• Nie Znaleziono Wyników

Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy - Jolanta Maria Kaleta - epub, pdf, mobi – Ibuk.pl

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy - Jolanta Maria Kaleta - epub, pdf, mobi – Ibuk.pl"

Copied!
22
0
0

Pełen tekst

(1)

20160918_Riese_okladka.indd 1 18.09.2016 22:01:24

(2)

Jolanta Maria Kaleta

„Riese. Tam gdzie śmierć ma sowie oczy”

Copyright © by Jolanta Maria Kaleta, 2016

Copyright © by Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o., 2016

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, powielana i udostępniana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy.

Skład: Jacek Antoniewski Projekt okładki: Marta Kamińska Korekta: Bożena i Janusz Sigismundowie

Ilustracja na okładce autorstwa Jolanty Marii Kalety Mapy na wewnętrznej stronie okładki udostępniła firma INTER-CERA, Kraków, biuro@intercera.pl

ISBN: 978‒83‒7900‒526‒0

Wydawnictwo Psychoskok Sp. z o.o.

ul. Spółdzielców 3/325, 62-510 Konin tel. 63 242 02 02

http://wydawnictwo.psychoskok.pl e-mail: wydawnictwo@psychoskok.pl

(3)

Las nocą rośnie jak jezior poszum.

Droga kołysze we mchu, we mchu.

Ciężkie kolumny mroku się wznoszą.

Otchłanie puste z ciemności płoszą krzyk zły, wysoki jak ze snu.

A dołem potok ludzi i wozów i broni chrzęst we mgle, we mgle.

Spod stóp jak morze wydęte grozą nieujarzmiona piętrzy się ziemia i głosy ciemne leżą w przestrzeniach jak to, co czeka obce i złe.

Las nocą rośnie. Otchłań otwiera usta ogromne, chłonie i ssie.

To tak jak dziecko, kiedy umiera, i tak jak ojciec, który żyć musi.

Przeszli, przepadli; dym tylko dusi i krzyk wysoki we mgle, we mgle.

[K.K. Baczyński, Z lasu]

(4)

Serdeczne podziękowania dla pułkownika Jerzego Cery, nestora sowiogórskich poszukiwań, za pomoc i wsparcie udzielone

podczas pisania tej powieści.

Jolanta Maria Kaleta

(5)

5

Spis treści

Prolog. Wiosna 1945 . . . 7

Jeszcze jeden rozkaz . . . . 10

Niedźwiedź w cudzej klatce . . . 23

Akta w sprawie karnej . . . 36

Czas, który tylko z nazwy był pokojem . . . . 43

Dojść prawdy . . . . 55

Odzyskane, utracone, trofiejne . . . 62

Akt chrztu obcego dziecka . . . 73

Cienie przeszłości . . . 79

Podobieństwo rodzinne . . . 87

Kameleon w biało‑czerwonych barwach . . . 91

Dziurawa pamięć matki . . . 102

Skażeni okrucieństwem wojny . . . 107

Kryptonim Odwetowcy . . . 114

Socjalistyczna sprawiedliwość . . . . 123

Stworzony do noszenia munduru . . . 134

W zimnym i wilgotnym Hadesie . . . . 142

Logiczne wyjaśnienie . . . 157

Piekło wykute w kamieniu . . . 163

Poprzez plątaninę chodników . . . . 170

Różowa wstążeczka . . . 183

Gipsowy trzewik . . . 191

Związani ze starym ustrojem . . . 200

Ideologiczny bełkot . . . 206

Zakazane miejsce . . . . 214

Człowiek bez ucha . . . 220

Chrzest w pośpiechu . . . 228

Człowiek o semickich rysach . . . 238

Prawda o ojcu . . . 247

Kobieta o jasnych włosach . . . 253

(6)

Narzędzie zemsty . . . . 261

Wunderwaffe . . . . 269

Telefon z Wrocławia . . . . 282

Dwie prawdy . . . 290

Pytania bez odpowiedzi . . . 297

Dolary za fatygę . . . . 312

List bez nadawcy . . . 319

Przepowiednia puchacza . . . 327

Dwie kartki papieru . . . 335

Zdrada zawsze jest zdradą . . . . 343

Fałszywka czy oryginał . . . 349

Czas Ebsberga . . . 357

Świadek . . . . 362

Strażnik tajemnicy Wunderwaffe . . . 374

Spiskowe teorie . . . 389

Karta przetargowa . . . 399

Kamienne drzwi . . . . 403

Pierwszy kopniak w jaja . . . 415

Polowanie . . . 423

Kaprawe oczy . . . . 428

Przez Morze Czerwone . . . . 434

Modlitwa . . . . 444

Raport Róży . . . . 450

Wykaz zmarłych . . . 457

Pod łóżkiem . . . . 463

To jest ta prawda . . . 478

Śmierć o sowich oczach . . . 485

Od autorki . . . . 489

Niezbędnik historyczno‑geograficzny . . . 490

(7)

7

Prolog. Wiosna 1945

Chłodna wiosenna noc w Górach Sowich trwała jeszcze w najlepsze, gdy na drodze wiodącej przez Wüstegiersdorf pojawiła się niewielka kolumna samochodów. Składała się z dwóch kubelwagenów i jednej ciężarówki, której resory uginały się pod ciężarem ładunku zapakowanego do wnętrza.

