M 50. Warszawa, d. 10 Grudnia 1883. Tom II.
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
P R E N U M E R A T A „ W S Z E C H Ś W IA T A ."
W W a rs z a w ie : rocznie rs. 6.
k w a r ta ln ie „ I k o p . 50.
Z p rz e s y łk ą pocztową: r o c z n ie „ 7 „ 20. p ó łr o c z n ie „ 3 „ 60.
K om itet Redakcyjny stanow ią: P . P . Dr. T . C h ału b iń sk i, J . A leksandrow icz b .d ziek an U n iw ., m ag.K . D eike, mag.
S. K ram sztyk, k and. u. p. J . N atarrson, m ag.A . Ślósarski, prof. J . T rejd o siew icz i prof. A. W rześniow ski.
P ren u m ero w ać m ożna w R ed ak cy i W sz ec h św iata i we
w szystkich k się g a rn iac h w k ra ju i zagranicą,.
A d r e s R e d a k c y i : P o d w a l e N r . 2 .
TAJEMNICE l IM KWIATÓW.0
sk reślił
J ó z e f N u s b a u m ,
k a n d . N a u k P rz y ro d z .
I V.
pięć przedtem prostopadle stojących pręci
ków opuściło się, ruch pewien wykonało.
Rodzi się tedy pytanie, jakież znaczenie m ają te dowolne ruchy pręcików n a kw iatku bodziszka ?
Otóż, zanim pręciki dojrzeją, leżą one wszyst
kie poziomo. G dy zaś tylko w pięciu pręcikach Ciekawe bardzo przystosowanie w budowie
kwiatów, przeszkadzające ich samozapłodnie- niu, polega na zmianie miejsca czyli porusza
niu się bądź dowolnem, bądź też przez owady wywołanem, pewnych części kw iatka. Opisze
my kilka tego rodzaju przystosowań.
Je ś li przyjrzymy się młodszemu i starszem u kwiatkowi pospolitego u nas bodziszka łąk o wego (Geranium pratense), przekonamy się, iż one różnią się od siebie położeniem pręci
ków swoich.
A mianowicie, w kw iatku młodym, ja k na fig. 1-ej widać, z liczby dzięsięciu pręcików (p) pięć ma położenie poziome, pięć zaś innych — prostopadłe, tak, że pylniki ich otaczają do
koła nierozwinięte jeszcze znamię słupkowe (z). W kw iatku dojrzałym (fig. 2), w którym znamię słupkowe rozwinęło się już zupełnie, wszystkie pręciki m ają położenie poziome czyli
' ) P o ró w n . W szech św iat t. I I , str. 4 3 3 ,
F ig . 1.
pylniki dojrzewają, pręciki te przyjm ują po
łożenie prostopadłe. N atenczas pylniki otwie
ra ją się, a pyłek kwiatowy zostaje uwolnio
nym, nie może jed nak zapłodnienia dokonać, gdyż znamię słupkowe jeszcze się nie otworzyło.
A le tymczasem owady, dla słodkiego miodu na kw iat wchodzące, ocierają pewnemi czę
ściami ciała swego ten pyłek kwiatowy.
786 W SZE C H ŚW IA T. N r. 50.
Pozbywszy się w ta k i sposób części pyłku swego, prostopadłe pręciki znów przyjm ują dawne, poziome położenie. T ak ą sam ą z kolei wędrówkę odbywają i pozostałe pięć pręci
ków, skoro tylko dojrzeją. G dy już i one do położenia poziomego pow racają, wtedy zna-
E ig . 2 .
mię słupkowe, wolne ju ż i przez pylniki nie- otoczone, dojrzewa zupełnie i otw iera się (fig. 2).
Skoro zaś teraz owady, pyłek na sobie noszą-
są przez same owady, pyłek kwiatowy przeno
szące. A mianowicie, kwiat szałwii posiada koro
nę dwuwargową, t. j. rozdzieloną w górnej swej części na dwa płaty, zwane w argą górną i dol
ną. W rurkow atej dolnej części korony ukry
te są pręciki i słupek, w głębi zaś jej znajdują się miodniki. D olna warga (fig. 3, a) służy jakb y za próg, na którym wygodnie stanąć może pszczoła lub inny ja k i owad, kw iat ten dla miodu odwiedzający. G órna zaś warga (b), tw orząca nad otworem ru rk i korony skle
pienie, stanowi ochronę przed kroplam i de
szczu dla części w koronie zawartych. W mło
dym kw iatku szałwii (fig. 4), w którym prę
ciki jeszcze nie dojrzały zupełnie, słupek ma położenie takie, iż znamię jego (z) zaledwie z pod wierzchołka wargi górnej na zewnątrz się wychyla, w kw iatach zaś starszych (fig. 5) pochyla się on silnie i opuszcza na dół, tak, że znamię (z) dotknąć się może grzbietu wcho
dzącej do wnętrza kw iatka pszczoły.
P ręc ik i in teresującą posiadają tu budowę;
F i g . 4 .
ce, n a kw iatek tak i w stępują, tem i samemi częściami ciała swego dotkną się otw artego znam ienia słupkowego, jakiem i wprzódy doty
kały się pylników, gdyż ono tak ie samo zu
pełnie zajm uje w kw iatku miejsce, ja k ie zaj
mowały pylniki w prostopadłych przedtem pręcikach.
W tak i sposob skutkiem tego ruchu pręci
ków i odwiedzin owadów umożebnionem zo
staje krzyżowane zapładnianie kwiatów bo- dziszka.
Szałwija lekarska (Salvia officinalis), rośli
na także bardzo u nas rozpowszechniona, pod innym znów względem na uw agę zasługuje.
I tu widzimy szczególne ruchy pręcików, sprzy
jające krzyżowaniu, tu jed n ak ruchy te nie by
w ają wykonywane same przez się, lecz wywołane
F ig . 5 .
dwa z nich są niedokształcone, szczątkowe, pozostałe zaś dwa są zupełnie wykształcone i w szczególny sposób zmienione. A mianowi
cie na nitce (n) każdego z nich nie wprost osadzony jest pylnik, lecz przymocowany do jej wierzchołka zapomocą prostopadle stoją
cej, łyżwowatej pałeczki (m), która może ja k drąg n a nitce pręcika ruchy obrotowe wyko
nywać w płaszczyznie pionowej. Pylniki (p) osadzone są na wierzchołkowych częściach tych pałeczek łyżwowatych. W stanie norm al
nym, powtarzam , pałeczki te m ają położenie mniej więcej prostopadłe (fig. 4).
G dy pszczoła do kw iatka wchodzi, uderza główką (w kierunku strzałki, fig. 4) o dolne części pałeczek, skutkiem czego wykonywają one ruch obrotowy w płaszczyznie swojej
N r. 50. W SZECH ŚW IA T. 787 (fig. 5), a pylniki ich o grzbiet pszczoły ude
rzyć muszą.
Z pyłkiem na grzbiecie biegnie pszczoła do sąsiednich kwiatów, a gdy natrafi na starszy kwiatek, wchodząc do jego wnętrza, ociera się grzbietem o zwieszające się na dół znamię słupkowe, które* w ten sposób przez obcy py
łek zostaje zapłodnionem.
