie j, ażeby stać ono m ia ło w odosob­

nieniu, ja k za czasów pokolenia tego, któ re obecnie siw izna przyprószyła. Moda znalazła naśladow ców we w szystkich życia objaw ach. Nie ostało się n ic po d aw ­ nemu. Lu d zie nie ci, rzeczy nie te, fiz jo g n o m je k ra jó w naw et nie takie, ja k ie b y ły la t tem u dwadzieścia.

Ż y ją jeszcze ludzie, co sobie p rz yp o m in a ją , ja ka była przed la ty dw udziestu U k ra in a nasza.

Obecnie w ro k u od Narodzenia Chrystusa 1873 w y m ó w wobec obyw atela g u b e rn ij lite w s k ic h i guber- n ij nadw iślań skich , wobec szczęśliwca, cieszącego się w olnością ko n stytu cyjn ą , zaoktro jo w a n ą dla K ró le stw G a lic ji i L o d o m e rji z W ie lk ie m Księstwem K ra k o w - skiem , wobec m ieszkańca daw nych dziedzin p ia sto w ­ skich, przerabianego na Niemca, w y m ó w dziś wobec którego z n ic h w y ra z : U kra in a .

— To m it... — powie. M am o n im wiadom ość, nie- bardzo je d n a k jasną... Coś m i się po głow ie k rę c i:

U kraina?... U kra in a ?

L a t tem u dziesięć Kongresow iacy, k tó ry m w y p a ­ dało jechać nad D n ie p r lub nad D niestr, po p rze p ra ­ w ie n iu za Bug n a tych m ia st zaczynali przem aw iać 5

(8)

do lu d z i po m oskiew sku i d z iw ili się mocno, gdy ci ich lep ie j po polsku ro zu m ie li. Dziesięć la t więc już tem u zaczęto U kra in ę gubić z uw agi powszechnej, cóż dopiero dziś? Czy w ie k to co o n ie j? Czy w ie lu z w y ­ żej w y m ie n io n ych obyw ateli, szczęśliwców i m ieszkań­

ców nie uważa je j za w spom nienie zamarłe?

Z am iarem m o im pow ieściow ym jest w spom nienie to wskrzesić, w yw o ła ć je n a ja w i pokazać U kra in ę w ta jn ik u je j b yto w a n ia duszewnego.

B iorę ją w m om encie, dla którego cofam się w przeszłość niedaw ną, kie d y to jeszcze jednak pola u k ra iń s k ie brzęczały podźw iękie m ech daw niejszych.

Dziś podobno tego ju ż niem a. L a t dwadzieścia tem u w ałęsały się jeszcze echa przeszłości, w io n ę ły stepami, czepiały się m ogił, zasiadały na krzyża ch obok soko­

łó w białozorów , g ra ły w burzanach i p rze m a w ia ły do lu d z i tam ecznych ję zykie m zro zu m ia łym . Sadzono ju ż w p ra w d zie k a rto fle i u p ra w ia n o b u ra k i, każda niem al wieś posiadała gorzelnię parow ą, a tu i owdzie p o ­ w s ta w a ły fa b ry k i cukrow e, zboża nie m łócono ju ż ce­

pam i, m im o to pozostawało coś jeszcze z czasów onych, o k tó ry c h o p o w ia d a ły d u m y lu d o w e ; pozosta­

w ało pojęcie lepszej ja k ie jś przeszłości, połączone z w ia rą , że taka wskrzeszona być może.

Lepsza przeszłość, nie b yło to pojęcie żadne w y ­ raźne. C hłop n ic o n ie j powiedzieć nie u m ia ł; pom ię ­ dzy szlachtą zaś zrzadka jeno p rze rzu ca li się tacy uczeni, co znali dzieje zam ieszkiwanego przez n ic h k ra ju . D la pierw szych przyśw iecało u n ie j w yo b ra ża ­ nie „sw o b o d a “ ; d ru d z y w ie d zie li na pewno, że U k r a i­

na należała niegdyś do P olski, ¡której b y li o n i przed­

staw icielam i. W e wskrzeszeniu przeto „lepszej prze­

szłości“ c i w id z ie li swobodę, ci Polskę; w sobie zaś ta k ci, ja k ci, c z u li w ęzły pokrew ne, któ re c z y n iły z n ich rodzinę jedną w ielką, pozostającą pod opieką, dozorem i nauką stanowych prystawów, sprawników i gubernatorów.

Czy rodzina ta żyła w h a rm o n ji, w zgodzie, ja k na rodzinę przystało?

6

(9)

Oto pytanie!

Czy się w zajem nie p o d trzym yw a ła , wspomagała i pocieszała?

C hłop pańszczyznę od ra b ia ł, szlachcic go spręży­

ście dozorow ał: oto, ja k w yra ża ł się stosunek ich w za­

jem ny.

Ten w zd ych a ł do swobody, ten do Polski.

W zd ych a li i tyle.

N ie bez tego jednak, żeby n ie kie d y w estchnienia nie tłu m a c z y ły się i w yra za m i, i czynam i. Tłum acze­

nia zdarzały się często nawet. M ożna b yło spotkać się z n ie m i na g ła d k ie j drodze, zwłaszcza po ro k u 1847, w k tó ry m rząd m oskiew ski ogłosił ta k zwane „ p r a w i­

dła in w e n ta rn e “ , regulujące stosunek poddańczy. P ra ­ w id ła te poddaństw a nie znosiły i sam ow oli d z ie d zi­

ców nie u kró ca ły, — re g u lo w a ły jeno stosunki o tyle, że dozorcom re g u la cji tej, członkom p o lic ji ziem skiej o tw ie ra ły nowe dochodów źródła. O b u d ziły wszakże w zdychających — o b u d z iły ic h przez to, że pokazały im , iż jest coś przecie do zrobienia, kie d y p o p ra w ia sam siebie rząd, k tó ry się za n ie o m y ln y podaje i w nieom ylność w łasną re lig ijn ie w ie rzyć każe.

— H ej, hej!... — w y w o ły w a li c h ło p i. — B yle ino nie przeczekać świętego Jura!...

Ś w ięty J u r tk w ił im ćw ie kie m w głowach, p rz y ­ cho d ził, m ija ł — rocznica jego przypada na wiosnę — o n i wciąż czekali.

Czekali, aż p o w o ła ją ic h do w p isyw a n ia się w re ­ jestr.

Czekali cie rp liw ie . Chłopa u kraińskiego cierpliw ość odznacza.

Schodzili się jeno p rzy o k a z ji po karczm ach, je d y ­ n y c h m iejscach zgromadzeń p u b liczn ych ch łopskich, i ta m świętego Ju ra w spom inali.

Jedno ze zgromadzeń ta k ic h posłuży nam za p u n k t w y jścia w opow iad aniu, któreśm y spisać zam ierzyli.

D ziało się to w ro k u 1853 na wiosnę. Śniegi leża­

ły jeszcze po polach p ła c h ta m i b iałem i, o d b ija ją ce m i rześko od ró l tu czarnych, ow dzie zielonych, stosow;-

7

(10)

nie do tego, czy b y ły to role zasiane z jesieni ozim iną, c z y li też zorane na ziębi pod jarzynę. O z im in y w y c h o ­ d z iły z pod śniegów świetnie. Szmaragdowe kobierce zalegały przestrzenie o kie m nie objęte, uśm iechając się do słońca, po d którego w p ły w e m ta ja ły p ła c h ty białe i za którego spraw ą drogi przesychały, tężały i staw ały się takie, ja k b y na sobie obicie skórzane m ia ły . D ro g i ta kie n a zyw a ją na U k ra in ie rzem ienne­

m u A n i k u rz u na n ich , ani grudy, ani błota, u g in a ją się pod k o ła m i i jedzie się po n ic h wozem p ro stym ja k karetą na resorach. Nieszczęściem, trw a n ie ic h jest ja k żyw o t m o tyla . K ilk a dni, tydzień n a jd łu ż e j i już po nich.

Owóż, drogą ta ką rzem ienną, śród ła n ó w czernie­

ją c y c h i zieleniejących podążali ludzie w ilo ści nie m ałej. Słońce m ia ło się ju ż z p ołudn ia. Godziny p ó ł­

to re j najw ięcej, a zapadnie za w id n o k rą g siniejący na lewo. W p o w ie trzu czuć się daw a ł przym ro ze k le- ciu ch n y, od którego dziewczętom jagody kra śn ia ły.

P odążali ludzie w ilości nie m a łe j z pośpiechem, k tó ry b y ł różny. Jedni ciągnęli zakładem — ja k to się m ó w i — po gospodarsku, bez z ryw a n ia nóg sobie i b y ­ dlętom . W o zy lite rn e i wasągowe, zaprzężone bądźto w o ła m i, bądź h etkam i, to c z y ły się p o w o li, po n a jw ię k ­ szej części próżne; c i bowiem , coby na n ic h siedzieć m o g li, w o le li iść piechotą, m ężczyźni obok zaprzęgów, ko b ie ty bo kie m drogi, ostatnie na bosaka, odśw iętnie ubrane w ś w ity białe i w n a m itk i, niosąc w rę ku b u ­ ty czerwone lu b żółte. D ru d zy pędzili, ja k b y ich co gnało, bądź konno, bądź na wózkach, oplatan ych i nieoplatanych, zw ykle koniem je d n ym zaprzężonych.