Śpiący snem sprawiedliwych mieszkańcy wsi nie zwrócili uwagi na szum silników sunących drogą aut, w ostatnich dniach przyzwyczajeni do wzmożonego ruchu w rejonie budowy ogromnego kompleksu w pobliskich górach, któ- rego przeznaczenia oni jednak nie znali. Zbytnią ciekawość można było przypłacić życiem. Coś stamtąd dniami i nocami wywożono, coś tam przywożono. Kolumny pracujących do niedawna przy budowie jeńców, tych, którzy cudem prze- żyli, gnano w niewiadomym kierunku.

Wiosna tego roku przyszła później niż to zwykle miało miejsce w Górach Sowich. Tuż za nią, wielkimi krokami, odmierzany rytmem żołnierskich butów, poprzedzany ponu- rymi pomrukami wrogiej artylerii, zbliżał się koniec wojny, a wraz z nim klęska Niemiec. I tylko to zaprzątało uwagę mieszkańców Wüstegiersdorf, przerażonych napływają- cymi wraz z uchodźcami informacjami o okrucieństwach stojącej już za drzwiami Armii Czerwonej.

Zanim ktokolwiek zdołał zauważyć, kolumna samocho- dów przemknęła przez wieś i skręciła w wąską drogę wiodącą

(8)

przez las, wprost do miejsca budowy tajemniczych obiektów.

Jednak głośny warkot silników, wspinających się pod górę samochodów, zwrócił uwagę mężczyzny skrytego w jed- nym z opuszczonych już przez więźniów baraków. Błyska- wicznie przypadł do ziemi, aby go nie dostrzegli. Wiedział doskonale, że swoją obecność w tym miejscu przypłacił- by życiem. Z ukrycia, wstrzymując oddech, obserwował przebieg wydarzeń. Pierwszy na pobliską polanę wjechał samochód terenowy. Na chwilę zatrzymał się przed olbrzy- mich rozmiarów otworem wykutym w skale, niczym przed bramą do garażu. Skryty w baraku mężczyzna, z uwagi na egipskie ciemności panujące wokoło, słabo rozpraszane przez przysłonięte tekturą samochodowe reflektory, nie za- uważył, kto siedział w środku auta, które po chwili zniknęło we wnętrzu znanej mu budowli. Nie miał zbyt dużo czasu, aby się zastanawiać, z jakiego powodu tak się stało, gdyż po chwili na polanie pojawiła się ciężarówka. Z jej wnętrza wyskoczyli ubrani w mundury SS mężczyźni, a wraz z nimi jakieś chudopachołki w pasiakach. Ci ostatni, pod czujnym okiem uzbrojonych mundurowych, w nadludzkim wysiłku wynosili z ciężarówki i targali do wnętrza obiektu skrzynie wypełnione ciężką zawartością. Gdy wnieśli już ostatnią partię, w głębi sztolni rozległy się strzały. Po czym nastała cisza. Mężczyzna już miał zamiar wychynąć z baraku na ze- wnątrz, aby lepiej się zorientować w sytuacji, gdy rycząc silnikiem, na polanę wjechał kolejny samochód terenowy.

Błyskawicznie wyskoczyło z niego dwóch żołnierzy. Jakie mieli na sobie mundury, z uwagi na ciemnicę panującą wo- koło, mężczyzna nie mógł dostrzec. Przyszło mu jednak na myśl, że to także byli esesmani. W nawiercone w skale otwory, zlokalizowane wokół wejścia do sztolni, wpraw- nie wsunęli ładunki wybuchowe. Jakby nic innego nie ro- bili przez całe życie, spowodowali kontrolowany wybuch,

(9)

który zamknął i ukrył wejście do sztolni. Gdy opadł pył i kurz, sprawdzili czy prawidłowo wykonali powierzone im zadanie. Jeden z nich wskoczył do wnętrza kubelwagena, a ten drugi wgramolił się do szoferki ciężarówki i odjechali w sobie tylko znanym kierunku. Pozostał po nich jedynie smród spalin i zapach prochu. Oraz tajemnica, którą ukryli we wnętrzu góry.