Z wodnych roślin, tejże samej kategoryi przystosowania posiadają kwiaty pięknej wa- lisneryi (Y alisneria spiralis). R oślina ta u nas dziko nie rośnie, w akw aryjach jed n ak poko
jowych doskonale się trzym a i bardzo dobrze do hodowania w nich się nadaje. U tej to ro śliny, na kam ienistem dnie wód słodkich ro snącej, kwiaty żeńskie są podparte bardzo długie mi, spiralnie skręconemi szy pułkami, które do góry się wznoszą, tak, że kwiat żeń
ski pływa na powierzchni wody. K w iatki męskie są o wiele drobniejsze, niż żeńskie i po
grążone pod wodą. Gdy pylniki dojrzewają, kwiaty męskie odrywają się zupełnie od rośli- ny, wypływają na powierzchnię wody i swobo
dnie przepływając, pędzone wiatrem pomiędzy żeńskiemi kwiatami, zapładniają takowe. Po zapłodnieniu spiralne szypułki żeńskich kwia
tów kurczą się, ściągając kwiaty pod wodę, gdzie odbywa się owocowanie.
W tak i sposób czytelnicy nasi zapoznali się z kilkoma ważniejszemi przykładam i różnoro
dnych przystosowań w budowie kwiatów, m a
jących na celu krzyżowanie w zapładnianiu.
Najpiękniejsze jednak i najbardziej skom
plikowane tego rodzaju przystosowania spo
tykam y w grupie roślin storczykowatych (Or- chideae), tych cudownych ozdób zwrotnikowej flory. K a ro l Darw in w znakomitem swem dziele p. t.: „O zapładnianiu storczyków za pośrednictwem owadów" podaje nam całe skarby faktów, tyczących się zapładniania tych roślin. Ciekawego czytelnika odsyłamy do tego zajmującego ze wszech m iar dzieła, a w tem miejscu przedstawimy tylko kilka przykładów, które wskażą nam, jak różnoro
dne te przystosowania u storczyków być m o
gą. Opiszemy mianowicie zapładnianie u stor
czyków: Orchis mascula, C atasetum saccatum , oraz u C oryanthes m acrantha.
U Orchis mascula (fig. 6) widzimy, że obie masy pyłkowe (a) siedzą na długich rożkach (n), spoczywających każdy podstawą swoją na kulistej, lepkiej powierzchni (d). Obie te po
wierzchnie są znów otoczone szczególną muszel- kow atą powłoczką (rostellum) (r). P rzy najlżej- szem dotknięciu powłoczką ta pęka w poprzek, a lepkie podstawki się obnażają, jak to wła
śnie na fig. 6-tej widać. Tuż pod miejscem
F ig . 6.
przymocowania tej muszelkowatej powłoczki (r, fig. 7) mieszczą się dwie powierzchnie zna
mion słupkowych (fig. 7, st), a poniżej umie
szczone są w szczególnym rożku miodniki (na rysunku tego rożka nieuwydatniono).
F ig . 7 .
Gdy owad na kwiat wchodzi, siada na w ar
dze korony (fig. 7,1), a trąbk ę swą wsuwa do miodnika. P rzy tej operacyi podstawą swej główki dotyka się leżącej powyżej powłoczki, k tóra też skutkiem tego z łatwością przerwać się może. Gdy owad trąb k ę wysuwa, ku
liste, obnażone, lepkie podstawki mas pyłko
wych przylepiają się do główki jego. T ak stojące n a główce masy pyłkowe unosi owad z sobą do innego kwiatka i znów do rożka miodnikowego trąb k ę wsuwa. W tedy lepkie podstawki przylepiają się w odpowiednich miejscach w nowym kw iatku i pochylając się
788 W SZECH ŚW IA T. N r. 50.
ciężarem własnym, u p ad a ją w ten sposób, że obie pyłkowe m asy pokryw ają znamiona i do
konywają zapłodnienia. M ożna sztucznie n a śladować trą b k ę owada, np. wsuwać do rożka miodnikowego ostro zakończony patyczek;
wtedy masy pyłkowe przylepią się do niego w prostopadłem położeniu i z nim razem wy
ciągnąć się dadzą z kw iatka.
U storczyka C atasetum saccatum , który D arw in dla oryginalności formy jego nazywa
„najdziwniejszym ze wszystkich storczyków,"
widzimy innego znów rodzaju przystosowania.
Storczyk ten je s t oddzielno-płciowym; przeno
szenia pyłku kwiatowego z kwiatów męskich na żeńskie dokonyw ają owady.
Szczególnie owady pszczołowate odwiedzają tę roślinę, aby ogryzać m ięsistą dolną wargę jej kwiatów. W związku z tą w argą pozostaje pewna m ięsista część, kończąca się u dołu dwoma długiem i w yrostkam i, ja k je nazywa D arw in, rożkam i (antennae). W tej to części u kryte są pyłkom asy, spoczywające na dłu
giej nóżce, silnie zgiętej i utrzymywanej w zna- cznem naprężeniu przez przylegającą do niej szczególną błonkę, pozostającą w ścisłym związku z rożkam i. G dy dotkniem y się cho
ciażby lekko bardzo rożków, błonka ta zosta
je przerw aną, a zgięta nóżka p ro stu jąc się n a
gle, ja k sprężyna, wyrzuca na znaczną odle
głość pyłkomasy. O tóż owad, biegając po po
wierzchni w argi, musi koniecznie grzbietem swym dotknąć się końców tych rożków, a wy
rzucone skutkiem tego pyłkom asy p ad a ją na głowę jego. Z tym ciężarem biegnie owad na kwiat żeński, gdzie pyłkiem zapłodnienia doko
nywa. N ieraz te pyłkom asy byw ają wyrzucane prawie na odległość trzech stóp od kwiatka.
J a k więc wielką musi być sprężystość nóżki, masy te dźwigającej.
W reszcie opiszemy ze wszech m iar in tere
sujące przystosowania, jak ie D -r O rliger zba
dał u storczykowatej rośliny C oryanthes mac- ra n th a , a o których wspomina D arw in w dziele swem „O pochodzeniu gatunków .”
U tej rośliny w arga dolna kw iatu je st po
środku wydrążona w postaci kubka, do k tó re go wciąż spływ ają krople wodnistej cieczy, wy
dzielane przez dwa specyjalne rożki nad kub
kiem umieszczone. K u b ek ten posiada z boku poziomo mniej więcej biegnący kanalik, pro
wadzący n a zew nątrz i umieszczony na poło
wie jego wysokości, tak , że gdy ciecz do poło
wy zbiera się w kubku, przez ten kanalik na zewnątrz wypłynąć może.
