Józef Marian Święcicki
Rola Walentego Majdańskiego w
polskiej kulturze katolickiej
Studia nad Rodziną 8/2 (15), 119-126
Studia nad Rodziną UKSW 2004 R. 8 n r 2(15)
Józef M arian ŚW IĘC IC K I
ROLA WALENTEGO MAJDAŃSKIEGO W POLSKIEJ KULTURZE KATOLICKIEJ1
W alenty M ajdański - to rasow e polskie zjawisko. Linia jego twórczości sięga przecież tej postawy duchowej, k tórą m ożem y zaobserwować u p ie r wocin polskiej kultury. My wiemy, że ja k m ało która na świecie - budow ała się ona na zrębie chrześcijańskiej wiary i na polskiej rodzinie, n a jej n ie śm iertelnych, niespożytych wartościach.
To nie przypadek, że jeszcze w średniow iecznej poezji polskiej spoty kam y nieudolny w iersz niejakiego Z ło te g o o zachow aniu się przy stole, w którym z takim naciskiem p o d k reślo n a je st cześć dla kobiety dlatego w łaśnie, że k o b ieta bierze swą godność z w zniosłości i czystości M atki Najświętszej.
To nie przypadek, że pierwszy polski d ram at „O dpraw a posłów grec kich” cały koncentruje się dookoła zagadnienia, k tó re tylko na uboczu ep o pei H o m era zostało poruszone, dookoła p roblem u świętości ogniska ro dzinnego. To, co fascynuje w tym wielkim dram acie „Iliady” naszego sta ro polskiego p o etę, to je st zagadnienie plugaw ienia wiary małżeńskiej, to jest ta krzywda osobista, w yrządzona człowiekowi, stokrotnie większa niż ja k a kolwiek krzywda m aterialna, krzywda, k tó ra u d erza w sam o serce człowie ka i budzi p ro test m oralny w jego sercu. N aród, który jest narodem dojrza łym, który je st n arodem godnym, m usi w zdecydowany sposób podnieść za rzewie buntu, zarzewie jakiegoś wielkiego pro te stu przeciwko ow em u b ez czeszczeniu tego, co je st świętością.
I kiedy Troja, będąca tutaj w pewnym sensie sym bolem społeczeństw a polskiego, nie m oże zdobyć się na m ęskie, uczciwe postaw ienie sprawy i kiedy posłom greckim dom agającym się zw rotu H eleny porw anej przez cudzołożnika Parysa do Troi, słabowity król trojański Priam z niegodnym i doradcam i odpow iada swoje „nie”, wtedy p o eta pokazuje, ja k n ad tym m ia stem już zawisła groza zagłady:
„O nierządne królestw o i zginienia bliskie,
gdzie ani praw a ważą, ani sprawiedliwość m a m iejsce” .
1 Referat wygłoszony podczas Jubileuszu 50-lecia pracy publicystycznej Walentego M aj dańskiego, Niepokalanów 15.02.1970. Przedruk z wydania broszurowego.
P o eta rzucił ten głos p rzestro g i N arodow i Polskiem u: to je st wasze „być lub nie być”, od tego przyszłość zależy, czy będziecie m ieli szacunek, czy będziecie m ieli zrozum ienie dla tych nieśm iertelnych, n iep rzem ijają cych w artości.
I to był ten szlak, którym toczyła się polska literatu ra. Tylko w jakichś ogrom nie skróconych rzutach m ogę poruszyć te n problem , ale nie od rze czy będzie w spom nieć, że przecież „Pan Tadeusz”, ta nieśm iertelna e p o p e ja polska, nie je st tylko hym nem n a cześć W ielkiego N arodu, nie je st tylko hym nem na cześć U nii polsko-litew skiej, nie je st tylko jakim ś zewem do niepodległości, ale je st ta k sam o o b ro n ą dyscypliny obyczajowej sp o łe czeństwa.
Z jakim naciskiem podkreślona jest tam ta teza, że „szlachcic obyczaje swe trzym a na straży”.