(10)

Jeszcze jeden rozkaz

Aleksy Fiodorow, postawny mężczyzna o twarzy nazna- czonej ospą, pułkownik batalionu NKWD stacjonującego w Schloss Fürstenstein pod Wałbrzychem, z uwagą wczy- tywał się w informacje spisane przez oficera posługującego się językiem niemieckim, porucznika Gruszkowa, uzyskane od ludności zamieszkującej okolice zamku oraz pracowni- ków, którzy nie opuścili jego murów przed wkroczeniem Armii Czerwonej. Zeznania dotyczyły roli, jaką odgrywał zamek podczas minionej wojny, kiedy to po wyeksmito- waniu ostatniej właścicielki, księżnej Daisy, przejęły go władze III Rzeszy. Z pozoru wszyscy byli zgodni, że na terenie tej zabytkowej budowli, specjalnie w tym celu zmodernizowanej, jak i w jej podziemiach, które wykuto w skale, szykowano kwaterę dla Führera. Potrafili nawet wskazać, gdzie miała być jego sypialnia, łazienka i pokój do pracy. Ponoć windą, niewidziany przez nikogo, mógł wjechać wprost do swych apartamentów. Jednakże z re- lacji garstki robotników przymusowych, zatrudnionych w okolicy, wyłaniał się zgoła inny obraz. Fiodorow na- brał przekonania, że w zamku prowadzono jakieś tajne badania związane z Wunderwaffe. Lecz pułkownik, jak do tej pory, niczego nie zdołał odnaleźć. Nie tylko żadnej Wunderwaffe, ale nawet złamanego skrzydła samolotu czy fragmentu bomby. Wyjąwszy, oczywiście, pewne ilości

(11)

11 drogocennych przedmiotów będących na wyposażeniu zamku, ale za to Stalin nie dawał medali ani nie awanso- wał na wysokie stanowiska. Czasami zsyłał do obozu, je- śli uznał za stosowne. W zaistniałej sytuacji, kiedy drogi koalicji zaczynały się rozchodzić, a niedawni sojusznicy, czyli Amerykanie, wyprodukowali bombę, która dawała im bezwzględną przewagę militarną, wejście w posiada- nie osiągnięć niemieckich naukowców na tym polu, było warte medalu i nie tylko. Większość Niemców oraz kilku polskich pracowników przymusowych i byłych jeńców, przesłuchanych na tę okoliczność przez pułkownika Fio- dorowa upierała się, że w ostatnich tygodniach wojny do zamku przyjechał najważniejszy człowiek w dziedzinie nowoczesnego uzbrojenia III Rzeszy, a mianowicie ge- nerał Waffen-SS Hans Kammler, i zamku już nie opuścił.

– Gdzie się to czortowo otrodje ukryło? – zadał sobie głośno pytanie, wstając zza solidnego, z pewnością zabyt- kowego biurka, stojącego w gabinecie, który jeszcze nie tak dawno zajmowała jakaś nazistowska gnida, jak o wszystkich Niemcach myślał pułkownik NKWD. – Przecież przewró- ciliśmy ten zasrany zamek do góry nogami i nic! Żadnego tajnego przejścia, żadnego schowka! – deliberował głośno, spacerując po gabinecie, który swoimi rozmiarami bardziej przypominał komnatę. Nigdy w życiu, a żył już prawie pięć- dziesiąt lat, Fiodorow takiego przepychu nie widział. We wsi Dudarkowa, w powiecie czernichowskim, skąd pochodził, nawet sekretarz gminy takich luksusów nie posiadał. Przez ułamek sekundy przemknęło pułkownikowi przez myśl, że gdyby posiadał, to już dawno skończyłby na Kołymie lub w innym, tego typu, mało sympatycznym miejscu.

Wychylił się na korytarz i wrzasnął do sterczącego przy drzwiach strażnika:

– Dawać mi tu migiem porucznika Gruszkowa!

(12)

Zatrzasnął z hukiem potężne dębowe drzwi i wrócił za biurko. Zdjął pas i rozpiął guzik od munduru pod szyją.

Upalne lato dawało się we znaki nawet w tych grubych murach wielowiekowej budowli. Sytuację ratował wieją- cy od gór rześki wiaterek. Z kieszeni spodni pułkownik wyjął woreczek z machorką i zwitek niemieckiej gazety, których całe sterty zalegały po zamkowych zakamarkach.