W kanaliku tym mieszczą się wewnątrz bli
żej ujścia jego, lepkie masy pyłkowe, a bliżej kubka lepkie znamię słupka. Sam a warga dol
na zakrzywia się podstawową swoją częścią ponad kubkiem, tworząc nad nią jakb y skle
pienie. P ośrodku tego sklepienia widzimy znów dzbanuszkowate wydrążenie z dwoma bocznemi ujściami, umieszczone tuż ponad kubkiem. W ydrążenie to je s t nawewnątrz pokryte kilkoma mięsistemi listewkami. „N aj- gienijalniejszy człowiek, powiada Darwin, nie- będąc świadkiem tego, co się tu odbywa, nie zdołałby sobie wyobrazić, jak ie przeznaczenie m ają wszystkie wspomniane części."
Otóż, trzm iele wchodzą jeden za drugim do w nętrza dzbanuszkowatego wydrążenia, by ob
ja d a ć znajdujące się tam m ięsiste listewki, że zaś naraz wchodzi ich bardzo wiele, jedne drugie spychają i nieboraki przez dolny otwór wydrążenia, n a dół spadając, dostają się do umieszczonego pod niem kubka z wodnistym płynem . W tej niespodziewanej i arcynieprzy- jem nej dla nich kąpieli moczą sobie skrzydeł
ka tak, iż niepodobna im do góry wzlecieć.
Szukając tedy wyjścia z wody, włażą we wspo
mniany wyżej kanał boczny kubka, zn ajd ują
cy się właśnie na wysokości poziomu płynu.
K anałem tym w ydostają się n a świat. Ponie
waż zaś k an a ł bardzo je st wąski, trzm iele, wę
dru jąc w nim, dotykają grzbietam i swemi umieszczonego na jego ściance wewnętrznej naprzód lepkiego znam ienia słupkowego, a nieco dalej (bliżej ujścia zewnętrznego) lep
kich mas pyłkowych, które też łatwo przyle
p iają się do ich grzbietów.
Z tym ciężarem na grzbiecie biegną owady na inne kwiaty, tu znów do dzbanuszkowatego wydrążenia włażą, a zepchnięte przez współ
biesiadników swych, w padają do kąpieli wo- * dnej w kubku. Z niej wydostać się pragnąc, znów włażą do w nętrza bocznego kanału, a przechodząc przezeń, ocierają swój pyłkiem obładowany grzbiet o lepkie znamię słupko
we, do którego pyłek ten przylepia się i idąc dalej, nowy znów zapas pyłku z tegoż kwiatka na grzbiet swój zabierają.
W taki sposób owady znakomicie przyczy
niają się w tym razie do krzyżowania w za- pładnianiu storczyka.
N r. 50 W SZE C H ŚW IA T. 789
„W idzimy więc teraz dopiero, mówi D a r
win, całą użyteczność wszystkich części rośli
ny, mianowicie: rożków, wydzielających ciecz wodnistą i kubka, nawpół tą cieczą napełnio
nego, który nie pozwala trzmielom wzlecieć na skrzydłach, zmuszając je do przełażenia przez k an a ł i pocierania się o stosownie umieszczo
ne lepkie znamię słupka i lepkie pyłkom asy.“
Ś W I A T Ł O ZODYJAKOWE.
W dniu 30-ym L istopada mieliśmy zaraz po zachodzie słońca bardzo wspaniałe a niezwy
kłe u nas zjawisko — ś w i a t ł o z o d y j a - k o w e. Okoliczności, towarzyszące mu, były następujące: P o pogodnym, ciepłym i stosun
kowo spokojnym dniu, gdyż w iatr zaledwo umiarkowanym nazwać było można, słońce przy zachodzie w cienkie chmury osłonięte, było różowe, k tó ra to barwa udzialała się chmurom nietylko bliskim poziomu, ale i wyż
szym, ku zenitowi sięgającym. Ten różowy ko
lor chm ur je st u nas częstem zjawiskiem i lu
dowa m eteorologija wróży z niego w iatr w bli
skiej przyszłości; pochodzi on od pochłaniania czerwonych promieni słońca przez niektóre gatunki chmur, ale niema żadnej wspólności z światłem zodyjakowem.
Z araz po zachodzie słońca zrobiła się nie
zwykła jasność, jakby w czasie św iatła księży
cowego; przedmioty były olśnione dziwnie mi
łym blaskiem, którego urok podnosiły czer
wone chmury, ja k również w seledynowy ko
lor wpadające światło nieba od chm ur wolne
go. Całość zjawiska m iała pozory zorzy pół
nocnej bez wieńca i słupów; rozumie się także, że kierunek, z którego rozchodziło się światło, nie odpowiadał kierunkowi zórz północnych, wybiegających z północnej strony poziomu;
zjawisko zaś w mowie będące rozpościerało się od strony zaszłego słońca i sięgało wysoko nad poziom, przedstaw iając pewną jednostaj- ność w swoim przebiegu. Trw ało ono dość długo, bo dopiero po godzinie 5 i pół zaczęło szybko znikać, ciemność też zwykłego listo p a
dowego wieczora wkrótce z a ta rła je zupełnie.
Około godziny 5-ej był blask zjawiska jeszcze ta k silny, iż przedmioty, na kilkadziesiąt kro
ków odległe, można było rozróżnić.
W krajach międzyzwrotnikowych przytrafia się dosyć często podobne światło i Aleks.
H um boldt, który je w swoich podróżach nie
jednokrotnie widział, powiada, że je s t ono oz
dobą nocy wspomnianych krajów. Główny kierunek, w którym rozchodzi się od słońca w mowie będące światło, zajmuje na kuli nie
bieskiej pas nazwany zodyjakiem (zwierzyń
cem); ztąd też nazwa św iatła zodyjakowego.
K to cokolwiek je st obeznany z położeniem gwiazd na pomienionym pasie rozsianych, ten bez trudności zm iarkuje, że w obecnej porze zajmuje tenże pas dosyć wysokie stanowisko nad naszym poziomem; światło też zodyjako- we może przy sprzyjających w arunkach dosię
gać znacznej wysokości, ja k to w rzeczy sa
mej było w d. 30 Listopada.
Co je st atoli przyczyną tego zjawiska, nie ta k łatwo odgadnąć z zupełną pewnością.
W każdym razie nie pochodzi ono od ziemi, ale od słońca i pokazuje się albo przed jego wschodem, albo po zachodzie. W czasie cał
kowitych zaćmień słońca pojawia się naokoło ciemnej tarczy księżyca światło podobnego blasku, jak zodyjakowe; tworzy ono jak b y wie
niec (koronę) promieniejący słabem światłem i znikający natychm iast, skoro słońce zaczyna znowu wynurzać się z zaćmienia. Otóż blask tej korony pochodzi od atm osfery słońca, roz
ciągającej się po za granice ostrokręgu cienia, w którym w chwili całkowitego zaćmienia je s t ono pogrążone. W prawdzie atm osfera tak a otacza ustawicznie słońce, ale ma w porówna
niu z jego wielkim blaskiem tak słabe światło, iż w codziennych warunkach dostrzeżona być nie może. Słońce odbywa obrót naokoło swo
je j osi; je st też widownią rozlicznych, szyb
kich i ogromnych przemian; z tego powodu można przypuścić, że w wielu przypadkach zmiany te udzielają się także atmosferze słoń
ca i pobudzają, że tak powiemy, do falowania i przekroczenia tych granic, których dosięga w zwykłych, codziennych warunkach. K iedy słońce znajduje się niedaleko pod poziomem, atm osfera jego przynosi nam słabe swoje świa
tło w tem większej obfitości, im większa jej część sięga nad poziom; nie odbywa się to co
dziennie, gdyż atm osfera słońca nie m a sta
łych i zawsze jednakowych kształtów,la ziemia znowu codziennie zmienia swoję odległość od słońca i codziennie inną część swojej powierz
chni zwraca do niego. Zjawisko zależy tutaj
790 W SZE C H ŚW IA T. N r. 50.
od wielu warunków, k tó re niezawsze p rzy tra
fiają się równocześnie i dlatego ta k rządkiem czynią je w naszej szerokości.