Z jakim naciskiem je st uw ydatnione, że m łody człowiek m usi być od p o wiedzialny za swoje czyny! Pan Tadeusz, który je st przecież tytułowym b o h aterem poem atu, to taki chłopiec, jakich wielu w Polsce: posiada nie zm ierną chętkę do swawoli i zaplątuje się w rom ans, lekkomyślny, głupi ro m ans. A le kiedy otw ierają m u się oczy, kiedy spadną z nich łuski, w tedy w duszy Tadeusza dokonuje się przem iana i gdy stanie przed czystą dziew czyną, zrozum ie swoją w inę i uderzy się w piersi. N ie będzie m iał naw et o d wagi prosić ją o rękę. Pójdzie najpierw odbyć pok u tę na po lu bitwy. Pójdzie narazić się na poniew ierkę, na rany, na śmierć, dopóki o na nie uzna, że on je st jej godnym, że zadośćuczynił za swoją przeszłość.
To była ta św iadom ość m oralna, k tó ra kazała M ickiewiczowi - on sam 0 tym pisze w swoim „Śnie” w D reźn ie - obudzić się z oczyma pełnym i łez, bo p o e ta sobie gorzko wyrzucał, że w m om encie, kiedy szalała tragedia Po w stania L istopadow ego, nie zdobył się na to, żeby p rzedrzeć się przez g ra nicę, zajęty m iłostkam i. Z ajm ując postaw ę, k tó rą sam uznał za karygodną, a tyle jeszcze posiad ał jakiejś czujności duchow ej, że we śnie niejako wy spow iadał sam ego siebie. D opóki św iadom ość narodow a była dojrzała, d opóki była m ocna, istniało poczucie, że różne ciosy m ogą walić się na O j czyznę, różne tarapaty, ale zostaje je d n a k to, co stanow i niezłom ną silę N arodu, na której m ożna budow ać odrodzenie: Obyczaj chrześcijański 1 chrześcijańska wiara.
A le gdy przyszła trag ed ia rozbiorów , to poczucie niestety zaczęło w d u szy polskiej gasnąć. Spraw a niepodległości państw a wydobyła się teraz na p lan pierwszy. I wydawało się, szlachetnym niejednokrotnie, p atrio to m , że nie m a ceny, której nie należałoby zapłacić za to tylko, żeby jakoś tej O j czyźnie przyjść z pom ocą, żeby z pow rotem Państw o Polskie restytuow ać. W tym nastaw ieniu szukano wszędzie, gdzie tylko m ożna było, sprzym ie rzeńców.
Przy tego ro d z aju p ostaw ie w chodzono w pew ne k o n fra te rn ie czy w sojusze z p rąd a m i, k tó re przecież podkopyw ały w iarę, k tó re lekko so bie poczynały z tym naszym p rastary m obyczajem . N astą p iło w duszy polskiej jakieś odchylenie, jakieś niebezpieczne ro zd ro że, k tó reg o w id o mym sym bolem były przeżycia niew ątpliw ie w ielkiego p a trio ty i św ietn e go pisarza, ale m o ra ln ie o g ro m n ie rozdw ojonego, ro z d a rte g o - S tefan a Ż e ro m skiego.
Ż erom ski je st już właściwie tym człowiekiem, który z jednej strony in stynktownie wyczuwa, że N aród Polski je st katolicki, że m a swój stały d o stojny obyczaj, a z drugiej strony dostaje się w sieć d em ona zmysłowości i nie po trafi się z niej do końca wyplątać.
O statni jego dram at, niewątpliwie najświetniejsza z jego sztuk, „P rze pióreczka”, je st je d n a k uderzeniem się w piersi, jakąś rewizją dotychczaso wego stanowiska, stw ierdzeniem tego, że chociaż praca społeczna, którą Ż erom ski tak uwielbiał - k tórą m ożna naw et pow iedzieć - ta k przeceniał, jest niewątpliwie niesłychanej wagi, to dla N arodu jeszcze ważniejszą rze czą są czyste ręce, je st czysta postaw a duchowa.