Różnica w pośpiechu odpow iadała ró żn icy dw óch ras, zam ieszkujących U krainę. Ci, co ciągnęli pow olnie, b y li to c h ło p i; pędzącym i z s ił ca łych b y li Żydzi.

O statni w y m ija ć m usie li pierw szych, co stawało się pow odem w y p a d k ó w zabawnych. T u wózek się w y w ró c ił i Ż y d k ó w kupa w ró w się w ysyp a ła ; ow dzie k o n io w i s p rz y k rz y ło się czw ałow ać, więc stanął i razy zadawane m u przez w łaściciela batogiem oddaje te­

8

(11)

m uż nogam i ty ln e m i; tam znów ko łe k z osi lu b swo- rzeń w yskoczył, ¡koło spadło, Ż ydzi la m e n tu ją , z a k li­

n a ją c idących i jadących m im o chłopów , ażeby im pom oc daw ali.

M im o jednego w ózka, k tó re m u się o sta tn i p rz y tra ­ f i ł w ypadek, przeszło wozów ch ło p skich k ilk a . Żydów trzech i Ż yd ó w ka jedna napróżno sta w a li wśród drogi i p rz e m a w ia li:

— Z m iłu jc ie się, z litu jc ie się, gospodarzu! jechać d alej nie m ożemy, ko łe k nam wj^skoczył!...

Ą m n ie co tam do tego!... — ta ką d aw ał n ie ­ zm iennie odpowiedź proszony każdy.

— K ołek nam w yp a d ł!... — la m e n to w a li Żydzi.

— To zacieszcie sobie Inny... — od p o w ia d a ł ten i ów.

— Jak to zaciesać!... Co to zaciesać!... Ja nie um iem ciesać... Bądźcie łaskaw i, panie gospodarzu, z litu jc ie się nad nam i... Bóg to w am w ynagrodzi...

B łagali, ja k b y d o p ra w d y ch o d ziło o rzecz n a d zw y­

czajnie ważną i niesłychanie tru d n ą . B ła g a li jednak nadarem nie. Przeciągnęło m im o w ozów pięć i pieszych ilość spora, n ik t się lito ścią nie poruszył.

Aż nadciągnęła p aronica — wóz lite rn y dobry, na wozie dziewczyna, ja k m a lin a , bokiem drogi m ołody- ca czerstwa i zdrow a, n ib y d yn ia d ojrzała, w ja rz m ie w o ły siwe, ja k sokoły, a obok n ic h dziad krze p ki w czuchaju z kap tu re m w yszyw a n ym suto na k o łn ie ­ rzu i w stanie, w czapie n ow ej z m anszestrowem den­

kiem , w b u ta ch pasowych, czerw onym pasem prze ­ pasany.

— H ou-ho... — k rz y k n ą ł na w o ły.

W o ły stanęły.

Ż y d z i do dziada. Nie proszą, ty lk o skarżą się.

— T r a fiło się nam takie nieszczęście, H ryh o re , ta ­ kie w ie lk ie nieszczęście! A j w a j!

— I czegóż a jw a jku je cie , Ż yd o w in y?

— K ołek z osi w y p a d ł i k o ło spadło... koło p o tra ­ filiś m y założyć, ale dalej jechać niesposób, bo bez k o ł­

9

(12)

ka znów spadnie... A tu słonko zachodzi i szabas za pasem.

— Czemuż sobie k o łk a nie wystrużecie?

— A lbo to m y ¡kiedy strugali!... Gdzie nam do k o ł­

ków !... M y Żydzi...

— Oj, w y Żydzi!... — zaw ołał starzec, dobyw ając to p ó r z wozu i zabierając się w net do roboty. — No­

sów sobie ucierać sami nie umiecie...

Z a w in ą ł się, drzewa kaw ałek znalazł i ciesać p o ­ czął.

A podczas kie d y ciesał, słyszeć się d a ł odgłos dzw onka. I dziad, i Ż yd zi uszów n a staw ili.

— M oskala lic h o niesie... Trzeba m u z drogi ustą­

p ić zawczasu, żeby do zaczepki pow odu nie dać...

Z aw iesił ciesanie, wóz na bok o d p ro w a d z ił; Żydzi z ro b ili z w ózkiem to samo i u szyko w a li się w posta­

w ie uszanowania pełnej, p rzysłu ch u ją c się zb liża n iu się odgłosu dzw onka i czepiąc p alcam i koło uszów w ła sn ych p o p ra w k i jakieś zagadkowe.

C hłop do ciesania w z ią ł się napow rót. Ż ydzi p ó ł­

głosem o coś jeden drugiego z a p y ty w a li i p iln ie się je ­ den drugiem u p rz y p a try w a li, ja k b y chodziło im o to, ażeby się M oskalow i sprezentować należycie.

D zw onek o d zyw a ł się coraz to b liż e j i b liżej, p o ­ ję k iw a ł coraz to głośniej, aż w tó ro w a ć m u zaczął t u r ­ kot b ry c z k i, a i pokazała się b ryczka sama — w n ie j cztery konie w porącz, na niej, na koźle kuczer w je r- m a ku i czw orogrania stej aksa m itn e j czapie, na sie­

dzeniu z lew ej strony pop, z p ra w e j człek czerw ony, w płaszczu z czerw onym kołnierzem , w czapce z czer­

woną obw ódką, z fa jk ą w zębach, p rz y k ry tą od w ia ­ tr u srebrną n a k ry w k ą i u strojoną w rod za j su kie n ki czerw onej.

Dziad, ciesąc, zerkn ą ł z pod oka i m ru k n ą ł pod nosem:

— D ja b li niosą dwa lich a naraz: M oskala i popa.

I splunął trz y k ro tn ie , m ów iąc półgłosem:

— Cur ta pek...

A głos podnosząc, odezwał się do dziew czyny:

10

(13)

— O dw róć się, M o kryn o , a i ty , N astjo (to się do m ołodycy stosowało), nie leź M oska lo w i w oczy... M o­

skalow i n ib y psu w ściekłem u z d ro g i u m yka ć po­

trzeba...

K obiety się poodw racały, bryczka nadjechała i za­

trzym a ła się.

— He, Jewrej!... — za b rzm ia ł głos rozkazujący.

Ż ydzi wszyscy trz e j razem do b ry c z k i podeszli.

— Skąd w y?

— Z B o rtn ic z a n k i, wasze w ysokobłahorodje...

— Cóż tam robicie?

— Ny... handełe... jedno ku p u je m y, drugie sprze­

dajem y.

— W szyscy trzej?

— M y w spólnicy, wasze w ysokobłahorodje.

— Do w ó d ki?

— Niechże nas Pan Bóg b ro n i! W ó d k i m y się ani d o ty k a m y od czasu, ja k zakaz nastał.

— Gdzie w y b yli?

— W mieście na ja rm a rk u .

— I wracacie do dom u na szabas. To dobrze. A co w y ta m w mieście słyszeli?

— Co?... Nic... M y n ic nie słyszeli...

— Pam iętajcież sobie, żeście nic nie słyszeli i po­

wiedzcie to Ż ydom w szystkim ... — p ra w ił M oskal to ­ nem rozkazującym . — P ogłoski fałszyw e przez Ż y ­ dów się rozchodzą, jeżeli przeto ja k a w ucho m i w pad­

nie, to ja się n atychm iast do was wezmę i będę was dusił, sukinsyny!

Ż yd zi słuchali, stojąc w yp ro sto w a n i z czapkam i w rękach.

— A pejsy!... — odezw ał się M oskal.

Żydom oczy zam igotały.

— Pochowaliście za uszy... o!... w idzę w yglądające z ty łu k o s m y k i. Ja was, gołąbki, nauczę, ja k to się sza­

n u je ukaz hosndarski! Zaraz tu kozacy nadbiegną.

Będziecie w y szabasowali bez świeczek i bez ry b k i.

Ż ydzi sta li prosto i nieruchom o n ib y m row iem 11

(14)

ścięci i p a trz y li M oska lo w i w oczy. T rw a ło to c h w il­

kę, po k tó re j jeden z n ic h b liż e j do b ry c z k i przystą p ił.

— Czego ty? — zapytał M oskal groźnie.

— Niczego, wasze w ysokobłah orodje. Ja t3'lk o m am w am słów ko jedno powiedzieć...

— Nu?

— Słóweczko jedno...

T u pop o d w ró c ił się w stronę przeciw ną i począł się n ib y p iln ie robocie H ry h o ra p rzyp a tryw a ć, M oskal zaś z b ry c z k i się p rze ch ylił, n ib y to ucho nadstaw ia ł, w rzeczy samej je d n a k okiem zukosa spoglądał w rę­

ce Ż y d o w i, k tó ry m u ru b la na d ło n i pokazał.

— Co ty, maszennik?!... skwiernawiec!...

Żyd pośpiesznie drugiego d o ło ż y ł rubla.

— W o t czto? skatina!

Ż yd dodał trzeciego.

— To tak... Pam iętajże sobie!... Nie rozpuszczać m i pogłosek fałszyw ych, bo będę z was pasy da rł!...

To m ów iąc, schow ał trz y ru b le do kieszeni i za­

w o ła ł na kuczera: Paszoł!...

Kuczer c m o k n ą ł na ikonie. B ryczka ruszyła.