O bjaśnienie św iatła zodyjakowego, jak o po
chodzącego od atm osfery słońca, podał de Mai- ran , sekretarz akadem ii francuzkiej w „T rai- te de 1’aurore boreale, P a ris 1733.“
K.
L i PRZEDHISTORYCZNY
A J E D N A K W S P Ó Ł C Z E S N Y .
przez F . S .
(Dokończenie).
N ie m ają Fuegosy ani mieszkań, ani osad żadnych, całe życie b łąk ają się tylko z m iej
sca na miejsce w swoich łodziach, poszukując ciągle żywności. Na noc wylądowują gdzie się zdarzy, w pierwszym lepszym punkcie wybrze
ża, z kilku suchych gałęzi wznoszą nędzne schronisko n a poczekaniu, zapalają stos ognia u wnijścia i k ła d ą się, pięć lub sześć osób, j e dna koło drugiej, na mokrej ziemi.
Co do u b ra n ia , to, ja k powiedzieliśmy już wyżej, sprow adza się ono do minimum.
Najczęściej Fuegos nie ma żadnej odzieży. J e żeli j ą ma, to składa się ona cała ze skóry la mowej, odwróconej włosiem na wierzch i za
rzuconej w formie płaszcza na ram iona. P le miona, zamieszkujące środkową okolicę wyspy noszą tylko pewien rodzaj peleryny ze skóry wydrzej, niewiększej od chustki od nosa, k tó rą zarzucają sobie na plecy i zawsze ta k nią kie
ru ją, ażeby ich od w iatru zasłaniała. Darw in widział wielu zupełnie nagich, mimo ulewnego naówczas deszczu. J e s t też u nich w użyciu tatuow anie, a mianowicie na tw arzy wstęgi białe i czerwone. Z a barwnik służą im do tego jakieś wysuszone owady i ich wydzieliny.
P o d względem ku ltu ry m ateryjalnej, F u e gosy są bliźniaczo podobni do ludzi przedhi
storycznych z epoki kam iennej. N ie znają ani m etali, ani rolnictwa, an i zwierząt domowych
— zupełnie ta k samo, ja k owi ludzie pierwo
tni. J a k o broni, używ ają łuków, proc i strzał;
te ostatnie zaostrzają obsydyjanowemi kam y
kami lub kaw ałkam i szkła z butelek, k tóre tu czasem jak i o kręt wyrzuci lub um yślnie pozosta- j
wi. W yrobienie tych strzałek je st pod każdym względem takie samo, ja k wyrobienie znanych z wielu kolekcyj strzałek „przedhistorycznych."
Do wyrobu niektórych przyrządów Fuegosy używają też kości zwierząt, a więc tak samo ja k krzemienni praojcowie nasi. Również jak oni, w yrabiają harpuny, osełki i t. p. Prócz tego umieją zgruba garbow ać skórę fok, plotą kosze z trzciny do noszenia mięczaków, robią wory skórzane do przechowywania strzał i o r
dynarne pudła z kory drzewnej. Jeżeli do tego dodamy broń, to już będziemy mieli wszystko, co F uegos posiada.
Łodzie ich są wyrobione także z kawałków kory, trzciną pozszywanych. Z gięte w pałąk gałęzie nad ają łodzi k ształt i górny jej brzeg stanowią. Szczeliny wypchane mchem i gliną.
I w tem mieszkańcy Ziemi Ognistej przypo
m inają odległych przodków ludzkości, że, zna
ją c użytek ognia, otrzym ują ten skarb przez tarcie. Używają do tego dwu krzem ieni i pęku suchego mchu. Ponieważ zaś niełatwo przy
chodzi im rozniecić płomień, przeto pielęgnują go bardzo troskliwie, gdy już raz zapłonie.
Związek rodzinny wspiera się u tego ludu na bardzo wątłych podstawach. Zwykle F u e
gosy m ają po dwie żony, które są zupełnemi niewolnicami; przez całe życie łowią ryby, wiosłują, pływają i n a dno się nurzają, oraz dźwigają ciężary; wkońcu zaś, gdy już nie mogą pracować, mężowie je zabijają i zjadają.
J e s tto zresztą prawie powszechny obyczaj u wielu dzikich ludów, mianowicie też a u stra lijskich, że w ten sposób małżonek okazuje cześć swojej starzejącej się żonie. Szkoda by
łoby przecie, mówią, zm arnować bez użytku tyle i tak dobrego mięsa.
Bardzo słabo też są rozwinięte u Fuegosów uczucia przywiązania dzieci względem rodzi
ców. D arw in tak opisuje spotkanie się młode
go Fuegosa po powrocie z A nglii ze swoją m atką i bratem : „D aleko więcej przedstawia interesu spotkanie dwu koni na łące, gdy te konie kiedyś w jednym zaprzęgu chodziły, niż powitanie tych tak bliskich sobie ludzi. Nie dostrzegłem najmniejszego objawu czułości.
P opatrzeli sobie przez chwilę w oczy i m atka niezwłocznie się oddaliła ku swojej łodzi. Gdy jeden z Fuegosów dowiedział się, wróciwszy do kraju, o śmierci ojca, wyrzekł tylko filozo
ficznie: cóż robić!“ Oczywiście, że niemniej są obojętni w stosunkach, o przyjaźni stanow ią
N r. 50. W SZ E C H ŚW IA T . 791 cych: kiedy kilku z nicli wróciło do kraju
z'A nglii, spółziomkowie w ciągu p aru dni ze wszystkiego ich obdarli.
Bóstw a żadnego nie znają i nie m ają też nic takiego, coby przypominało jakąkolw iek cere- moniją religijną. Jed e n z nich chwalił się, że na Ziemi Ognistej wcale niema złego ducha.
Niektórzy podróżnicy piszą, że są między nimi czarodzieje, ale jakąby była ich rola, nie wspo
minają.
Mowa Fuegosów jestto pewnego rodzaju gdakanie, podobne, według Cooka, do bełkotu, ja k i wydaje człowiek, płócząc gardło. Do któ
rego języka j ą zaliczyć, niewiadomo. J e s tto zapewne dyjalekt jednego z czterdziestu szcze
pów językowych amerykańskich; jed n a z tych gw ar zmieniających się bezprzestannie z gie- neracyi do gieneracyi, z plemienia do plem ie
nia, w które obfitują Indyjanie amerykańscy.