I dlatego jego b ohater, Przełęcki, który o m ało nie zdm uchnął żony d ru giemu, spokojnem u, pracującem u człowiekowi, kiedy zrobi rach u n ek su m ienia, uderzy się ta k tw ardo w piersi, podepcze własne szczęście, zostawi swoją złotą sławę, pójdzie precz, bo w m om encie przejrzenia uprzytom ni sobie, że je d n a k je st jeszcze coś większego, czego nie wolno naruszyć.
I to była jakaś catharsis Żerom skiego, który jeszcze w ostatnich m iesią cach przed śm iercią osobiście wadził się z Bogiem, ja k jego no tatk i p okazu ją, rzucał się n a tw arz i szam otał się w Jego obliczu sam ze sobą.
Ta linia, k tó rą W alenty M ajdański reprezentow ał, je st nam czymś niesły chanie bliskim, czymś niesłychanie drogim , czym oddycha cała nasza k u ltu ra narodow a.
A le ta linia zaczęła się w dwudziestym wieku w niepokojący sposób p lą tać i zacierać. Stanęliśm y n a wielkim rozdrożu dziejowym historii świata, na rozdrożu w ielorakich rewolucji, z których najstraszniejszą jest wielka rew o lucja obyczajowa, trw ająca po dziś dzień, co prow adzi za sobą lawinowy rozpad m oralności. N ie bom ba atom ow a je st dla ludzkości najbardziej śm iercionośna. N arzędzie zguby sam obójczej straszliwszej aniżeli atom ów ki czy rakiety n uklearne nosi człowiek w samym sobie, w zarzewiu własnych nam iętności, w w ynaturzeniu, które go dzisiaj charakteryzuje. W kulcie te go wszystkiego, co trzeba by nazwać antynaturą.
H istoria zna rozm aite okresy dekadencji, okresy rozkładu, okresy zała m ania. Wiemy, że karty starożytności pogańskiej są tymi zjawiskami p rz e pełnione. Jed n ak jakże daleko tem u wszystkiemu do obrazu, jaki oglądają dzisiaj nasze oczy.
B ądź co bądź, to pogaństw o naw et wtedy, kiedy plugawiło swoje życie, kiedy dokonyw ało rozm aitych zwyrodniałych czynów, jeszcze nie wyzbyło się pew nej świadomości, że to było zło. Jed n ak opinia pow szechna tego spoganiałego społeczeństw a nazywała rzeczy p o im ieniu, gdy dochodziło do jakichś występków, k tó re po p ro stu szydziły z m oralności publicznej. W tedy w postaw ie społeczeństw a, naw et u pisarzy pogańskich, dokonyw a ła się jakaś krytyczna reakcja.
Dzisiaj jesteśm y świadkam i stanowiska, którego d o tąd nie notow ano: zewsząd podejm uje się próby rehabilitacji, niem al usankcjonow ania, m oż na wręcz pow iedzieć usakralizow ania wynaturzeń.
Przecież na końcu tej drogi oglądam y tego rodzaju fenom eny, ja k na przykład m orderstw o dziecka w Liége dokonane przez jego własnych ro dziców, dziecka zdrowego, ale kaleki bez rąk, ślicznego chłopczyka, k tó re go rodzice w śród aplauzu publiczności zabili; bo kiedy przyszło do ro zp ra wy sądowej i tych dzieciobójców uw olniono, to publiczność m anifestacyjnie w itała ich ja k bohaterów ! O dprow adziła ich naw et na galówkę, którą u rz ą dzono tym swoistym b o h atero m dw udziestego wieku.
P ełen szczególnej i tragicznej ironii je st fakt, że o statn io w Stanach Z jednoczonych pow tórzyła się ta sytuacja z odw rotnym rezu ltatem . Taki sam chłopczyk bez rąk, kaleka. I o to znalazła się rod zin a am erykańska, b ied n a właściwie rodzina, k tó ra wzięła go do siebie, usynow iła to dziecko, otoczyła je serdeczną opieką, p o sta ra ła się o protezy dla niego. I ten chłopczyk, p e łen radości życia, je st dzisiaj dzieckiem zdrowym, n o rm al nym, a spraw ujący k o n tro lę z ram ien ia rządu, stw ierdzają, że tego ro d z a ju cud byłby niem ożliwy bez serdecznego rodzinnego ciepła, jakim o to czono to dziecko
To są te dwa światy. Jeden dzieciobójczy, wynaturzony, zezwierzęcony, i drugi świat m ałego Tomka, świat, który wie, że trzeba dać serce, że dla dziecka trzeba się poświęcić, trzeba wszystko oddać dla niego.