Przez czas ro zm o w y M oskala z Ż yd a m i dziad k o ­ łe k zaciesał i czekać m usiał. Doczekawszy się odjazdu b ry c z k i m oskiew skiej, podszedł do żydow skiego wóz­

ka, rz u c ił o kiem znaw cy na oś, ko łe k w b ił w d ziu rkę i rz e k ł:

— Macie... Jedźcież z Bogiem, lże j w am teraz, bo w am coś tam trochę stanowy nadebrał...

— A b o d a jb y m u ręce p o k u rc z y ło ! — odezwała się Żydów ka.

— Dobrze, że się na tem skończyło... — od rze kł H ry h o r. — Jakem ty lk o popa zoczył, n atychm iast po­

m yślałem sobie: o, będzie źle... Ale ja sp lu n ą ł i ode­

zw a ł się, to m nie lic h o om inęło...

— A b o d a jb y m u nogi połam ało!...

-— Ta nie k ln ij — persw adow ał stary. — Kom uś ta m będzie gorzej jeszcze, aniżeli w am , bo kie d y sta­

n o w y z popem jedzie, to nie poco innego, ty lk o na śledztwo...

12

(15)

Ż yd zi śpieszyli się. W ro ztargnien iu, ja k ie im sta­

n o w y s p ra w ił, zapom nieli naw et starcow i podzięko­

wać, pow siadali na wózek i popędzili, H ry h o r zaś k iw ­ n ą ł k u w ołom batogiem , za w o ła ł na nie i te, nasta­

w iw szy się w ja rzm ie , ru s z y ły z m iejsca wóz z dziew ­ czyną.

— K ’sobi... k ’sobi... hej!... — p rz e m ó w ił do n ich starzec, uszedłszy zaś k ro k ó w kilkanaście w m ilcze­

n iu , ta k sobie m ono lo g o w a ł: — Patrzcie... M oskal je- dzie szlakiem i karbow ańce zbiera... Nie ch cia łb ym teraz w żyd o w skie j b yć skórze, przyszła i na n ic h zła godzina... K a fta n y im obrzynają, ja r m u łk i pozrzucać kazali, pejsy im obcinają... tfu !... B ie d n i oni!... Ta coś to ono je d n a k jest... N iedarm o ludzie o czemś gadają...

Trzeba będzie k o ło M alow anej stanąć na mom ent.

Z w racając się do idącej piechotą kobiety, odezw ał się głośno:

— Stanę ja ko ło M alow anej i zajdę, a w y siedźcie na wozie, żeby, broń, Boże, nie ściągnął kto z wózka siekiery, m aźnicy, albo czego innego... Bo to w ia d o ­ mo, pom iędzy ja rm a rk o w y m i tra fia się wszelka wsze- łakość... Ja nie zabawię długo.

Nazwę M alow anej nosiła karczm a tra k to w a . N a­

zwę tę nadano je j dlatego chyba, że gdy ją stawiano, m iano może zam iar nadać je j barw ę jakąś. Z a m ia ru tego je d n a k snąć zaniechano i ona pozostała in na- turalibus, m alow aniem bow iem nazwać nie można sm arow ania g lin ą białą, dopuszczanego się względem n ie j raz na ro k . A m ia ła ona i zajazd, ale nie do za­

jeżdżania, a to dlatego, że stała w p u n kcie pom iędzy m iasteczkiem K. a w sią M otylnica, w k tó ry m n ik o m u ani popas, ani nocleg w ypadać nie m ógł. K to jechał ty m tra k te m a nocow ał w m iasteczku K., popasał w M o ty ln ic y , gdzie się znajdow a ło dom ostwo zajezd­

ne napraw dę. K to zaś popasał w m iasteczku K., c ią ­ gnął na nocleg do M o ty ln ic y . Z im ą chyba ty lk o , w za­

w ieję śnieżną, zdarzało się M alow anej w ędrow ca ja ­ kiego na dłużej dostać, zw ykle zaś służyła za miejsce odpoczyn ku chw ilow ego dla ja rm a rk o w ic z ó w , k tó rz y

13

(16)

się za trz y m a li dla w y p ic ia w ó d k i kieliszka i pobała- k a n ia z lu d źm i.

Nie dlaczego innego i H ry h o r się zatrzym ał.

Dojeżdżając, zdaleka ju ż w id z ia ł wozów h u k. W o ­ ły gdzie n ie któ re leżały i p rze żu w a ły; konięta g ry z ły podrzucone im siano lu b też gm erały w plewach, o d ­ g ry w a ją cych rolę obroku.

— H e j! n a ro d u ćmią... — rz e k ł sta ry do siebie.

Z je ch a ł z d ro g i i z a trz y m a ł wóz tak, ażeby nie ta ­ m o w a ł przystępu do karczm y.

— Siedźcie i nie ruszajcie się... — p rz e m ó w ił do kobiet.

— Może w y, dziadusiu, weźmiecie pieróg z g ro ­ chem ? odezwało się dziewczę g łosikiem dźwięcz­

n ym , ja k dzw onek loretański.

— Z ab a w ia j się ty pierogiem ... Ja ta m zajrzę ty lk o . Izba szynkow na, acz obszerna i w długie dokoła zaopatrzona stoły, nab ita b yła ludem , ta k że połow a stać na środku m usiała. Za stołam i m iejsca zajęte. — Szynkarz ch rze ścija n in — ukaz bow iem M ik o ła ja o d ­ d a lił plem ię Izraela od h a n d lu wódczanego — m ia ł do czynienia dużo, rozdając k w a te rk i i zbierając grosze, i przeciskać m u się b y ło tru d n o . Wszakże, gdy się sta­

r y na progu ukazał, ludzie m u się ro z s tą p ili z oznaka­

m i uszanow ania: doszedł do stołu i p rz y stole znala­

zło się miejsce dla niego. Siedzący ścisnęli się, pozdra- w ia ją c go u p rze jm ie wedle zw yczaju w im ię Boże.

I cóż ty na to, H re lio re ? — odezw ał się jeden.

— A na co?... Na to, że w idzę ciebie nad ¡kwater­

k ą ! P ow iem c i: Na zdrow ie! — o d p a rł sta ry wesoło.

—• Ta bo to nie o to idzie przyczyna.

— O cóż?

— O to, co ludzie na ja rm a rk u gadali...

— S potkał ja ty lk o co stanowego prystawa, śpie­

szył na jakieś śledztwo, bo z popem jechał — i s ły ­ szałem, ja k n akazyw ał, ażeby fa łszyw ych nie szerzyć pogłosek...

— Kom uż to on nakazyw ał?... — zapytał ktoś z tłu m u .

14

(17)

— Żydom .

— Ih i na Żydów !... Co Ż ydzi to nie naród ch rze ­ ścijański.

—• Ale pogłoska, ja k fałszyw a, to fałszyw a jest za­

ró w n o ze stro n y chrześcijańskiej, ja k żydow skiej.

Zauw ażyć tu m usim y, że od czasu zaboru m o ­ skiew skiego w yra z „chrześcijanin“ n a b ra ł osobliwego w ustach lu d u znaczenia. C hrześcijanin -— krestia- nin — po m oskiew sku znaczy „chłop“ . Szlachcic, człek dobrze u rodzony — błogorodny — nie jest ch rze ­ ścijaninem . O sobliwość ta m a sw oją lo g ikę dziejow o- społeczną, o k tó re j w powieści rozw odzić się nie m o ­ żemy. Zaznaczam y ją ty lk o dla nadania rozm ow om z ust chłopów u k ra iń s k ic h w y ję ty m właściwego ich

znaczenia. *

— F ałszyw a!... — b ą k n ą ł ktoś ty m tonem , k tó ry m się w ą tp liw o ść w yraża.

— H i! — o d p a rł stary — wiedzieć o tem na pew ­ na niesposób, bo stanowem u w ie rzyć nie można.

— Moskal... — w trą c ił ktoś zboku.

— Gadzina... — p o p ra w ił in n y.

—- Gadają o B ia ły m H arabie. Z którejże on n a d ­ ciągnie strony?

— Z którejże ja k nie z tej, z k tó re j szarańcza p rz y ­ chodzi... —■ odpow ie d zia ł starzec.

— To znaczy stam tąd, ja k Z w inogródka , H u m a ń ?

— Ono to ta k n ib y w ypada... zawsze z za D u ­ n a ju !

— Z za D u n a ju ! — p o d ch w yciło głosów k ilk a i w y ­ raz „ D u n a j“ obiegł z ust do ust, w y p ły w a ją c z n ie ­ k tó ry c h z akom panjam entem właściwego u k ra iń s k im chłopom w y k r z y k n ik a :

— H ej, ha!...

Z pośrodka tłu m u odezw ał się niekoniecznie czy­

sto śpiewany początek d u m k i:

Jichau kozak za Dunaj, Skazau diwczyni proszczaj...

15

(18)

Zgrom adzenie atoli nie okazało usposobienia do słuchania dum ek, zaw rzała bow iem rozm ow a, któ ra śpiew zagłuszyła. Za stołem jeden z siedzących n a ­ przeciw starca zaczepił go zapytaniem :

— W y , d ia d ’ku, za D unajem b yw a li? ...

— K iedyś-to! ciebie na świecie jeszcze nie było.

-— Aleście Białego H araba na własne w id z ie li oczy?...