Społeczny ustrój Fuegosów je s t ta k niski, że trudno sobie jeszcze niższy wystawić. Z daje się, że nie dosięgli dotąd nawet tego pierwo
tnego stanu, który się cechuje formacyją ple
mienia (tribu). U nich są tylko proste, przy
padkowe zbiegowiska ludzi, którzy razem wprawdzie polują i ryby łowią, ale wspólnego przywódzcy nie m ają. W tych różnych g ru pach niem a ani śladu żadnej organizacyi; k a
żdy robi co chce. Rozproszone na wielkich od
ległościach grupy takie staczają między sobą zacięte walki, jeśli się przypadkiem spotkają.
O własności ziemskiej nie m ają pojęcia.
Ż aden Fuegos nie posiada nic więcej nad swój oręż i kilka skór odzieży. A le i pod tym względem są komunistami czystej wody. J e żeli się da jednem u z nich ja k ą szm atę, wnet on sam j ą rozdziera i po kawałku tow arzy
szom rozdaje. Nie jestto zresztą szlachetna hojność, lecz wynik potrzeby, bo towarzysze nie ścierpieliby, żeby jeden z nich miał więcej niż inni. D lategoto rozebrano wszystko tym, co z Anglii do k raju powrócili.
Ciekawą było rzeczą przekonać się, do j a kiego też stopnia cywilizacyi może być dopro
wadzony Fuegos i ja k i zrobi użytek ze swoich nabytków oświaty, gdy się znowu znajdzie w swoim kraju, między swoimi. Jak o ż zrobio
no to doświadczenie, a oto jego rezultaty.
W r. 1826 kapitan Fitz-R oy przywiózł do A nglii parę Fuegosów, mężczyznę i kobietę.
Pierwszy, nazwany Jem m y B uton, stał się niebawem gentlemanem co się zowie, nauczył
się nieźle po angielsku, chodził zawsze w rę kawiczkach i okazywał zakłopotanie, gdy do
strzegł jak i pyłek na swych lśniących b utach lakierowanych. Po trzechletnim pobycie w A n glii odwieziono go z powrotem na rodzinną wyspę, zbudowano mu tam chatkę, zaopatrzo
no go w przeróżne sprzęty, a jakiś misyjonarz pozostał z nim dla towarzystwa. W rok potem nowy okręt angielski zarzucił u wyspy kotwi
cę. Skończony gentlem an był już nanowo skończonym dzikim. B rudny i zupełnie nagi, zawstydził się trochę z początku, ale nie omie
szkał upewnić Europejczyków, że się czuje zu
pełnie szczęśliwym i że nie ma żadnej ochoty wracać do Anglii. D la misyjonarza zaś przy
bycie rodaków było wielkiem szczęściem, gdyż dzicy już tylkoco mieli go pożreć, sprzykrzył się im.
Coś podobnego zauważono i u innych dzi
kich, a to najlepiej dowodzi, ja k tru d n ą je st do zaszczepienia między nimi nasza oywiliza- cyja. W ielu z nich przebywało w większych naszych ogniskach oświaty, uczyło się w na
szych szkołach, a jednak ci sami ludzie, wró
ciwszy do swoich, niezmiernie szybko zrzucali z siebie tę powierzchowną skórę kultury. W y mownym przykładem tego był pewien B oto- kud, który wrócił do dzikiego życia swych ziomków, otrzymawszy w jednym z uniwersy
tetów stopień doktora medycyny. Czerwono- skórzy, którym yankees dają darmo grunty, chaty i żywność, przekładają najczęściej swój żywot tułaczy n ad te wygody. A wszystko je dynie dlatego, że od wieków nawykli do swego sposobu życia, a z innym nie są oswojeni.
W pływ przodków to je s t dziedziczność, jest czynnikiem wszechpotężnym.
Bądźcobądź zresztą, czy z tego powodu, czy z innego, ludy, które nazywamy niższemi od nas, są zadowolone ze swego losu i nie p ra gną zmiany. N iem a w historyi przykładu, aby jakiś naród ucywilizowany zdołał narzucić swoją cywilizacyją innemu narodowi, o wiele mniej rozwiniętemu. W ogólności zetknięcie się nowożytnych ludów ucywilizowanych z dzi- kiemi do tego tylko doprowadza, że te ostatnie wymierają do szczętu. Niekiedy tak dalece do szczętu, że, ja k np. Tasmańczycy, literalnie co do jednego. Z daje się, że ten sam los czeka czerwonoskórców. Jeżeli, coprawda, lud poko
nany dosięgnął ju ż pewnego szczebla kultury, to naród zwycięski może mu siłą narzucić swój
792 W SZE C IIŚW IA T. N r. 50.
język, obyczaj, swoje urządzenia i swoją, reli- giją; ale zarówno ów język, ja k obyczaj i inne cechy ulegną tu w krótce głębokim zmianom, zastosowanym do umysłowego nastroju tych, co je przyjęli. Jeżeli, co je s t wątpliwem, insty- tucyje europejskie ta k skwapliwie zaprow a
dzane w J a p o n ii, m ają się tam przyjąć i utrw a
lić, to będą musiały wielce się przekształcić.
A le ta k ie przekształcenia są dziełem całych stuleci, nie zaś dnia jednego. Tysiąc la t trzeba było średniowiecznej epoki, żeby odrodzenie wyhodować. Obecny stan każdego ludu je s t następstw em stan u przeszłego, ja k roślina n a stępstwem nasienia. N iem ożna dojść do wyż
szej formy, nieprzeszedłszy przez cały szereg form niższych. Fuegos, Chińczyk, A ra b , k a żdy z nas zresztą pow stał z długich, powol
nych kum ulacyjnych wpływów dziedziczności.
Zmienić je tylko mogą nowe wpływy dziedzi
czności, znowu przez wieki nagrom adzane.
P rzyg lądając się Fuegosom , widzimy, jak ie były w arunki bytu naszych naddziadów p ier
wotnych; były to w arunki bardzo uciążliwe w porów naniu z temi, śród których my żyje
my, ale zastosowane do ich myśli i uczuć, za
pewne więc d la nich nie wydawały się cięż- kiemi.
T akie odbudowywanie przeszłości sprawiło, żeśmy musieli zupełnie stracić daw ną naszą wiarę w szczęśliwy żywot ludzi pierwotnych.
M niem any wiek złoty poetów był wiekiem dzi
kiego okrucieństw a. Niem niej fałszywe mieli pod tym względem w yobrażenia filozofowie i uczeni zeszłego wieku. N ie było jeszcze a r cheologii przedhistorycznej, kierowali się więc tylko w łasną fantazyją. Tacy pisarze ja k D i
derot, Buffon, a zwłaszcza R ousseau wystawiali sobie człowieka pierw otnego jak o istotę łago dną, dobrą, szlachetną, k tó ra w cieniu dębów sielankowe życie wiodła. D opiero instytucyje późniejsze ludzkości zepsuły tego człowieka- anioła i nieprędzej wiek złoty zabłyśnie na ziemi, aż człowiek się cofnie do stan u natury.