Ten proces załam ania się obyczajów to je st już coś gorszego niż p o g ań stwo. To je st proces związany z pow staniem neopogaństw a - pow rotne p o gaństwo apostatów chrześcijaństwa. O drzucając chrześcijaństwo, za je d nym zam achem p o d ep tali nie tylko m oralność chrześcijańską, ale i m o ral ność przyrodzoną.
To zjawisko właściwie długi czas uchodziło baczności naw et katolickiego społeczeństw a, naw et katolickiej publicystyki. Było już bardzo źle, n iep o kojąco źle, a je d n a k ta świadom ość spała. I trzeba było w łaśnie jakiegoś człowieka, który by swoim wnikliwym, jasnowidzącym wzrokiem sięgnął aż do korzeni tego zagadnienia. Trzeba było kogoś, kto nieuprzedzony, nie z książek, ale z sam ego życia zrozum iałby tę tragedię, jak a się rozgrywa i który by, nie bacząc na żadne względy, uderzył w wielki dzwon. Takim
człowiekiem był w łaśnie ten, którego postaw ę duchową, którego życie i twórczość dzisiaj czcimy.
Proszę Czcigodnych Państw a, my m oże sobie z tego sam i nie zdajem y sprawy, ale trzeb a tym razem z uczuciem zasłużonej dum y pow iedzieć jed n o : N ie znam w tej chwili w E u ro p ie całej, ani na całym Z achodzie człow ieka, który by z tak ą m ocą p rzek o n an ia, ta k w cześnie, z tru d e m ca łego życia p o d jął się tej pracy b u d zen ia sum ienia, b u d zen ia duszy ludz kiej, ochrony życia ludzkiego, obrony dziecka poczętego, ja k W alenty M ąjdański.
D o dziś dnia, ja k czytam y wydawnictwa zagraniczne, widzimy, że i one w spom inają, piszą o tych spraw ach, ale jakim bladym , jakim konw encjo nalnym językiem ; tam się prow adzi jakieś dyskusje m iędzy odm iennie myślącymi ludźm i, tam toczą się dialogi, próby przekonyw ania, ale głosu, który by pow iedział, że tu taj d o konuje się m orderstw a, p ro fan u je się r o dzinę, że idzie o najw iększe świętości, że tu cała osoba ludzka je st zag ro żona, głosu, który by to rzekł, nie kręp u jąc się niczym, b ęd ąc gotowym na w szystkie następstw a i n a wszystkie ciosy, takiego głosu na Z ach o d zie nie słychać! Ten głos rozległ się stąd, rozległ się z Polski! I za to m ożem y B o gu dziękować!
To nie było łatw e. To nie było proste. Słowacki, kiedy spędzał swoje ostatn ie lata w całkowitej izolacji, zapom niany sam otnik, gdzieś na p o d d a szu bodaj siódm ego p ię tra paryskiej kam ienicy czynszowej, pisał te tr a giczne słowa:
„K to m ogąc wybrać, wybrał zam iast dom u gniazdo n a skałach orła, niechaj um ie spać, gdy źrenice czerw one od grom u i słychać ję k szatanów w sosen szumie. Tak żyłem . . . ”
Sam otność, w yrzucenie n a m argines życia społecznego, w egetacja - to są te zapłaty, to są te koszta, jakie trzeba ponosić za zajętą pozycję, za o b ro nę śm iertelnie zagrożonej narodow ej, Bożej placówki. A je d n a k W alenty M ajdański tym się nie zrażał. I m ógłby z taką słusznością powtórzyć to sa m o, co mówił Słowacki:
„Już jestem praw ie człowiek obłąkany, ciągle wołałem , że kraj się już pali, i na świadectwo rzucam ognia zdroje, a to się pali tylko serce m oje!”