Wprawnie zrobił skręta i zapalił ze smakiem, plując co chwilę drobinkami tytoniu na posadzkę. Choć żołnierze, jak tylko weszli do zamku, znaleźli kartony z papierosami, i to francuskimi, Fiodorow orzekł, że perfumowanego sia- na nie będzie palił. Wódkę też wolał radziecką, Stoliczną, a nie te koniaki i wina, po których na drugi dzień tylko łeb trzaskał, jakby się z koniem na kopniaki wymieniał. Jedy- nie kobiety niemieckie bardziej przypadły mu do smaku, bo z niezrozumiałych dla niego przyczyn miały gładszą skórę na tyłkach niż towarzyszki radzieckie. Bieliznę tak- że miały milszą dla oka i taką delikatną w dotyku. Mówi- ły, że jedwabna, ale co to ten jedwab, Fiodorow nie miał pojęcia. Nawet kilka par takich gaci z koronkami wcisnął do swego bagażu trofiejnego. Będzie miał na prezenty dla żony i córki, jak wróci z wojny, choć na to się na razie nie zanosiło. Ponoć mieli zagościć w Polsce na dłużej. Marze- nia o szczęśliwym dniu powrotu do rodzinnej wsi, prze- rwało wejście porucznika Gruszkowa, chudego dryblasa, o rumianych bez względu na porę dnia i nocy policzkach, który stukając obcasami butów z wysokimi cholewkami, oznajmił głośno:

– Melduję się na rozkaz, towarzyszu komisarzu!

Fiodorow posłał mu krytyczne spojrzenie swoich czer- wonych z niewyspania lub przepicia oczu, kaprawych, jak za jego plecami mówili podwładni, pod wpływem którego Gruszkow zameldował się jeszcze raz, tym razem poprawnie:

(13)

13 – Melduję się na rozkaz, towarzyszu pułkowniku! – Cał- kiem wyszło mu z głowy, że niedawno Stalin dokonał ko- lejnej reformy aparatu spraw wewnętrznych, nadając funk- cyjnym oficerom NKWD stopnie wojskowe.

– Mamy zagwozdkę, Grisza. – Pułkownik wstał zza biur- ka i z szafy przypominającej mu muzealny eksponat w Er- mitażu, który zwiedzał jeszcze przed wojną, wyciągnął plik map, które Niemcy porzucili, uciekając w panice. – Donoszą nam, że pod zamkiem powinna się znajdować tajna kwatera niemieckiego generała, co to ma zamiar umknąć sprawiedli- wości, skrywając na dodatek bardzo istotną dla naszej socja- listycznej ojczyzny dokumentację. Masz pewność, że tam – spojrzał wymownie na podłogę, mając na myśli podziemia zamkowe – niczego więcej nie ma, ponad to, co znaleźliśmy?

Porucznik Grigorij Gruszkow rozłożył na biurku jedną z niemieckich map, choć ona była mało przydatna do tego, co miał zamiar zrelacjonować swemu przełożonemu.

– Melduję posłusznie, że znaleźliśmy tylko dwa pozio- my podziemnych pomieszczeń – zerkając na mapę raz po raz, wyłuszczył bardzo starannie. – Na pierwszy poziom wchodzi się z Tarasu Rozkoszy albo Flory, czy jakoś tam.

– Machnął ręką, gdyż nazwa nijak się miała do obecnej, mocno zdewastowanej rzeczywistości. – Długim tunelem doszliśmy najpierw do czegoś na kształt wartowni, a następ- nie do windy, którą można wjechać na wyższe kondygnacje zamku. Kawałek dalej znajduje się klatka schodowa, która prowadzi do piwnic.

– To zapewne ta winda dla Hitlera – domyślił się puł- kownik.

– Nie zdążyli ustrojstwa dokończyć… – Gruszkow raz po raz pociągał nosem, aż w końcu obtarł go rękawem. – Jak opowiadał nam jeden z pracowników, tunel miał być połą- czony z drugim poziomem podziemi, gdzie miały wjeżdżać

(14)

pociągi i samochody. Innej możliwości dostania się do zam- ku miało nie być. Ze względów bezpieczeństwa.

– W dupach się Niemiaszkom poprzewracało – Fiodorow skwitował krótko, spluwając na posadzkę. – No, a reszta tych podziemi? – wrócił do przepytywania podwładnego.

– Znajdują się akurat pod tym dziedzińcem. – Porucznik ruchem głowy wskazał okno, z którego można było ujrzeć wspomniane przez niego miejsce. – Do wnętrza prowadzi ta olbrzymia dziura, do której towarzysz pułkownik już raz zaglądał. Jak mówiono, Niemcy planowali zamontować tam windę dla samochodów, o czym zresztą świadczy stan zaawansowania prac – ciągnął dalej, oblizując nerwowo spierzchnięte wargi.

– I co tam jest, w tych podziemiach? – Fiodorow z ukosa łypnął na Gruszkowa.