— W id zie ć nie w idziałem ... słyszałem o n im t y l­

k o ; gdzieś on dalej jeszcze przebyw a, za dziesięciu gó­

ra m i i za siedm iu w odam i, ale g d yb y tu szedł, to m u ­ sia łb y przez D u n a j przechodzić, bo D u n a j ta k płynie, że w k tó rą b y się z w ró c ił stronę, w tę czy w ową, tak czy siak, nie obejdziesz go...

Słuchacze p odziw o ka zyw a li, w yra ża ją c go zapo- mocą k iw a n ia głow am i.

— I cóż?... no?... — o d zyw a li się n ie któ rzy.

— Ta b yła ta m — cią g n ą ł starzec — Sicz, co się z o stro w ó w przeniosła i...

T u dziad ręką m achnął.

— Jeżeli była, toć i być musi... — odezw ał się ktoś.

— Bóg to wie... Ja tam po rybę z nieboszczykiem ojcem m o im c h o d z ił i w id z ie liś m y Siczowców na w ła ­ sne oczy nasze... P am iętam ja k dziś, ojciec im w ó d k i posta w ił, a o n i się rozgadali, ta obie cyw a li, że p r z y j­

dą do nas razem z B ia ły m H arabem , ale nie przyszli.

Lu d zie biegną w p ra w d zie za D u n a j, nie w ra ca ją je d n a k stam tąd, to i n ic wiedzieć nie można. Spo­

dziew aliśm y się ich... będzie temu... la t (tu się stary nam yślał)... bodaj czy nie trzydzieści... Jakoś w cza­

sie ty m Nastję w ydałem , a ja k ona w ydana, to ju ż te­

m u la t dwadzieścia pięć... Otże, spodziew aliśm y się ic h wówczas; zagadali b y li lu d zi, ja k teraz oto, o B ia ­ ły m H a ra b ie ; ale ani B ia ły H a ra b nie przyszedł, ani Siczowcy... M oskal ty lk o re k ru ta b ra ł, n a ró d n ękał podw od am i i w pohańce lu d z i pędził.

— Zawsze ten M oskal p rze klę ty na przeszko­

dzie!... — w trą c ił ch ło p ja kiś.

— Chciałżebyś, ażeby B ia ły H arab przyszedł ko- 16

(19)

m o ż n ie ? — o d rz u c ił m u in n y . — A wieszże ty, czy to naród chrzczony, czy nie chrzczony?

— Ale z n im Siczowcy, a tym , słyszałeś, co Ser­

deczny rozpow iada, i w ó d k i postawić, i rozm ów ić się z n im i po lu d z k u można...

. 7~ I o lei es^ach coś ta m o n i wiedzą... — odezwał

się in n y . 1 Jl

• T ". E h e - — zaw tórow ało k ilk u chórem . T a i p o ­ w ie d zie lib y p rz y n a jm n ie j, kie d y nadejdzie św ięty J u r o którego się me dopytasz n iko g o : dziedzic ra m io n a ­ m i sciska, pop gadać nie chce, stanow y nie o d p o w ia ­ da c z ło w ie k o w i inaczej ja k łajaniem ... a hramota s ły ­

szę, leży... J

. i i y a jeszcze ja ka !... — b ą k n ą ł chłop, o p a rty na stole ło k c ia m i. Czystem złotem pisana.

Słowa te s p ra w iły wrażenie niem ałe. H ram ota.

czystem złotem pisana, stała się przedm iotem g w a r­

nej rozm ow y, zw iązanej z w niosków , któ re ostatecz­

nie o p a rły się o dziada i ten na nie odpo w ie d zia ł w ten sposób, że w stał, ręką m achnął, cza p ki na głow ie p o ­

p r a w ił i rz e k ł: 1

— A t! Pora ju z do domu... M y tu bałakam y, a tam baby czekają z m iszeniem pasch w ie lka n o c­

nych... Pozostawajcie zd ro w i, panowie...

K iw n ą ł głow ą, od czego m u czapka głębiej na łeb w padła, ru szył i z n im ru s z y li wszyscy. T łu m z k a rc z ­ m y w y la ł się nazew nątrz, a każdy, co w ych o d ził, za­

trz y m y w a ł się na c h w ilk ę i rozglądał, ulegając n a w y ­ k o w i ro ln ik a badania stanu nieba, ile k ro ć z pod d a ­ chu na w olne w yn u rza się pow ietrze. R ozglądali się więc c h ło p i, zw racając baczną uwagę na słońce i na zachodni nieboskłon, ja śniejący złotaw em odbiciem .

— Pogoda na ju tro ... — b ą k n ą ł ten i ów.

Jeżeli się w nocy nie zm ieni... — zauw ażyło paru.

S tali jeszcze kupą gęstą, kie d y przed karczm ą za­

trz y m a ła się zgrabna nejtyczanka z fa rtu c h a m i i bro n - zowem i ozdobam i; w nejtyczance cztery tęgie różnej

HRYHOR, SE R D E C Z N Y 11 • • r

G D A Ń S K U

f * 17 miem

(20)

maści konie u lic założone; na koźle dw óch lu d z i w d w o rs k ie j kozaczej odzieży; w siedzeniu m ło d y człow iek, szlachcic, ja k to św ia d czyły m in a i c z u p ry ­ na, bardzo p rz y s to jn y i na zucha w yglądają cy. Konie m ocno b y ły spędzone, b o ka m i ciężko ro b iły , nozdrza­

m i k łę b y p a ry c is k a ły i od po tu się k u rz y ły . M ło d y człow iek dziw nem jakiem ś, pełaem w y ra z u za kłopota­

n ia okiem na grom adę ch ło p ską spoglądał.

II.

Posuwając się z M o ty ln ic y w k ie ru n k u p o łu d n io ­ w ym , przejeżdżało się naprzód przez m iasteczko K..., w k tó re m w W ie lk i P iątek o d b y w a ł się ja rm a rk w z m ia n ko w a n y w rozdziale p o przedn im ; przejeżdżało się następnie przez m iasto L..., będące w te j stronie stolicą ta k zw anych „w o je n n y c h p o sie le n ij“ — kolo- n ij w o js k o w y c h — sfo rm o w a n ych z m a ją tk ó w szlach­

cie p o lskie j p rz y ró żn ych okazjach, m ia n o w icie zaś za należenie do pow stania 1831 przez rząd p o ko n fisko - w anych. Od K... do L... lic z y ło się m il sześć opęta­

nych. K... b yło to m iasteczko. L... zaliczało się do m iast na większą skalę, posiadało bow iem i lepszych rze m ie śln ikó w i sklepy nie źle zaopatrzone, i aptekę, i le k a rz y k ilk u , i ry n e k obszerny, i dom ostw zajazdo­

w ych w ry n k u kilkanaście, pom iędzy k tó re m i zn a jd o ­ w a ły się i takie, w k tó ry c h znaleźć b y ło można w ygo­

dę nie n o m in a ln ą ty lk o , nie ta ką zapewne ja k po h o ­ telach na Zachodzie, bardzo je d n a k w ystarczającą dla U k ra iń c ó w , nie m a ją cych zw yczaju w yjeżdżać z d o ­ m u bez pościeli w łasnej, kucharza i samowara.

Owóż do m iasta tego (którego nazwę p ra w d ziw ą dla w ia d o m ych m i p rzyczyn u k ry w a m pod p rzyb ra n ą lite rą L.) z c z w a rtk u na piątek późnym wieczorem w jechała nejtyczanka czterem a w lic k o ń m i zaprzę­

żona, w toczyła się na ry n e k i z w ró ciła się w p ro st do jednego z dom ostw , przepuszczającego św ia tło przez okiennice pozam ykane. W ro ta je d n a k dom ostwa tego 18

(21)

zam knięte b y ły . N ejtyczanka zatrzym ała się i z kozia zeskoczył K ozak w celu dom agania się o otw orzenie w ró t. U d a ł się do środka dom ostwa, p o w ró c ił jednak po c h w ilce z oznajm ieniem , że:

— M iejsca niema...

— M iejsca niem a?!... — zaw ołał głos z siedzenia tonem zdum ienia. — M ówiłżeś, że to ja, z M o ty ln ic y ?

— I m ó w ić nie potrzebow ałem , Ż yd zi m nie po­

znali... Ja do n ic h : O tw órzcie w ro ta , panicz p fz y je - ch a ł! a o n i na to : M iejsca niem a ani dla ko n i, ani dla panicza... b itk ie m nabito...

— Jedź dalej — odezw ał się panicz.

N ejtyczanka podjechała do dom ostwa sąsiedniego, lecz i w tem m iejsca nie b yło . Toż samo w trzeciem , w czw artem , w dziesiątem ; p odróżni ob je ch a li ryn e k dokoła, k o ła ta li do w szystkich dom ów zajezdnych i wszędzie naprzekór radzie ew angelicznej: „k o ła c z ­ cie, a będzie w am o tw o rzo n o “ , znaleźli w ro ta za­

m knięte.

— Cóżby to znaczyć m ia ło !... — rz e k ł panicz na- p ó ł do siebie. M oskale chyba ta k zajechali dla re w ji ja kiejś... Przecież ani jechać dalej, ani też nocować pod gołem niebem nie m ożemy... M am p rzyte m w L...

s p ra w u n k i do zrobienia.