Słow acki nie m ógł doczekać się tej chwili, kiedy n a ró d przygnieciony niew olą ob u d zi się, kiedy zerw ie się do niepodległościow ego bytu. W i dział tra g e d ię ginącego n aro d u . Z p rz erażen iem p atrzył n a u p o d len ie niewoli.
W „Lilii W enedzie” rzucił nam przed oczy straszliwą i proroczą wizję n a rodu, który stoi w obliczu zagłady. Zwycięzca trium fuje i szydzi z ginącego narodu. A przywódca najeźdźców mówi o narodzie W enedów, że „stracili ducha o samej północy i od tąd nasi rąbią ich ja k trzo d ę”.
To było przerażające dla poety. To właśnie, że n aró d m oże stać się trzo dą - trzodą, k tó ra będzie rąbana!
A le my dzisiaj stanęliśm y w obec rzeczywistości straszniejszej aniżeli wi zja Słowackiego. N aród, który uległ przem ocy, naród, który je st ludobójczo likwidowany, taki n aród m oże zachować swoją godność, m oże zachować - ja k p o eta mówi - „siłę fata ln ą ”, k tóra zostaje po narodach już pom ordow a nych, k tóra sprawi, że ciem ięzca obleje się kiedyś rum ieńcem wstydu i zblednie ze strachu. A le n aró d m oże zginąć zabity własnymi rękom a, n a ród m oże popełnić zbiorowe sam obójstw o. N aród m oże się znaleźć w takiej sam ej sytuacji ja k w „Lilii W enedzie”, gdy R osa W eneda, „W różka ludu nieszczęśliwa”, widzi tylko jakieś wielkie pobojow isko pom ordow anych i stwierdza z rozpaczą w głosie: „I ta k na zawsze, na zawsze, na zawsze!”. Co gorzej, m oże naw et nikczem nie upaść!
Z a czasów Słowackiego jeszcze tego rodzaju perspektywy nie rysowały się przed społeczeństw em . N ikt ich nie przeczuw ał. N aw et nasi wielcy ro m antycy nie zdawali sobie dostatecznie z nich sprawy, nie orientow ali się, ku jakiej to straszliwej rzeczywistości m oże zm ierzać Polska. N ieśm iało tyl ko m oże majaczyły te sprawy przed oczam i duszy Krasińskiego, który uprzytom nił sobie w pewnym m om encie, że najważniejszą rzeczą to nie od zyskanie niepodległego bytu, nie takie czy inne granice, ale zachow anie w artości zdrowia narodow ego ducha.
„Niczym Sybir, niczym knuty, syberyjskich to rtu r król, lecz n aro d u duch zatruty, to dopiero bólów ból!”
I wieszczył K rasiński w swoich „Psalm ach”, że kiedy n aród polski zm ar twychwstanie, to jeszcze go czeka najstraszniejsza próba, k tórą nazwał p ró b ą grobu! Próba, w której n aród polski znajdzie się na otchłani, na ciasnym przesm yku, gdzie z jednej strony będ ą ku niem u wyciągać ręce niebiosa, a z drugiej strony p o d jego nogam i otworzy się jakaś straszliwa otchłań ciemności, k tóra splotam i wężowymi będzie usiłow ała go zepchnąć w p rz e paść. To było jakieś przeczucie - wyczucie mgliste, ale trafiające w sedno sprawy, w tragizm dzisiejszych dni ginącego narodu.
Jeżeli my, którzy jesteśm y n arodem chrześcijańskim , my, którzy weszli śmy w drugie tysiąclecie naszego chrześcijaństwa, my, którzy chlubim y się tym, że jesteśm y n arodem M aryjnym, że jesteśm y n arodem Chrystusowym, jeżeli my dzisiaj, niestety, znajdujem y się w czołówce narodów , k tó re zabi
jają dzieci, k tó re białą śm iercią antykoncepcji wyludniają się, w czołówce narodów , w których grasują choroby w eneryczne, k tó re rozkłada alkohol - to stoimy w obec straszliwej próby grobu! Stoimy w obec śm iertelnego za grożenia!