Jak ż eb y się zdziwili ci filozofowie, gdyby, stu- dyjując życie ludów dzikich, przekonali się, że ów ich stan n atu ry był rzeczą tak ohydną, że człowiek nieucywilizowany był zwierzęciem bardzo niedołężnem , a zbiorowiska tych ludzi żyły tak, ja k żyją drapieżne zwierzęta, niezna- jąc innego praw a nad prawo siły fizycznej, m ordując i grabiąc tych, których się niema czego obawiać, pozbywając się starców przez
zabójstwo, gnębiąc żony własne ja k juczne by
dlęta i pożerając je, gdy się ju ż wysłużą. Jeżeli dla takich ludzi potrzebne były jak ie urządze
nia społeczne, to zgoła nie patryjarchalne, o ja kich ci filozofowie marzyli, lecz urządzenia i praw a surowe, żelazne, bezlitośne, właśnie takie, jak ie u wszystkich ludów starożytności spotykam y w samem zaraniu dziejów.
Przez długi czas nau ka lekceważyła sobie badanie dzikich ludów, które, ja k widzimy, przedstaw ia niem ały interes scyjentyficzny i filozoficzny. Od tychto ludów dopiero pozy
skamy z czasem, za pośrednictwem podróżni
ków, wszystkie możliwe do osiągnięcia jeszcze dokumenty, k tó re nam pozwolą skreślić do
kładny obraz stopniowego rozwoju ludzkości.
O Z M Y S Ł A C H .
przez
M. Siedlewskiego.
(C iąg dalszy).
W Ę C H .
Zm ysł powonienia ma swe siedlisko w gór
nej części jam nosowych. J a k organ smaku, umieszczony przy wejściu do k an a łu pokarm o
wego, daje nam poznać pewne właściwości ciał, służących nam za pożywienie, ta k organ węchu, położony n a drodze, k tó rą się zwykle powietrze dostaje do płuc, uprzedza nas o j a kości mięszaniny gazowej, k tó rą oddychać ma
my. W skazówki, jakich nam w ten sposób do
starcza, nie są do pogardzenia, gdyż prawie wszystkie substancyje nieprzyjem nego zapa
chu są szkodliwe dla organizmu, choć odwro
tny stosunek niezawsze ma miejsce.
W każdej z jam nosowych, które, ja k wia
domo, z tyłu kom unikują się z przełykiem, można odróżnić dwie części, niejako dwa pię
tra: górne — w kształcie wąskiej szpary — i dolne, znacznie obszerniejsze — oba połączo
ne ze sobą zapomocą szczeliny bardzo wąskiej.
W tem to górnem piętrze rozsiane są zakoń
czenia nerwu węchowego; dlatego też nosi ono nazwę szpary węchowej, podczas gdy dolne stanowi poprostu drogę oddechową. Jam y no
sowe wysłane są błoną śluzową, k tó ra w szpa-
N r. 50. W SZE C H ŚW IA T. 793 rze węchowej ma kolor żółtawy; tam to pom ię
dzy zwyczajnemi komórkami nabłonkowemi znajdują się rozsiane komórki węchowe, k ształ
tu owalnego, wydłużające się na zewnątrz w wyrostek pręcikowaty, a na wewnątrz w cienką niteczkę, k tó ra je s t w związku z włó
knem nerwu węchowego.
W ęch, podobnie ja k i smak, zaliczonym je st do zmysłów chemicznych, lecz szczegóły, do
tyczące funkcyjonowania organu powonienia, są jeszcze mniej znane i mniej podatne do ob
jęcia ich jakim kolwiek ogólniejszym poglą
dem, aniżeli to ma miejsce dla smaku.
S łaba znajomość szczegółów je st po części skutkiem trudności doświadczeń. O rgan wę
chu je st tak ukryty, iż niepodobna się doń do
stać; przytem za podnietę służą mu substan- cyje gazowe, z którem i trudniej je st m anipu
lować, niż z ciałami innych stanów skupienia.
To też podczas gdy terytoryjum smakowe je st jak o tako zbadane, a szczegóły, w ten sposób zdobyte, zostały nawet do pewnego stopnia zużytkowane pod względem teoretycznym, dla zmysłu powonienia nic podobnego niema.
O rgan węchu może być wprawionym w stan pobudzenia tylko przez cząsteczki substancyj gazowych, albo, dokładniej, lotnych '). Płyny, a tembardziej ciała stałe, jeżeli są nielotne, nie mogą działać na kom órki węchowe. Można napełnić całą jam ę nosową wodą kolońską, niewywołując żadnego innego wrażenia, prócz dotykowego. Co więcej, zauważono, że zetknię
cie z jakim kolwiekbądź płynem niszczy na pe
wien czas wrażliwość na zapachy. O bjaśniają to pęcznieniem komórek wskutek wbierania wody lub innej jakiej cieczy; osłabienie węchu przy katarze tłumaczy się, prócz powyższego, jeszcze i tem, że nabrzmienie błony śluzowej nosa sprowadza zamknięcie owej wąziutkiej szczeliny, przez którą powietrze dostaje się do p iętra węchowego 2).
' ) D aw nićj n ie k tó rz y są d zili, że c ia ła w onne d z ia ła ją n a o rg a n w ęchu z a p o śred n ictw em ete ru , k tó re m u się m ia ł u d zielać ic h ru c h d rg ający ; dziś je d n a k t a h ip o te z a je s t zarzu co n ą.
2) W a ru n e k lotności c ia ł, m a ją c y c h d z ia ła ć n a o rg a n w ęchu, nasu w a n a m yśl p y tan ie, czy też ryby ten zm ysł p o sia d a ją ? D o tw ierdzącej odpow iedzi zm u sz a ją b a d a n ia a n a to m ic z n e , k tó re w ykazały u tych zw ierząt osobny n e rw , o d p o w iad ający n aszem u w ęchow em u i peryfery- c zn e je g o zak o ń cz en ia, b ard zo podobne do ty c h , ja k ie w id zim y u ssących i czło w iek a. O prócz tego w ykonano
D rugi kardynalny warunek działania ciał na organ węchu polega na tem, źe cząsteczki ich powinny przybywać z pędem powietrza.
Jeżeli będziemy jakąkolwiek substancyją won
n ą trzymali pod nosem, niewciągając nim po
wietrza, to nie doznajemy żadnego wrażenia węchowego, aczkolwiek cząsteczki jej docho
dzą do właściwego miejsca, co widocznem je st stąd, że jeśli one działają zarazem i na nerwy dotykowe, to następuje kłócie, łechtanie, ki
chanie, wydzielanie łez.