Przez m iasto L . przechodziła droga pocztowa, bę­

dąca je d n y m z tra k tó w g łów niejszych w ew nętrznej na U k ra in ie k o m u n ik a c ji. P rz y drodze te j po jednej stronie z n a jd o w a ły się duże karczm iska, postaw ione k u w ygodzie lu d u pospolitego. Nie znalazłszy p rz y tu ­ lis k a w mieście, nie pozostało podró żn ym naszym nic innego ja k poszukać go za m iastem , zrzucając, ja k to pow iadają, pychę z serca i udając się do ka rczm isk tych . D o ta rli do jednej z n ic h — ciem no. K ozak k o ­ ła ta ć począł we w ro ta i w okna i d o k o ła ta ł się. W y ­ szedł człek zaspany.

— O tw ie ra j w ro ta !

— Naco?

— Panicz z M o ty ln ic y na nocleg chce zajechać.

— A czemuż nie jedzie do m iasta?

19

(22)

— B y liś m y w mieście, ale tam m iejsca niem a.

— M iejsca w mieście niem a — rz e k ł człow iek za­

spany, drapiąc się d ło n ią w krzyże. — M iejsca n ie ­ ma... hm...

— A tu, czy jest?

— Tu... jest...

— O tw ierajże w ro ta !

— Zaraz, zaraz... poczekajcie trochę...

Karczm a owa, postaw iona k u w ygodzie lu d u po­

spolitego, posiadała pra w o w yszyn ku g o rza łki, a za­

tem pozostawała w arendzie u chrześcijanina. Rząd w p u n k ta c h podobnych osadzał propaga torów m o skw i- cyzm u, w y n a jd y w a n y c h w tej sferze, w k tó re j się kw intesencjo nuje idea w ła d zy ta k ie j, ja k m oskiew ska, turecka i im podobne, w sferze w o jsko w e j. Na k a rcz­

m ie przeto o w e j siedział d ym isjo n o w a n y u n te ro fice r, czło w ie k piśm ienny, bo z k a n to n istó w w ykształcony, bo g ra ł w preferansa i u m ia ł sztosa ciągnąć i p o jm u ­ ją c y ideę w ładzy, bo znaczący chłopom kredą p o d w ó j­

ną. Mąż ów spał, gdy po d ró żn i nasi o gościnność za- k o ła ta li, klucze trz y m a ł pod poduszką i dlatego też stróż karczem ny czekanie zalecał. Czekali. U płyn ę ło czasu k a w a ł spory, zanim się w ro ta nareszcie o tw o ­ rz y ły i panicz z M o ty ln ic y p rz y tu lis k o znalazł dla sie­

bie, służących swoich, k o n i i b ry c z k i.

Znalazła się izba b ru d n a ; znalazło się łóżko z o kło - tem zam iast m ateraca; znalazł się i świecy ka w a łe k ; m ożna więc b yło urządzić się na nocleg ja k o tako. Pa­

nicz z M o ty ln ic y ciekaw b y ł dowiedzieć się powodu, dla którego pozape łniały się dom ostwa m iejskie, lecz nie b3'ło ko m u ciekawości jego zaspokoić. A rendarz nie p o fa ty g o w a ł się na przyjęcie jego we w łasnej swej oso­

bie, stróż zaś ta k ie na zapytania wszelkie odpow iedzi daw ał, iż podejrzenie w zbudzał, że m u jednej k le p k i b ra k, inne zaś pozostają w stanie nadwerężenia. M ło ­ dy czło w ie k zadał m u p y ta ń parę i rozw iązanie osta­

teczne zagadki p o zostaw ił do ju tra .

Czy dla znużenia, czy też dlatego poprostu, że m ło ­ dy po d ró żn y nasz, ja k sobie ch ra p n ą ł, ta k się nie o b u ­ 20

I

(23)

d z ił n a za ju trz aż o ko ło dziew iątej,

rek. S pojrzał na zega-

H m ... Spało m i się nieźle... — rz e k ł sam do sie- . e- . -D° dw unastej załatw ię się ze s p ra w u n ka m i i pojadę do B ie ro w a te j; u w ujaszka przenocuję a j u ­ tro będę w domu.

Z a w o ła ł na służącego, od którego dow iedzia ł się, że sam ow ar k ip i; kazał sobie podać herbaty, ubrał-się, h e rb a ty szklanek dw ie o b ow iązko w ych w y p ił, fa jk ę w y p a lił i do m iasta piechotą poszedł, zostaw iw szy f u r ­ m a n o w i rozporządzenie, ażeby ten, ró w n o o d w u n a ­ stej, zajechał do K is ie lk i. K isielka b y ł to obyw atel m ia ­ sta L., u trz y m u ją c y najpierw szą restaurację, n a jp ie rw - szą k a w ia rn ię i n ajpierw szą cukie rn ię . U niego nasz m ło d y p odróżny zam ierzał zrobić skład g łó w n y spra­

w u n kó w , p o silić się i od niego w dalszą puścić się p o ­ dróż.

O koło dziesiątej w yszedł z k a rc z m y nocleżnej, o k o ­ ło k w a d ra n su na jedenastą zaszedł na ryn e k. Na r y n ­ k u zdjęła go ciekawość dowiedzieć się, dlaczego też to w dom ostw ach zajezdnych m iejsca nie było. Skręca­

jąc do dom ostw a znajomego, tego samego, co m u naj - pierwsze p rz y tu łk u od m ó w iło , zdaleka ju ż w id z ia ł je napełnione nie ża d n ym i M oskalam i, ale fiz jo g n o m ja m i znajom em i sobie służących obyw ateli, sąsiadów swo­

ich. W p a d ł m u w oczy n a jp ie rw w oźnica prezesa X., dalej p o k o jó w k a m arszałkow ej Y., potem lo k a j sędzie­

go Z., następnie fo ryś m arszałka W . i t. d. Z d z iw iło go to wielce. W ie lk i P iątek, W ie lka n o c pojutrze, na uroczystość tę każdy d o b ry chrze ścija n in z w y k ł w d o ­ m u siedzieć, gospodyni zaś każda dla bab, pla ckó w i m a zu rkó w w y d a lić się na k ro k nie może.

— Ś w iat się chyba w y w ró c ił nogam i do g ó ry — p o m yśla ł sobie, wchodząc na podsień i zam ierzając zaczepić kogo zapytaniem , mogącem m u zagadkę tę rozwiązać, gdy w tem o tw o rz y ło się d rz w i parę od izb gościnnych i w ysu n ę ły przez nie postacie własne p re ­ zesa, m arszałka, sędziego, drugiego m arszałka i k ilk u 21

(24)

jeszcze in n y c h szlachciców, ty tu ło w a n y c h poprostu p anam i dobrodzie jam i.

NB. Na U k ra in ie zw yczaj ta k i: k to ty tu łu innego nie posiada, ten się ty tu łu je „d o b ro d z ie je m “ .

W y s y p a li się dobrodzieje i w ołać poczęli na nasze­

go panicza, je d n i „p a n ie M ichale 1“ d ru d z y „M ic h a le !“

trze ci „M ic h a s iu !“

O to czyli go kołem i ra m io n wieńcem . C ałow ali go, ściskali a b y li i tacy, co ty lk o podaw aniem d ło n i w i­

ta li. Jedni trz y m a li f a jk i w rę k u na d łu g ic h c y b u ­ chach, d ru d z y b y li z rę k a m i gołem i.

M ó w ili do niego wszyscy razem i ka żd y zosobna i on tyle ty lk o zrozum iał, że zjaw ienie się jego cieszy ic h niew ypow iedzianie.

— Ależ, przecie... co panow ie w W ie lk i P iątek w L... porabiacie?

— Co porabiam y?... — o d p a rł jeden. — R ozłoży­

liś m y sobie w ista i preferansika na tydzień cały, boć inaczej człekby się na śm ierć zanudził.

— Na tyd zie ń cały?!... — k rz y k n ą ł pan M ic h a ł.—

A toć to W ie lka n o c!...

— Dlatego też właśnie.

-— Czemuż panow ie W ie lk ie jn o c y po dom ach w ła ­ snych nie spędzacie?

— Chodźno do izby, tam się dowiesz o wszyst- kiem ... O tem się na podsieniu nie m ów i... — o d rze kł jeden z o b yw a te li tonem ta je m n ic z y m i z m in ą ta ­ jem niczą.

U d a li się do izb y i nasz M ic h a ł z n im i.

W izbie przygotow ane ju ż stały do k a r t s to lik i w liczbie czterech. P rzy je d n ym dobrodzie j ja k iś sie­

d z ia ł i ta łje tasow ał. In n e w y g lą d a ły dziew iczo: sukno zielone czyste, k a rty w banderolach opieczętowanych, k re d k i ostro zastrugane, szczoteczki na m iejscach swo­

ich. Prezes X. d rz w i z a m kn ą ł i, zw racając się do m ło ­ dego człow ieka, ta k zaczął:

— Z je ch a liśm y się tu z żonam i, z dziećm i, nie bez przyczyny, ja k m ia rk o w a ć możesz, a przyczyna, co nas do L... sprow adziła na święta w ielkanocne i każe 22

(25)

nam je nie w dom ach w łasnych a pod żydow skim spędzać dachem, wiesz w czem?

— Nie... — podnosząc dłonie, o d p a rł pan M i­

c h a ł — dalibóg, nie wiem ...

— Gdzieżeś ty był?

— B yłem w Lipkonieczczyźnie, u stryjaszka...