I jeżeli w Polsce znaleźli się ludzie nieliczni, ale jakże p ełn i pośw ięcenia i ofiarności, którzy nam tę p ró b ę zapow iadali, którzy naród na tę p ró b ę do- zbrajali, to m oże wolno przypuszczać, że je st w tym jakieś wskazanie M iło sierdzia Bożego, że dla tych sprawiedliwych, dla tych, którzy m ają św iado mość, dla tych, którzy m ają poczucie odpow iedzialności, przybliży się go dzina zlitowania Bożego, pom ocy Bożej.
Je st to jakieś ogrom ne w ezw anie ta dzisiejsza uroczystość, wezw anie nie tylko p o d adresem nas tu taj zgrom adzonych, ale p o d adresem całego n a ro d u polskiego, do odpow iedzi na tę m obilizację, jak a została ogłoszo na. Je st to wezw anie do ocknięcia narodow ego, ażeby n aró d , który z n a lazł się n ad przepaścią, zebrał swoje siły, żeby zdobył się na b o h atersk ie ofiary, ofiary tym trudniejsze, że tu nie idzie o ogień słom iany, o jakiś je d norazow y gest, ale idzie o tru d , m ozolny tru d całego życia. I żeby w ypra cować z pow ro tem te n m o d el autentycznej, ofiarnej, pośw ięcającej się chrześcijańskiej rodziny!
To je st chyba istotny sens tego dzisiejszego dnia.
I zw racając się te ra z do C iebie, nasz P rzezacny i C zcigodny Jubilacie, w ydaje m i się, że m ogę pow iedzieć, iż w tym m o m en cie ju ż nie jesteś sam , chociaż m iałeś za sobą lata, gdzie w ydaw ało się, że je ste ś o d trą c o ny, chociaż m iałeś za sobą ciężkie dni. N ieprzypadkow o, m oże ze szcze gólnych swoich zam iarów , Bóg Tobie, który je ste ś takim zaw ołanym o b ro ń c ą rodziny, d opuścił w u d z iale ta k ciężką dolę, że bez swej ro d z i ny m u siałeś tu taj sa m o tn ie zm agać się p rzez całe lata, to je d n a k wiedz, że te ra z jesteśm y wszyscy razem z Tobą i że w idzim y w Tobie sym bol P o l ski, k tó ra wzywa sw oje dzieci d o przebudow y - b o h a te rsk ie j p rz e b u d o wy życia!
N ie wiemy, ja k się potoczą nasze losy. Są one w rękach Bożych. A le w ie my jedno, że nic z tego, co je st ofiarą, i z tego, co je st pośw ięceniem , i z te go, co jest trudem , nie zostanie zm arnow ane.
Sprawy B oże d o k o n u ją się wszystkie w zapom nieniu, w p oniew ierce i cichości. I w łaśnie to, że m usiałeś swoje życie ułożyć w edług teg o p r a stareg o schem atu, który w eryfikuje praw dziw e B oże p race, jak o ś nam gw arantuje to prześw iadczenie, że zostałeś przez B oga w ybrany - w ybra ny do dzieła przełom ow ego, decydującego o przyszłości n aro d u , że s ta łeś się tym głosem sum ienia B ożego, tym głosem katolickiego sum ienia polskiego, który je d n ak , m am y nadzieję, w cześniej czy później, w strzą śnie duszą polskiego n a ro d u , polskiego katolickiego społeczeństw a!
Jan Marian Święcicki: The Role of Walenty Majdański in the Polish Catholic Culture W. Majdański’s literary works are the expression of a spiritual attitude shaped in the wholesome Polish family which was made strong by faith in Jesus Christ. The li ne of writing represented by W. Majdański reflects the whole of our national cultu re. He wrote in times when good morals collapsed and degeneration was sacralized. With remarkable strength W. Majdański undertook the task of awakening con sciences and human souls, and of protection of human life. The price he paid was loneliness and isolation from public life. The deeds of God take place in obscurity and silence - hence the guarantee of a confidence that W. Majdański was the cho sen, with the mission crucial for the future of nation.