– Mówiąc po naszemu, gawiennoje gawno, towarzyszu pułkowniku – porucznik zdobył się na żart. – Tory kolejo- we, lory, łopaty, kilofy, i to mocno zużyte, oraz sterty desek szalunkowych – dodał poważnie, widząc błysk w zezowa- tym oku swego przełożonego. – Cztery sztolnie połączone systemem obetonowanych komór i chodników – wyliczał dalej, odginając palce, za których paznokciami czerniła się

„żałoba”. – Te sztolnie mają wyloty na zewnątrz, na zboczu wzgórza. Zarówno z jednej, jak i z drugiej strony zamku. Jeśli jakieś niedobitki Szkopów pałętały się po podziemiach, to właśnie tamtędy dali nogę. Komory znajdujące się między sztolniami były puste, jeśli nie liczyć porzuconych w panice różnego rodzaju maszyn i narzędzi, śmieci i papierzysk. Na- trafiliśmy również na sztolnię o łukowym kształcie, przypo- minającą tunel naszego moskiewskiego metra, tylko znacznie mniejszą. To tam zapewne miał wjeżdżać ten pociąg. – Otarł nos rękawem i ciągnął dalej: – Prowadziły stamtąd wejścia do kilku bocznych, obetonowanych komór. Te wszystkie

(15)

15 podziemia mają jeszcze inne połączenia z powierzchnią, za pomocą dwóch, już nie tak szerokich szybów, bo o średnicy zaledwie sześćdziesięciu centymetrów. Wylot jednego z nich jest obok tych budynków, gdzie śpią nasi żołnierze. Być może stanowiły jedynie wentylację albo drogę transportu dla ma- teriałów budowlanych – dodał na koniec swego wywodu.

– Jak sądzicie, poruczniku… – Fiodorow chrząknął i zawiesił na podwładnym przenikliwe spojrzenie swo- ich kaprawych oczu. – Czy mógł się tam ukrywać szwab- ski generał?

Gruszkow zmarszczył brwi, co miało świadczyć o prze- biegającym w jego mózgu procesie myślowym. U niego, na wsi pod Owruczem, ludzie mieszkali w znacznie gorszych warunkach. Nie było betonowych posadzek tylko polepa, dym z komina wylatywał dziurą w poszyciu strzechy, a izbę oświetlało się lampą naftową. Za potrzebą latało za stodo- łę, a z tych podziemi można było wyjść do pięknego lasu rosnącego wokół zamku.

– Z całą pewnością mógł – stwierdził autorytatywnie.

– To gdzie on teraz jest, job twoju mat’?! – Fiodorow wrzasnął tak głośno, że usłyszeli go żołnierze szwendający się po dziedzińcu, nie tylko Gruszkow.

– Musiał się skryć w innym miejscu… – odparł zalęknio- nym głosem, unikając karcącego wzroku rozsierdzonego zwierzchnika.

– Jeśli Niemcy, oprócz tego, co wymieniliście, zbudowali tutaj coś jeszcze – spekulował Fiodorow, wędrując po ga- binecie – to wejścia tak zamaskowali, że bez ryzyka zawa- lenia się tej zabytkowej budowli nam na łeb, nie będziemy potrafili niczego odnaleźć.

– Z informacji uzyskanych z kilku źródeł wynika, że… – Gruszkow chciał się zrehabilitować w oczach swego przeło- żonego – istniało połączenie między zamkiem a powstającą

(16)

w pobliskich górach budowlą o nieznanym przeznaczeniu…

Może tam czmychnął?

– Jak to „o nieznanym przeznaczeniu”? – wtrącił Fiodo- row i zawiesił na swoim podwładnym zdumione spojrzenie.

– Co ty pieprzysz? Jak można coś budować, nie wiedząc po jaką cholerę?

– Miejscowi Niemcy zgodnym chórem pieją, że projekt był ściśle tajny, więc jakie było przeznaczenie, oni nie wie- dzą. – Gruszkow poczuł strużkę potu cieknącą mu po grzbie- cie. Zdał sobie sprawę, że przed paroma dniami popełnił błąd, za który może teraz słono zapłacić. – Do prac wyko- rzystywali jeńców z obozu koncentracyjnego Gross-Rosen.

– Popchnął sprawę w innym kierunku, licząc, że majora wy- kołuje i sprawa się nie rypnie. – Kiedy wyzwoliliśmy główny obóz i setki podobozów rozsianych po okolicy, znaleźliśmy tysiące trupów i drugie tyle półżywych, na granicy śmierci ludzi, głównie Żydów oraz Rosjan i Polaków…

– No ładna, ładna, ja to wszystko wiem i pamiętam – pułkownik przerwał swemu podwładnemu w pół sło- wa i machnął lekceważąco ręką. Nadal go mdliło na samo wspomnienie tego widoku. Kości obciągnięte skórą. Nawet u nich, w łagrach, ludzie nie byli tak wyniszczeni. – Ale nie opowiadaj mi głupot, Grisza, że ci porządni, tacy drobia- zgowi Niemcy nie zostawili żadnej dokumentacji tego, co budowali tutaj, w zamku, i tam, w górach. – Zerknął z na- ganą na porucznika. Gruszkow na wszelki wypadek uciekł spojrzeniem na czubki swoich zakurzonych butów. – Sam widziałem, na własne oczy, walające się po dziedzińcu zam- kowym sterty papierów, które nasi wydobyli z grobowca tych Hochbergów, czy jak im tam… – ciągnął rozsierdzony.