— I o niczem tam nie słyszałeś?

— Słyszałem o w ojnie... coś o tem gadają...

— Ta i tu o tem gadają... Ale o (tu głos zn iżył)...

rzezi?

Pan M ic h a ł ra m io n a m i ścisnął.

— Nie słychać tam ?

— Nie...

— A przecie, to rzecz pewna, ja k dw a a dwa są cztery... C hłopstw o się gotuje na d ru g i dzień W ie lk ie j- nocy zrobić kiesym szlachcie całej, żeby ani na n a ­ sienie nie zostało...

— P ogłoski te ro k w ro k od la t k ilk u się p o w ta ­ rzają... — za uw ażył pan M ichał.

— W ięc cóż z tego!... — odezw ał się ten, co k a rty tasow ał. -— Pogłoska jest tak, ja k zapowiedź g ry : siedem w p ik... osiem bez atu. Zapow iadam na to, że­

b y grać... Zapow iada ją na to, żeby rznąć... G dyby rznąć n ie m ie li, to na kiego łic h a b y zapow iadali!...

A rg u m e n t ten, zdaje się, i do pana M ich a ła prze­

ko n a n ia tr a fił, p o w strzym a ł go bow iem na drodze czy­

nie n ia o b je k c y j ja k ic h k o lw ie k . Prezes głos zabrał:

— To pewne, ja k amen w pacierzu... Dam c i d o ­ w ód najlepszy: D ow iedziaw szy się o tem, m arszałek, sędzia i ja pojecha liśm y do generała i w yciągnęliśm y go na gawędkę poufną, pokadziw szy naprzód M oska­

lo w i... to nie M oskal naw et a Niemiec... pokadziw szy m u naprzód, ile w lazło... Z początku okoniem się sta­

w ił: „Czto wy, gaspada!... wzdor!... czepucha!“ U do­

b ru c h a ł się je d n a k Niem czysko i p o w ie d zia ł nam w z a u fa n iu : „K o m u życie m iłe, niech do L... p rz y b y ­ wa. M a m y rozporządzenie trz y m a n ia się wpogotó- w iu ...“ O (tu prezes palec dem onstracyjnie podniósł)...

Czyż trzeba dow odu lepszego!...

23

(26)

M ło d y czło w ie k i zagadkę sobie rozw iązał, i prze­

ko n a n y został ostatecznie. Jakżebo się przókonaćby nie m ia ł, w idząc przed sobą pow agi pow iatow e, je d n o ­ głośnie fa k t potw ierdzające. P rzekonanie o d b iło się m u w oczach w yrazem fra su n ku , następnie w y ra z iło się przez usta o k rz y k ie m :

— A rodziceż m oi!...

— T w ó j stary uparty... — p o d c h w y c ił prezes. — B yłem u niego sam osobiście... przedstaw iałem ... p ro ­ siłem... zaklinałem ... M ó w iłe m m u : Strzeżonego Pan Bóg strzeże...

— Cóż?... — zapytał pan M ichał.

— U p a rł się i koniec... Na u p ó r lekarstw a niema...

chyba, że go ta m jeszcze ko b ie ty przełam ią... Gdyby je d n a k przełam ać m ia ły , to ju ż b y tu był... Kalasanty, w u j tw ó j, tydzień tem u, ja k do O desy drapnął, a przed w yjazdem b y ł u ojca twego i c h c ia ł siostrę — m atkę tw o ją i siostry tw o je ze sobą zabrać...

■— S tary nie pozw o lił? ... — p o d c h w y c ił pan M i­

c h a ł z akcentem oburzenia lekkiego.

-— Nie, m a tka tw o ja odstępować męża nie chciała.

— A ! to kobieta, panie!... — zaw ołał ten, co k a rty tasow ał, podnosząc d ło ń do gó ry i w strząsając nią lekko.

W c h w ili te j w k ro c z y ło do iz b y dam k ilk a , w z ro ­ stu i tuszy przedstaw iają cych rozm aitość w ie lką , w ie ­ k u m n ie j w ięcej jednego. B y ły to m a tro n y, m a łżo n ki prezesów, m arsza łkó w i pow ażnych dobrodziejów . Zo­

czyw szy m łodzieńca, panie posunęły k u niem u i po p rz y w ita n iu z a rzu ciły go oskarżeniam i, w ym ierzonem i przeciw ko ojcu jego.

— To się nie godzi!... -—- m ó w iły . — To nie w ie ­ dzieć do czego podobne!... T o nie do przebaczenia! To, dalipan , o pomstę do nieba w oła!

— Bo nie m ów ię — zabrała głos jedna — ig ra ć życiem własnem , ale, m ając żonę i dzieci, jest się za nie odpow ie dzialnym ... P o ru czn ik ciężką na siebie o d ­ pow iedzialność bierze za żonę, za...

24

(27)

— Przecież żona do Odesy jechać nie chciała... — p rz e rw a ł tasujący k a rty .

— Każdaby na je j m iejscu to samo zrobiła... — od p a rła dama. -—- Tern też większa odpow iedzialność na p o ru czn ika spada... P ocierpłam , gdy myślę, co się stanie, jeżeli cud ja k i M o ty ln ic y nie osłoni...

Pan M ic h a ł nie słuchał ju ż dalej. K u d rz w io m się k w a p ił.

— Panie M ichale! — u d e rzyło m u o słuch razem głosów k ilk a niewieścich.

M ło d y czło w ie k k ła n ia ł się z roztargnieniem , m ó ­ w iąc:

— Żegnam... Dow idzenia...

—- Pozostań nam pan p rz y n a jm n ie j!

Pan M ich a ł nie odpow ie dział na to nic, z n a jd o w a ł się ju ż bow iem za d rz w ia m i, któ re otw orem za sobą pozo sta w ił i, w ypadłszy na podsień, w y p a d ł następnie z podsieni, w y w ró c ił Ż ydziątko, co m u się pod nogi naw inęło, i k ro k ie m zd w o jo n ym u d a ł się do karczm y, w k tó re j ko n ie z b ryczką zostaw ił.

K ie ru n e k pochodu jego, w ypro w a d za ją c go za m ia ­ sto, prze ciw n y b y ł wręcz temu, ja k i do M o ty ln ic y p ro w a d ził. To zd z iw iło i zastanow iło sąsiadów, obser­

w u ją c y c h go przez d rz w i o tw a rte a nie w iedzących o tern, że pod m iastem nocow ał.

— Ph... — odezw ał się jeden i głow ą po krę cił.

— H m ... -—- odezwał się- d ru g i i głow ą po krę cił.

— Zdaje się, że nie tędy do M o g iln ic y droga... — zauw ażył b rzu ch a ty szlachcic, za tyka ją cy sobie w ie l­

kie usta o g ro m n ym bursztynem , zdobiącym p ra w d z i­

wą antypkę.

— Alboż m u ta m teraz M o tyln ica w głow ie!... — o d rze kł na to p a p in k o w a ty jeden p o d żyły obyw atel, ucierając batystow ą chustką nos ostrożnie, ja k b y się lę ka ł, ażeby m u się nie oderw ała ta oblicza jego ozdo­

ba, gdyby m ocniej nieco ta rg n ą ł. — P rzyznaję m u ra ­ cję... B y łb y głupi... W ie on, że starego ani przekona, ani uprosi... w o li więc w L ipkow ieczczyźn ie przecze­

kać...

25

(28)

— Stara się ta m podobno... — odezwała się z pań jedna.

— Podobno... — odpow ie dział tenże pap in e cik — ja k pow iadają, o Pakościńską... Pachnie m u ta m m i- Ijo n ik , k tó ry papa dob ro d zie j w p o g o to w iu trzym a, i lic z y na zasługę, ja k a m u stąd spłynie, gdy papę d o ­ brodzieja, pannę i m iljo n ik z pod rą k rezuniów um kn ie .

— Pan dobrodzie j ta k bo czarno na św iat się za­

patrujesz! — zaw ołała z d w óch m a rsza łko w ych jedna.

-— P ani dobrodzie jko!... — o d p a rł papine cik, k ła ­ n ia ją c się. — Z apatruję się na św ia t czarno, ale zd ro ­ wo... T o darm o... L u d ź m i jesteśmy, nie zaś a niołam i...

Przysłow ie, w yra z filo z o fji p ra ktyczn e j, pow iada : „M y ­ ły oteć, m yła maty, diwczyna myliszcza...“ i, o ileż m ilsza, jeżeli ma posagu gotów ką m iljo n !

— Przecieżbyś pan sam, zam iast do m iljo n o w e j dziew czyny, do ro d zicó w w niebezpieczeństwie po­

śpieszył.

— W razie ta k im , — tłu m a c z y ł p apine cik fle g m a ­ tycznie — g d yb ym i ro d zicó w z niebezpieczeństwa u ra to w a ł, i na u tra tę m iljo n o w e j p a n n y się nie n a ra ­ ził... T u zachodzi kazualność taka, że M ic h a ł n ie ty lk o pannę, ale i głowę w łasną postradać może... a to, ćest grave, p a n i dobrodziejko... M ich a ł, o ile go znam, jest to chłopiec rozw ażny, u m ie ją cy staw iać sobie za i prze­

c iw i ro zp a tryw a ć się w nich... Zresztą, ro zp ra w ia ć niem a o czem, p a n i dobro d zie jka w id z ia ła sama, nie poszedł tędy, ale tędy... przez co d ow iódł, że „n ie m a złej d ro g i do m o je j niebog i“ .