W arunkow i powyższemu czynimy zadość w życiu codziennein, gdy, chcąc się przekonać 0 obecności jakiego zapachu, wdychamy mo
cno raz poraź, ażeby wciąż nowe cząsteczki działały na organ węchu. Dlaczegóż jednak podczas wydychania nie czujemy żadnego za
pachu, chociażby przy wdychaniu był ja k naj
wyraźniejszym. Pochodzi to stąd, że przy wy
dychaniu p rąd powietrza przez w ystającą z góry krawędź kości, zostaje skierowany wy
łącznie przez dolny kanał na zewnątrz. P rzy tem jednak nie je st absolutnie wykluczoną możliwość dostania się powietrza do p iętra górnego, ja k tego dowodzą dość wyraźne w ra
żenia węchowe przy ta k zwanem „odbijaniu się." Że przy oddychaniu w jakiejkolwiek wonnej atmosferze nie czujemy żadnego zapa
chu podczas ekspiracyi — wytłumaczyć można niknięciem słabego wrażenia wobec silnego.
Co warunkuje własność zapachową substan
cyj wonnych, niewiadomo. K lasyfikacyja za
pachów je st dotychczas żadną; nie mamy na
wet w języku specyjalnych słów dla oznacze
nia jakiejkolwiek grupy zapachów pokrewnych, lecz nazywamy je według ciał, z których po
chodzą, np. zapach piżma, róży, fijołków i t. d.
U dało się zaledwie na dwie grupy podzielić substancyje wonne; do pierwszej należą wsze
lakie olejki, balsamy i t. p. ciała, dostarcza
jące nam wrażeń czysto nerwowych; do dru
giej takie substancyje, ja k amonijak, chlor, brom, kwas octowy i t. d., które, prócz orga
nów węchu, drażnią jeszcze na mocy swych własności chemicznych błonę śluzową nosa 1 mogą wywoływać odruchowo kichanie, wy
dzielanie łez. Widocznem je st jednak, że same
doświadczenia, z których wnioskować w ypada, że ryby istotnie obdarzone są powonieniem. Prawdopodobnie je dnak ich wrażenia węchowe różnią się od tych, jakich doznają zwierzęta powietrzne.
794 W SZECH ŚW IA T. N r. 50.
zapachy nie są tu wcale rozklasyfikowane;
wprawdzie jeden z uczonych usiłował sub
stancyje pierwszej kategoryi podzielić na g ru py, lecz bez powodzenia.
W ypadałoby przypuścić, źe dla rozmaitych zapachów istnieją specyjalne włókna nerwo
we, ile jednakże rodzajów takowych przyjąćby należało, to, wobec nieudałej klasyfikacyi za
pachów, pozostaje niezdecydowanem.
Powonienie jest, rzec można, najczulszym naszym zmysłem; 0,00005 mgr. olejku różane
go daje się uczuć zupełnie wyraźnie, lecz to je s t jeszcze bardzo dużo w porównaniu z ilo
ścią piżma, do tego potrzebną, a k tó ra wynosi zaledwie 0,0000005 m gr. Jeżeli tyle wystarcza dla człowieka, to jak że nieskończenie m ałą musi być ilość substancyi wonnej, o parę wiorst zdradzającej przed gazellą obecność nieprzy
jaciela.
Co się tyczy znaczenia umysłowego, to o po
wonieniu można powiedzieć to samo, cośmy powiedzieli o sm aku. W rażenia węchowe są przeważnie natu ry podm iotow ej, związane z uczuciami przyjemności i przykrości; nie wchodzą one w skład pojęć, streszczających w sobie naszą wiedzę o świecie zewnętrznym.
W yznać jednakże należy, że jeśli dla człowie
k a węch posiada n ad e r m ałą stosunkowo w ar
tość, to nie ta k się rzecz ma ze zwierzętami, którym węch częstokroć większe oddaje usłu
gi, niż wzrok. My wyobrażam y sobie świat zewnętrzny głównie w term inach wzrokowych;
ja k się on odbija w umyśle psa lub antylopy—
zbadać trudno, lecz domyślać się należy, że obok wyobrażeń wzrokowych, wyobrażenia węchowe odgryw ają tam rolę niepoślednią.
U zwierząt, k tóre o ryjentują się zapomocą wę
chu, stro n a uczuciowa zapachów zdaje się być nietylko stosunkowo, ale. i bezwzględnie słab szą, niż u człowieka. Ilo ść przyjemności lub przykrości, jakiej doznaje na tej drodze np.
pies, je s t bardzo ograniczoną, podczas gdy dla nas każdy prawie zapach je s t albo przyje
mnym albo nieprzyjemnym, dla niego znako
m ita większość zapachów, jak o takich, wydaje się być obojętną na równi z wrażeniami, np.
dotykowemi.
D O T Y K .
D otykając rę k ą jakiegokolw iek przedm iotu, czujemy ciśnienie, jak ie on wywiera n a naszą
skórę, nadto doznajemy wrażenia ciepła lub zimna. N astręcza się więc pytanie: czy mamy tu do czynienia z jednym , czy też z dwoma zmysłami? czy jeden i ten sam a p a ra t nerw o
wy służy do odbierania i przeprow adzania obu- dwu wspomnianych rodzajów wrażeń, czy też każdy z tych ostatnich ma na swe usługi oso
bny organ? A priori, to drugie przypuszcze
nie wydaje się prawdopodobniejszem, gdyż wrażenia ciśnienia przedstaw iają się w n a
szym umyśle, jako zupełnie odrębne od wra
żeń termicznych, nie mające z niemi nic wspól
nego. N ie uprzedzajmy jedn ak faktów. H isto- logowie zbadali budowę skóry n a całem ciele;
okazało się, że je s t ona w zasadzie wszędzie je dnakową. Opiszemy j ą tu pokrótce. Skóra skła
da się z trzech warstw (fig. 1); spodnia warstwa,
Fig. i.
budowy włóknistej, zwana skórą właściwą, leży na pokładzie tk ank i podskórnej, bogatej w tłuszcz; górna jej powierzchnia nie je s t ró
wną, lecz przedstaw ia mnóstwo brodawkowa- tych wyniosłości. N ad nią, wypełniając zagłę
bienia między brodawkami, rozpościera się ta k zwana warstwa M alpighiego, zasługująca na uwagę z tego względu, że zawiera barwnik, od którego zależy kolor skóry. T a ze swej strony pokryta je s t naskórkiem — warstwą rozmaitej grubości w różnych okolicach skóry, co zależy od ciśnienia, na jak ie je s t wystawio
ną; największą grubość m a na piętach. Skóra je s t w całej swej grubości przedziurawioną przez cienkie kanaliki, które stanowią przewo-
N r. 50. W SZ E C H ŚW IA T . 795 dy gruczołków potowych, leżących w tkance
podskórnej i kończą się otworkami na powierz
chni naskórka.
W brodawkach skóry właściwej znajdują się t. zw. ciałka dotykowe (fig. 2), wyglądające ja k pęcherzyki z mnóstwem jąd er; włókna nerwo-
F ig . 2 .
we okręcają się około nich spiralnie i wcho
dzą do środka. W szczególnej obfitości znaj
dujemy te utwory na końcach palców, na dłoni i na podeszwie. Ten rodzaj zakończeń nerwo
wych nie jest przecież jedynym; w rozmaitych częściach ciała, obdarzonych wrażliwością doty-
F ig . 3 .
kową, napotykamy jeszcze innego rodzaju orga
ny, jakoto: banieczki dotykowe (fig. 3) w kształ
cie pęcherzyków z płynną zawartością, w któ
rej się kończy włókno nerwowe; widzimy je w języku, w podniebieniu, w wargach; są j e szcze t. zw. ciałka Paciniego (fig. 4), owalne, zło
żone z e współśrodkowych warstw, ograniczają
cych wązką jam kę, do której wchodzi włókno nerwowe. C iałka te, dochodzące niekiedy
F ig . 4 .