Nie znosił takich zagadek. – Co się z tym wszystkim stało?

– Wbił w porucznika surowe spojrzenie. – Dupy żeście so- bie tym podcierali?

(17)

17 – Być może zostały odesłane do Moskwy, razem z książ- kami z tej biblioteki. –Gruszkow ruchem głowy wskazał w stronę okna, z którego było widać budynek bramny.

– A jeśli nie? – Fiodorow przystanął, przypominając sobie jak przez mgłę dzień, w którym z okien biblioteki wyrzucano wprost na ciężarówkę jakieś książki, cenne, sądząc po wyglądzie.

– Jeśli nie… – Gruszkow przełknął ślinę. – To kazałem je spalić…

– Jebiena mat’! – wrzasnął pułkownik i kopnął krzesło, aż przewróciło się z hukiem na przecudnej urody parkiet, mocno wytarty żołnierskimi butami. – Kto tobie, durniu, wydał taki rozkaz?! – ciskając przekleństwami, miotał się po komnacie, raz po raz gromiąc wzrokiem stojącego z rę- koma wzdłuż boków porucznika.

– Te papiery zawierały, zdaje się, inwentaryzację tutejsze- go biura. Same cyferki… – meldował Gruszkow pokornie, licząc że jakoś się wyślizga od odpowiedzialności. Gorsze przecież rzeczy robili bez rozkazu. – Jeśli chodzi o te góry…

– zaczął konfidencjonalnie, aby wzbudzić zainteresowanie swego dowódcy. – Jeden z ocalałych więźniów tutejszego obozu twierdzi, że pracował przez kilka miesięcy przy tam- tej budowie i wszystko wie…

– Więzień, powiadasz… – Fiodorow zacisnął szczęki z wściekłości. – I ty, oficer NKWD, dałeś wiarę więźniowi, który przeżył, choć inni umarli?! – Z politowaniem pokiwał głową. – Sa wsiem ty ochujeł…

– Ale to nasz – Gruszkow się obruszył. – Ruski. Mówią, że nasi żyli w tych obozach najdłużej.

– No i co tam jest? – Pułkownik przystanął przed poruczni- kiem i kołysząc się na stopach, zmierzył go krytycznym wzrokiem.

– To samo, co tutaj, tylko znacznie więcej. – Gruszkow machnął ręką. – Kilometry sztolni i chodników wydrążonych

(18)

w skale. Nic nie zostało dokończone, a na odchodnym wy- sadzili wsio w pizdu…

– Gdzie tak konkretnie to jest? – Fiodorow podszedł do mapy rozłożonej na biurku, a Gruszkow doskoczył za nim.

– Tutaj! – Brudnym paluchem wskazał pasmo gór wi- doczne na mapie. – Te góry nazywają się Eulengebirge.

A projekt nosił kryptonim Riese…

– Jak?! – pułkownik przerwał mu bezceremonialnie. – Jak mówisz?!

– Riese… – bąkał Gruszkow. – Tak przynajmniej twierdził ten więzień… Eulengebirge. Rejon Waldenburg…

– Człowieku! – rozległ się wrzask, jakby Fiodorow nastą- pił na minę przeciwpiechotną. – Ty wiesz, co to za obiekt?!

Myśmy tego wszędzie szukali, a to jest tutaj! Pod moim no- sem! – ciągnął dalej z pretensją w głosie i wsadziwszy ręce do kieszeni spodni, zaczął wędrówkę po swoim gabinecie, stale nazywanym w myślach komnatą. – Niemcy prowadzili tam jakieś badania! Myśmy posłali tam trzy grupy zwiadow- cze. Zanim ich Niemcy sztuka po sztuce wymacali, zdążyli przekazać do centrali w Moskwie wstrząsające informacje – Fiodorow zniżył głos, uświadamiając sobie, że wróg na- dal czuwa. – Ponoć Niemcy pracowali nad czymś, co może zniszczyć Amerykę. A próby prowadzili właśnie w tej oko- licy. – Jeszcze raz wymownie postukał palcem w rozłożoną na biurku mapę.