Jeszcze o M ichale czas ja k iś trw a ła rozm ow a i za­

kończyła się tern, że część niewieścia tow arzystw a, p o ­ m nożyw szy się w yszłem i z rą k panien służących pre- zesównami, m a rsza łkó w n a m i, sędziankam i i dobro- d z ie jk ó w n a m i (w yraz ten na sum ieniu m i cięży, nie mogę je d n a k dobrać innego), udała się do kościoła z książeczkam i w rękach, część zaś męska w zięła się do w ista i preferansa.

Całe atoli, zdrowe, papinecikow atego obyw atela 26

(29)

na św iat za patryw anie się m yln e się okazało w odnie- * sieniu do pana M ichała. K ro k ie m zd w o jo n ym prze­

b ie g ł przez ryn e k, k ro k ie m zd w o jo n ym ruszał u lica m i, w p a d ł do k a rc z m y i z proiga w ołać na głos c a ły p o ­ czął:

— H n a lL . M aksym !... konie!... p a k u j!... zaprzę­

g a j!

Z w y k łe w razach podobnych los fig le płatać lu b i.

M ógł ze służących k tó ry lu b też i obadwa razem o d ­ d a lić się, licząc na godzinę dw unastą ja k o na te rm in pogotow ia podróżnego. I m ie li o n i ten zam iar, ale go n ie w y k o n a li. Pan M ic h a ł zastał ic h d o ja d a ją cych śniadanie, po którego skończeniu c h c ie li się trochę po- g a w ro n ić w mieście, poskoczyli więc w n e t do k o n i i b ry c z k i. W d u ch — w kw a d ra n s niespełna — w szyst­

k o b y ło gotowe. P u n k t o jedenastej ne jtycza n ka w y ­ jeżdżała z karczm y.

— W io !... — p rz e m ó w ił pan M ic h a ł do M aksy­

ma. — P oganiaj ostro... Dziś m u s im y być w M o ty l- nicy...

— Osiem m il opętanych — p om yślał M aksym so­

bie.

P o p ra w ił się na koźle, zebrał lejce, s p o jrz a ł po k o ­ niach, ro z w in ą ł bat, p a ln ą ł n im zlekka raz i d ru g i i za­

w o ła ł:

— W io ha-ho!

Konie z m iejsca ru s z y ły kłusem ostrym , lecz nie p e łn ym jeszcze. W idocznie, w oźnica dośw iadczony oszczędzał je na drugą połow ę drogi. P rzejechali przez ryn e k. Sąsiedzi nie w id z ie li pana M ichała, udającego się w k ie ru n k u M o ty ln ie y — panie w te j c h w ili z n a j­

d o w a ły się w kościele, panow ie w k a rty g ra li. P rzeto­

czyła się ne jtycza n ka przez L... niepostrzeżenie, w y ­ biegła na tr a k t i p o m y k a ła coraz to prędzej; i prędzej.

W m iarę posuw ania się naprzód konie się w yciągały, trz y m a ją c się rów no. Znać b yło, że d o b ie ra ł tę c z w ó r­

kę znawca p ra w d z iw y , nie do maści, a do tem pera­

m entu. Nie skąpiono im w yp o czyn kó w . Co p ó łto re j m ili, jeżeli nie częściej, p o d ró żn i nasi z a trz y m y w a li się

27

(30)

na m in u t k ilk a , daw ali się k o n io m w ydychać i r u ­ szali dalej, a na połow ie drogi o d b y li popas k r ó t­

k i. M aksym nie potrzebow ał batoga używ ać; ro z w ija ł go niekiedy na to ty lk o , żeby klasnąć, najczęściej je d ­ n a k poprzestaw ał na w y w o ły w a n iu : w io ho!

Pan M ic h a ł siedział zadum any. Z zadum y w y ry w a ł go od czasu do czasu n ie p o kó j ja kiś, o b ja w ia ją c y się w rzutach n ie c ie rp liw y c h . W y c h y la ł się z b ry c z k i i spoglądał na konie, ja k b y się przekonać chciał, azali pe łn ią pow inność sw oją należycie, spoglądał na zega­

rek i znów w zadumę zapadał. Na d ru g ie j p o ło w ie d ro ­ gi b y ł ju ż m n ie j zadum any, n ie c ie rp liw iło go to ty lk o , że dojeżdżając do m iasteczka K..., sp o tyka ł fu r y ja r ­ m arkow e, któ re w y m ija ć trzeba było, i ja k b y dla spra­

w ie n ia sobie d y s tra k c ji p rz y p a try w a ł się p iln ie c h ło ­ pom trzeźw ym i p ija n y m , u s iłu ją c snąć z fiz jo g n o m ji ic h odgadnąć chęć rzezi. Postrzeżenia n ie któ re w y w o ­ ły w a ły n ie k ie d y uśm iech na usta m łodzieńca... Przez K... przejeżdżać w yp a d ło stępem, ale za to na d ru g ie j m iasteczka stronie konie, śpiesząc się in s ty n k to w n ie do żłobu, w yn a g ro d z iły spóźnienie m im ow olne, ru s z y ły kłusem p ra w ie n ie m o ż liw y m i b y ły b y tchem je d n ym do M o ty ln ic y d o ta rły , g dyby ic h M aksym nie z a trz y ­ m a ł p rz y M alow anej, z k tó re j w łaśnie w ysyp yw a ło się chłopstw o.

W obec ch ło p ó w g ro m a d y pan M ic h a ł u czu ł w so­

bie zakłopotanie niejakie. M alow ana stała w punkcie rozchodzących się dróg w k ie ru n k a c h ró żn ych ; w g ro ­ m adzie tej przeto z n a jd o w a li się w łościanie ze wszyst­

k ic h p ra w ie w si okoliczn ych , poddani i prezesa, i m a r­

szałka, i sędziego, i dobrodzie jów k ilk u w L... obecnie baw iących. S tali kupą gęstą przed n e jtycza n ką ; pan M ic h a ł w id z ia ł ic h przed sobą, w id z ia ł tych rezuniów g roźnych i dozn a w a ł wrażenia, którego opis nie da się w p a ru streścić w yrazach. B yło m u n ija k o . Nie w ie d z ia ł dobrze, ja k się wobec n ic h zachow yw ać; zde- C3'dował się wreszcie przem ów ić do nich.

— Pomcihaj Bih, liude dobri!

28

(31)

— D aj, Boże, zdorowla — odpow iedziano m u po­

m ru k ie m ch ó ra ln ym .

Ci, co b liże j n e jty c z a n k i stali, cza p ki pozdejm o­

w a li.

— W y z ja rm a rk u ?

— Z ja rm a rk u , proszę panicza... — odpow iedział n a jb liż e j stojący.

—- Dobrze się ja rm a rk o w a ło ?

— C hw a lić Boga... At... Zw yczajnie... K to m ia ł co do sprzedania, sprzedać m usiał, biorąc, co d a w a li; co kto m ia ł do ku p o w a n ia , k u p ić m usiał, płacąc, co żą­

dali...

— T a k to ono b yw a ło i bywa... — w trą c ił chłop in n y.

— A w y to, ja k się zdaje, nie wszyscy ze w si je d ­ nej? — za p yta ł pan M ic h a ł ośm ielony tonem, ja k im c h ło p i do niego prze m a w ia li.

— Ta że nie... Ja z B a rtn ic z a n k i — o d p a rł chłop jeden, w y m ie n ia ją c wieś prezesa.

D ru g i w y m ie n ił wieś inną, trzeci in n ą , c z w a rty inną.

— Cóż u was słychać dobrego?

— W szystko dobrze, Bogu m iło sie rn e m u dzięko­

wać, ty lk o jedno źle — o d rze kł zapytany, skrobiąc się w łeb p a lca m i z m in ą n a p o ły drw iącą.

— Cóż takiego?

— Oto niem a ko m u kołacza i pisanek na W ie lk a ­ noc zanieść.

Pan M ic h a ł z ro z u m ia ł aluzję, zastosowaną do ucieczki dziedzica.

— Ta... ot... lic h o wie, ja k a to będzie ta W ie lk a ­ noc — cią g n ą ł ch ło p dalej.

— Jaka! — odezw ał się ja k iś m in ia sty, w czapce nab a kie r i z lu lk ą w zębach. — Słychać, że dziedzic z M o ty ln ic y z d om u się nie rusza. P ójdziem y do n ie ­ go i zaniesiem y m u k ra sza n ki czerwone. Niem a n a ­ szych, szu ka jm y cudzego... to na jedno w ypadnie.

— H e j h a ! — odezw ał się głos z tłu m u .

Panu M ic h a ło w i, luboć nie poczuw ał się do zaję- 29

(32)

czości serca, dreszcz jednak poza skórą przeszedł. Po­

zostając pod w rażeniem ro zm o w y ra n n e j z obyw ate­

la m i, nie b y ł w stanie schw ycić znaczenia właściwego słów chło p skich , wiedząc zwłaszcza, że ch ło p u k ra iń ­ s ki lu b i w m ow ie używ ać przenośni retorycznych. W y ­ rażenie „k ra s z a n k a czerw ona“ zafrasow ała go; — o k rz y k „ h e j h a !“ w y d a ł m u się zło w ro g i. Nie w d a w a ł się ju ż w ro zm o w y dalsze.