2 mm., leżą w tkance podskórnej dłoni i pode
szwy. N adto, często kończą się włókna n e r
wowe swobodnie, bez specyjalnych aparatów . R ezultaty poszukiwań histologicznych wzbu
dziły wątpliwość co do odrębności zmysłu ci
śnienia i zmysłu tem peratury. Niepodobna było bowiem między wspomnianemi rodzajam i zakończeń nerwowych, wyosobnić dwu t a kich, któreby swą budową zdradzały przezna
czenie do odbierania dwu odrębnych rodza
jów wrażeń. Przytem , ponieważ cała skóra je st wrażliwą na ciśnienie i na tem peraturę, przeto należałoby oczekiwać takich dwojakich narządów w każdej najmniejszej cząstce jej powierzchni, a tych nie zauważono. W r e szcie są miejsca na skórze, w których nie zna
leziono żadnych narządów końcowych, a j e dnakże czułe na dotknięcia. J a k widzimy, ana- tom ija mikroskopowa wcale nie przemawia za odrębnością zmysłu ciśnienia i zmysłu tem pe
ratury; lecz z drugiej strony wyznać należy, że przytoczone fakty nie przem aw iają i prze
ciw odrębności; z tego, że m ikroskop nie wy
krył żadnych takich właściwości w budowie zakończeń nerwowych, któreby dowodziły spe- cyjalnego przystosowania jednych do podniet termicznych, drugich — do podniet ciśnienia,
796 W SZECH ŚW IA T. N r. 50.
nic jeszcze napewno wnioskować nie można.
To też uczeni podzielili się na dwa obozy p ra wie równej siły, gdyż zarówno hipoteza iden
tyczności, ja k i hipoteza odrębności nie ma bezpośrednich na swe poparcie dowodów, a obie nie są wolne od zarzutów. N ajlepiej więc zrobimy, zajm ując stanowisko neutralne i wy
czekujące; będziemy mogli potem w każdej chwili stanąć po stronie większości. Używając przeto term inów: zmysł ciśnienia i zmysł tem peratu ry , czynimy to tylko dla uniknięcia dłu gich omówień; w tym razie przez zmysł rozu
miemy poprostu zdolność otrzym yw ania' pe
wnego rodzaju wrażeń, jakąkolw iekby one dro
gą przychodziły.
Weźmiemy naprzód pod uwagę zmysł ciśnie
nia. W rażenia, ja k ie otrzym ujem y za jego po
mocą, pow stają wtedy, gdy skóra ulegnie ci
śnieniu lub rozciąganiu. W rażliw ość skóry na tego rodzaju podniety je s t w różnych miej
scach skóry niejednakową, zależy ona od ob
fitości w danej okolicy zakończeń nerwowych, od zgrubień naskórka, który osłabia podnietę, od głębokości, w jakiej znajduje się pod skó
rą kość i t. d. N ajczulszą je s t skóra na czole, na skroniach i na grzbietowej stronie rąk:
w tych m iejscach odczuć m ożna ciśnienie 0,002 gram a; na nosie, w argach, powiekach trzeba już 0,005; na piętach zaś nieczuć ciężaru
mniejszego od 1 gram a.
(c. (1. n.)
WYCIECZKA DO LODNIKA i i i .
n a p is a ł
W a w r z y n i e c T r z c i ń s k i ,
k a n d . N a u k . P r z y r .
(D o k o ń c z e n ie ).
W swej wędrówce na lodniku kam ienie do
znają losu rozmaitego: w miejscach spadzi
stych, gdzie się lód łam ie, ja k na przełom ie kaskad, nie mogą się one na powierzchni utrzym ać i sp adają w jam y szczelin, aby po
kruszone lub przynajm niej znacznie obtarte, dopiero u stóp lodnika przez stopienie się lodu uwolnione zostały.
Taki b alast wyrzucony z lodnika, zbiera się u jego dolnego końca i stanow i jeg o m orenę końcową. W utworzeniu je j przyjm ują udział i
i moreny boczne, które też po dojściu do dol
nej granicy lodnika zostają osadzone wskutek stopienia lodu. Jeżeli dolna granica lodnika cofa się w górę, to miejsce osadzenia moren końcowych cofa się też wraz z nią, wskutek czego lodnik może mieć oprócz swej ostatniej moreny końcowej kilka innych starszych. Ten wypadek ma właśnie miejsce z lodnikiem R o danu, — kam ienista polana u stóp jego, o k tó rej wspominaliśmy, to właśnie szereg jego m oren końcowych.
K om binacyja kamieni z lodem na lodniku, wytwarza niektóre osobliwe zjawiska. K a mień, leżący na lodzie, nie dopuszcza do czę
ści lodu, k tó rą pokrywa, ciepła słonecznego, broni j ą od topiącego działania słońca. W sku tek tego, gdy lód, otaczający kamień, taje i warstwa jego cienieje, lód pod kamieniem nie topi się i zachowuje swą grubość tak, że kam ień, który z początku leżał na powierz
chni lodnika, po niejakim czasie wysuwa się na słupie lodowym nad jego powierzchnię.
S ą to tak zwane stoły lodników (G letscher- tische).
Rolę kam ienia grać może g ru b a warstwa żwiru. Stoły lodników m ają być pięknie roz
winięte na lodniku A ary .
Powierzchnia lodu, nieochroniona przez po
k ład żwiru i wystawiona na działanie słońca, je s t białą, błyszczącą, m a wiele zagłębień, szparek, a w masie lodu wiele pęcherzyków błyszczących (patrz wyżej), gdy lód pod w ar
stwą żwiru je s t przezroczysty, ciemniejszy.
Życia organicznego niecałkiem je s t lodnik pozbawiony: tu i owdzie n a żwirze m ała ro
ślinka o liściach grubych, do igieł podobnych, Grletscherblume, daje się spotkać. Lecz życia nieorganicznego, ruchu, tego niebrak na lo
dniku. W spaniałe zjawiska ruchu przedsta
wiają młyny lodników (Grletschermiihle, Mou- lins des glaciers). W sku tek działania ciepła słonecznego lód lodnika topi się, pow stała stąd woda w postaci m ałych strumyków, na każdym kroku dających się spotkać, zbiera się w potoki. P o tok wyrzyna sobie w masie lodnika lodowe łożysko, o ścianach zielonych, z białemi prążkam i nieraz, w których toczy swe przezroczyste wody, zielone od barwy dna.
N a swej drodze n atrafia on na szczelinę po
przeczną i spada w nią, tworząc szumiący wo
dospad, którego wody giną pod lodnikiem.
T aki wodospad — to młyn lodnikowy.