– Ten więzień twierdził, że miała to być kwatera dla Hi- tlera i naczelnego dowództwa… – Gruszkow ośmielił się mieć odmienne zdanie niż przełożony.

– A nie przyszło ci do tego durnego łba, że Niemcy celo- wo rozpowszechniali nieprawdziwe informacje, aby prawda nie ujrzała światła dziennego? – Pułkownik wrócił za biur- ko i zapalił kolejnego skręta. – Trzeba zrobić tak… – zaczął ze wzrokiem utkwionym na mapie. – Weźmiesz ze dwa

(19)

19 plutony wojska i pojedziesz do następujących miejscowo- ści: Wüstegiersdorf, Rudolfswaldau, Wüstewaltersdorf i Bad Charlottenbrunn. Aresztujesz wszystkich Niemców, którzy mieli cokolwiek wspólnego z tą budową. Nawet jeśli tylko szorowali wychodki. Masz ich wydobyć choćby spod ziemi i przywieźć do mnie… – ciągnął dalej, w myślach układając szczegóły zadania. – A porucznik Koszkin niech z żołnie- rzami przeszuka wszystkie te tunele. Co znajdzie, załadu- je na ciężarówki i przywiezie do nas. Poniał? – Pułkownik wolał nie wtajemniczać podwładnych na co mogą się tam natknąć, bo sprawa była objęta ścisłą tajemnicą. Poza na- czalstwem w Moskwie, on jeden znał sprawę.

– Da, toczno! – Gruszkow ryknął zadowolony, że mu się upiekło i już miał zamiar odmaszerować.

– Stój! – wrzasnął Fiodorow, który miał w zanadrzu jesz- cze jeden rozkaz do wydania. – A tobie gdzie się tak spie- szy? Co zrobiliśmy z tymi dwoma niemieckimi oficerami schwytanymi dwa dni temu? Zdaje się, że jeden z nich ga- dał po polsku…

– Melduję posłusznie, że wraz z innymi jeńcami nie- mieckimi zostali wysłani do obozu. – Gruszkow wyprężył sylwetkę, nie mając śmiałości obetrzeć potu, który cienką strużką spływał mu po skroniach.

– Do nas? – Fiodorow zerknął wymownie, mając na my- śli Kołymę lub Workutę.

– Chyba nie… – Gruszkow wykręcił się od jednoznacz- nej odpowiedzi. Nie wiedział, do czego zmierzał pułkow- nik i jakiej odpowiedzi oczekiwał, więc kluczył. – A mało to obozów w okolicy? – zażartował na wszelki wypadek.

– Poruczniku Gruszkow – ciągnął dalej Fiodorow i spla- tając ręce za plecami, ruszył w wędrówkę po komnacie. – Czynię was osobiście odpowiedzialnym za odnalezienie tego Niemca, co to gadał po polsku…

(20)

Jeszcze nie zdążył podać podwładnemu szczegółów swe- go planu, gdy ktoś gwałtownie zapukał do drzwi.

– Wejść! – wrzasnął i wbił surowe spojrzenie w szere- gowego, który stanął w progu. – No co jest? – zapytał znie- cierpliwiony. Przychodzili z każdym drobiazgiem, jakby sami nie potrafili podjąć najprostszej nawet decyzji. „Jesz- cze trochę i będą pytać, czy babę mogą wydupczyć” – po- myślał ze złością.

– Melduję, że w pobliżu tego starego zamku… – żołnierz ruchem głowy wskazał okno – kręcą się jacyś podejrzani osobnicy! – wyrzucił z siebie, stając na baczność.

– Ilu ich jest? – Pułkownik rzucił się do okna i wyjrzał na zewnątrz, choć możliwość ujrzenia zabytkowej, stylizowanej na gotyckie ruiny budowli, była równa zeru. Skryta pośród drzew, pobudowana po drugiej stronie rzeki, stanowiła do wybuchu wojny jedną z większych atrakcji turystycznych regionu. Wszystko, co się tam znajdowało cennego, już żołnierze pułkownika wywieźli.

– Widziano tylko dwóch.

– Towarzyszu poruczniku! – Fiodorow zwrócił się do Gruszkowa, który natychmiast przyjął postawę zasadniczą.

– Weźcie swój pluton i sprawdźcie, co się tam wyprawia.

Może to ten Kammler wychynął z nory, bo żreć mu się za- chciało albo mu dupa zmarzła. I żeby mu włos z głowy nie spadł, bo na Kołymę was wyślę! – krzyknął w ślad za wy- biegającym porucznikiem.