— R uszaj! — odezw ał się do M aksym a.

M aksym na konie h u k n ą ł. N ejtyczanka ruszyła i w niespełna godzinę później w jeżdżała do w si n ie ­ w ie lk ie j, rozrzuconej w nieładzie nad stawem, na k tó ­ ry m grobla dobra i m ły n p o ka źn y św ia d czyły o tr o ­ skliw o ści gospodarza. Za g roblą w znosiła się karczm a duża i porządna. W d a li w id a ć b y ło gorzelnię, zbudo­

w aną nad p o to kie m z ło to k ó w m ły ń s k ic h s p ły w a ją ­ cym . C hałupy w łościańskie sta ły w otoczeniu zagród gospodarskich i sadów sporych, z liści, z pow odu po ry ro k u ogołoconych; dyszały je d n a k dobrobytem , k tó ry się w oczy rzucał. — C erkiew d rew niana św ieciła trze ­ m a w ieżam i blachą p o b ite m i i trzem a k rz y ż a m i bla- szanemi, na k tó ry c h ła m a ły się pro m ie n ie zachodzą­

cego słońca i któ re s łu ż y ły za m iejsce odpoczynków gro m a d n ych dla ka w e k i gaw ronów , spędzających z i­

mę w w ieżach cerkiew nych. O podal od c e rk w i, po d ru g ie j stronie w si, w idzieć się d a w a ły d w o rskie za- h iid o w a n ia , zlewające się w całość w ie lką z zabudo­

w a n ia m i gospodarskiem i, — ta k że zdaleka w yd a w a ło się, że dw ór, stajnie, stodoły i spichlerze z n a jd u ją się w je d n e j i tej samej zagrodzie. B y ło to a to li złudzenie optyczne. T o k i z n a jd o w a ły się osobno, zagroda d w o r­

ska osobno, rozdzielone przestrzenią znaczną, w głębi k tó re j poczynał się ogród w a rz y w n y , założony na po­

chyłości idącej k u staw ow i. Lew ą przestrzeni te j stro ­ nę za jm o w a ły sztachety drew niane, z b ra m ą pośrod­

ku, przez k tó rą na obszerne w ch o d ziło się podwórze i m ia ło się przed sobą d w ó r szlachecki, d w ó r p ra w d z i­

w ie szlachecki, ta k i, o ja k im podawano ju ż opisy liczne i k tó ry zaczyna ju ż przechodzić w stan zabyt- 30

(33)

kó w czasów m in io n y c h . Z apom niałem dodać, że w zdłuż sztachet cią g n ą ł się szereg sm u k ły c h to p o li, o p ie ra ją cy się końcem je d n y m o stajnie z w ozow nią, d ru g im o o ficyn ę z ¡kuchnią i spiżarnią, stanow iących w stosunku do d w o ru p a w ilo n y nie odpow iadające w praw dzie w a ru n k o m s y m e trji we względzie k s z ta łtu i ro z m ia ró w — sta jn ia dw a razy dłuższa b y ła od o f i­

cyn, lecz czyniąca zadość w a ru n k o m w ygody, o k tó ­ rą, zdaje się, przedew szystkiem tu chodziło.

D w ó r w zn o sił się na p o d m u ro w a n iu nie Wysokiem, w ym agającem je d n a k schodów pięciu, prow adzących na ganek obszerny. Ganek o p ie ra ł się na słupach dre w n ia n ych , któ re p o d trz y m y w a ły fro n to n , m ający k s z ta łt o w a ln y. Ścianka fro n to w a b y ła z desek, w k tó ­ ry c h w yrżn ię te dw a osobliwego k s z ta łtu oturny p e ł­

n iły fu n k c ję okienek. D w ó r d re w n ia n y, dach s ło m ia ­ n y ; na dachu dw a k o m in y m urow ane s ta n o w iły zbio- ro w n ik i w szystkich dym ów , w y tw a rz a n y c h przez p ie ­ ce i sterczały sym etrycznie do lu ftó w , służących za przejście dla gołębi. O jeden z k o m in ó w bocian g n ia ­ zdo o p a rł. Ponad ściany w ew nętrzne w y s u w a ł się ostrzeszek, popod k tó ry m ciągnęły się szeregi okien, trzech po jednej i trzech po d ru g ie j gan ku stronie, nie w ie lk ic h bo sześcioszybowych. O kienko, nad d rz w ia ­ m i w chodow e m i umieszczone w prow a d za ło św ia tło do sieni. Na g a n ku sta ły dw ie ła w k i z poręczam i. D w ó r ten nazew nątrz ja ś n ia ł białością i czystością i dyszał spokojem .

Przed d w ó r ten zm ro kie m ju ż zajechała czw órka w lic, wioząca M aksym a, H n a ta i pana M ichała.

I I I .

N ik t nie w yszedł na spotkanie p. M ichała, n ik t na p o w ita n ie go nie w y b ie g ł do sieni. M łodem u c zło w ie ­ k o w i serce się ścisnęło. W ie d zia ł, że o tw o rzyw szy z sieni d rz w i na lew o znajdzie się wobec ojca. W z ią ł się na lewo, u ją ł za kla m kę , zaw ahał się jednak, wes­

31

(34)

tc h n ą ł i przeszedł na przeciw ną stronę. W szedł do p o k o ju pierwszego, z tego do następnego. W ty m o statnim uderzyło go o słuch szlochanie, wychodzące z izb y przyległej. O tw o rzjd d rz w i i zastał tam m atkę, sio stry i ciotkę, ścieśnione w k ó łk u p rz y o k rą g ły m sto liku , na k tó ry m świeca jedna blask nie szeroki rz u ­ cała. P ow itanie odbyło się k ró tk o i smutno.

— Pocóżeś p rz y je c h a ł! — zaczęła m atka. — L i ­ czyłam na to ty lk o , że u s tryja , ze s try je m bezpieczeń­

stwo znajdziesz, pew ny będąc, że ojciec o reszcie ro ­ d z in y m yśli.

U s try ja o niczem nie słychać!... — o d p a rł M i­

chał. G dyby zaś słychać b yło , to b y łb y to powód jeden więcej, dla któregobym do M o ty ln ic y pośpie­

szył...

— Poco?

M ichała zd z iw iło i o b u rzyło zapytanie to.

— M ógłżebym przenieść na sobie tę m yśl, że wam niebezpieczeństwo zagraża!

Dziecko ty m oje! — odezwała się m atka, w y ­ ciągając ręce i garnąc go do siebie. — W o la ła b ym jednak, żeby ciebie tu nie było.

— Może je d n a k ojciec przekonać się da.

— B y ł tu b ra t Kalasanty, w u j tw ó j, b y ł tu prezes.

— W ie m o tem — p rz e rw a ł pan M ichał. — Z p re ­ zesem w id zia łe m się w L... Liczę wszakże trochę na to, że głos m ó j coś znaczy w razie ta k im , ja k obecny M yślałem przez drogę całą i do tego przyszedłem prze­

konania , że, gdy idzie o życie ro d z in y całej, ojciec m usi m nie w ysłuchać i... posłuchać...

W y ra z ostatni w y m ó w ił z przyciskiem .

— W kw estjach m a ją tk o w y c h i in n y c h w szelkich może ojciec postępować, ja k m u się spodoba; w tej jednak... jestem głow ą ro d z in y n a ró w n i z ojcem.

R o zja śn iły się kobietom oblicza. O toczyły pana M ichała i jedna d ru g ie j podpow iadając, o pow ied ziały m u ca ły przebieg spraw y, zakończonej tem, że ta tk o — ta k w ro d zin ie M ichała ojca ty tu ło w a n o — w

absolut-

nem z a m kn ą ł się m ilczeniu.

32

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jeśli zostanie odkręcony, podczas jednego mycia zębów możemy wpuścić do rury nawet 15 litrów czystej, dobrej wody.. Dla zapominalskich możemy zrobić naklejkę, która

Jest to dla mnie rewolucja, bo pojawia się pomysł, który jest zupełnie, ale to zupełnie nieoczywisty?. Ba, podobno Oded Goldreich zawsze swój kurs kryptologii (w Instytucie

Maszyna, grając, zapamiętując i wyciągając wnioski z przegranych oraz wygranych (co śmiało można zakwalifikować jako uczenie się ), prędzej czy później zorientuje się, jak

Rosjanie udzielają poparcia i starają się przeciągnąć na swoją stronę wszelkie siły (bez wzglądu na ideologię), a więc stowarzyszenia społeczne, partie, ruchy

Podczas lekcji wyjaśniamy pojęcie krajobraz, stosując metodę mapowania pojęć, a następnie wyjaśniamy, jak rozumieją pojęcie krajobraz przekształcony. Warto zwrócić

Język niemiecki wpływał na język ukraiński także na trzecim etapie jego rozwoju, głównie w Galicji, kiedy to na bazie języka ukraińskiego, cer-

Wierzył, że gdy nadejdzie czas dyskusji nad poziomem kształcenia uniwersyteckiego, która nie będzie tylko akademicką dysputą, niektóre jego spostrze- żenia mogą stać

Koło wewnętrzne przesuwa się o jedno miejsce w prawo i sytuacja się powtarza, aż pożegnają się ze sobą wszystkie dzieci.. Poznajmy się