Kiedy został sam, podszedł do okna i wyjrzał na dzie- dziniec. Sprawiał upiorne wrażenie, ale major w swoim życiu widywał gorsze rzeczy. Z jednej strony dziedzińca ziała potwornie wielka i głęboka dziura, a po drugiej wa- lały się resztki połamanych mebli, wywleczonych z pałacu wraz z całą masą bliżej niesprecyzowanych śmieci. Już po chwili na podwórzec wybiegli żołnierze wchodzący w skład

(21)

21 garnizonu, który od końca wojny stacjonował w zamku Fürs- tenstein, a którym dowodził pułkownik Fiodorow. Pośród wrzasków i przekleństw, porucznik Gruszkow sprawnie przeprowadził zbiórkę swoich podwładnych, którzy w heł- mach i z pepeszami ustawili się w dwuszeregu. Odliczyli, wykonali w prawo zwrot i stukając buciorami o zamkowy bruk, karnie pobiegli w kierunku wskazanym przez swe- go dowódcę.

Pułkownik przytknął lornetkę do oczu, ale poza wierz- chołkami gęsto rosnących drzew i fragmentem zabytkowej budowli, niczego nie mógł dostrzec. Przeklinając pod no- sem, wyszedł na korytarz. Klucząc po krętych korytarzach i wdrapując się po schodach, które zdawały się nie mieć końca, dotarł na wieżę. Chwilę z trudem łapał powietrze, spoglądając na roztaczający się wokoło widok. Zapierał dech w piersiach. Czegoś tak pięknego pułkownik jeszcze nie widział. U niego, w rodzinnej Dudarkowej, nawet wie- ża nieczynnego kościoła katolickiego, który zamieniono po rewolucji na magazyn zbożowy, nie była taka wysoka.

Przytknął lornetkę do oczu i wyregulował ostrość. Już po chwili ujrzał – jakby była na wyciągnięcie ręki – wyłania- jącą się z lasu wieżę wraz z otaczającymi ją murami. Z całą pewnością należała do tego starego zamku. Podobnie jak ten, w którym stacjonował garnizon, również usytuowa- ny był na wzgórzu. Obydwa zamki rozdzielała zalesiona dolina, której dnem płynęła rzeczka, Pełcznica, jeśli Fio- dorow dobrze spamiętał. Jeszcze nie zdążył nasycić oczu widokiem, gdy do jego uszu dobiegły odgłosy strzelaniny.

Wymiana ognia trwała ładnych parę minut, ale cały teatr wydarzeń rozgrywał się w gęstym lesie, więc pułkownik nie mógł zaspokoić swojej ciekawości, czy porucznik Gruszkow schwytał osobników szwendających się bezczelnie pod no- sem NKWD, czy też nie. Nagle ziemia zadrżała, a po okolicy

(22)

przetoczył się huk, jakby piorun strzelił gdzieś w najbliższej okolicy. Przez szkła lornetki pułkownik ujrzał, jak tę uro- czą zamkową wieżę siła wybuchu uniosła w górę, aby po chwili zamienić w chmurę pyłu i kurzu. Gdy opadła, oczom oficera NKWD ukazał się wysoki słup ognia pochłaniający zabytkową budowlę.

– Wsio paszło w pizdu – wymamrotał pod nosem, odej- mując lornetkę od oczu. – I awans też.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jest to wyraźne wezwanie, by słuchacze nie poprzestali na potakiwaniu, nie powtarzali: „Panie, Panie”, tylko wcielili w życie to nowe Prawo, wypełniając w ten spo- sób wolę

Chinkana (czyt. Czinkana) – legendarna święta skała na Wyspie Słońca na Jeziorze Titikaka, związana z inkaską legendą narodzin boga Viracocha (czyt. Kuzko) – miasto w Peru,

 Zaczem westchnął z głębia, ucałował brzeg sztywnej pozłocistej szaty, grzmotnął się w piersi, przeżegnał się, i zlazł z drabinki, z rozjaśnioną

Rozpuszczono żagle, a statek, popchnięty silnym podmuchem północno-zachodniego wiatru, puścił się na morze; w téj chwili na brzegu, śród gromadki klęczących,

Wciąż pamiętała ten dreszcz emocji, kiedy z wykrywa- czem metalu pierwszy raz odnalazła starą monetę, to przy- spieszone bicie serca, kiedy zanurzali się w mrok piwnic

Cieszę się, że mam czyste sumienie od krzywdzenia kogokolwiek i to daje mi powód do wypowiadania się o tym co widziałem, słyszałem, w czym uczestniczyłem bez

Jeszcze tylko u Łopucha cienko i lękliwie zaszczekał Szarik, wyrzucony na noc z ciepłej stodoły na zimne podwórko, aby pilnował obejścia, od chałupy Wlazłów doleciał

Przecież najważniejsze staropisy naszego wymiaru podawały, że między Światłem a Ciemnością jest wielka przepaść, której nie da się pokonać.. Nikt też nie przypuszczał, że