• Nie Znaleziono Wyników

Trzy po trzy : wspomnienia obron w różnych sprawach karnych : ciekawsze sylwetki sędziów warszawskich w okresie międzywojennym : (dokończenie)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Trzy po trzy : wspomnienia obron w różnych sprawach karnych : ciekawsze sylwetki sędziów warszawskich w okresie międzywojennym : (dokończenie)"

Copied!
18
0
0

Pełen tekst

(1)

Mieczysław Jarosz

Trzy po trzy : wspomnienia obron w

różnych sprawach karnych :

ciekawsze sylwetki sędziów

warszawskich w okresie

międzywojennym : (dokończenie)

Palestra 2/12(12), 47-63

(2)

ad w o ka t

Trzy po trzy

W spom nienia obron w różnych spraw ach karnych.

C ie k a w s z e sylwetki sędziów w arszaw skich w okresie międzywojennym.

t (dokończenie)

Z g o n a d w o k a t a M i k o ł a j a K o r e n f e l d a n a s a l i s ą ­ d o w e j . W kolum now ej sali pałacu P aca w W arszaw ie zasiadło na ław ie k ilk u n a stu podsądnych z d r B udzińską-T ylicką na czele, oskarżonych o zadanie ciężkich uszkodzeń ciała policjantom w czasie d em on stracji w Al. U jazdow skich. B roniłem wówczas k ilk u oskarżonych. Rozpraw ie przew odniczył sędzia N eum an, późniejszy n aczelnik w ydziału w M inis­

te rstw ie Spraw iedliw ości za czasów G rabow skiego, b. w iceprezes rad y m iejskiej w Siedlcach z ram ien ia narodow ej dem okracji, po zam achu m ajo w y m lojaln y sanato r. Przew ód sądow y ciągnął się dość długo. P ro ­ k u ra tu ra pow ołała w ielu św iadków , głów nie funkcjon ariu szy P P, k o n fi­ d en tó w itd.

W pew nym stadium ro zp raw y sta n ą ł p rzed sądem adw okat M ikołaj K orenfeld, pow ołany przez obronę. K orenfeld, pow szechnie szanow any dla sw ych zalet c h a ra k te ru , b ył już w podeszłym w ieku. Ze szczególną ofiarnością intereso w ał się losem m łodocianych, n ieletn ich przestępców .

,,W niedzielę w południe w racałem do d o m u z w nuczkiem Al. U jazdow ­ sk im i” — zaczął sw oje zeznania ad w okat K orenfeld. „Po w iecu w D oli­ nie Szw ajcarskiej m aszerow ali ro b o tnicy Al. U jazdow skim i, śpiew ali, w znosili okrzyki. G dy czoło pochodu zbliżało się do w ylotu W ilczej — nagle z A lei Róż w yskoczyli policjanci konni i zaatakow ali pochód od

tyłu. Na spienionych koniach...”

W ty m m iejscu padło z u st przew odniczącego ironiczne pytanie: „Gdzie to św iadek dojrzał tę pianę, na ogonie końskim , czy pod ogonem?!”

K orenfeld zam ilkł. Przew odniczący p o w tó rzy ł p y tanie silniej, zjadli- w iej. Spojrzałem na K orenfelda. Zbladł jak k red a, trząsł się, trz y m ał się

(3)

rękom a oparcia dla św iadków , po chw ili ru n ą ł na w znak. W sali pow stało zam ieszanie. N eum an zarządził przerw ę. D r B udzińska-T ylicka dobiegła do K orenfelda, u jęła go za puls i po chw ili głośno oznajm iła: „Nie żyje!”

N eum an stał z boku za stołem i przy g ląd ał się. Nie w y trzy m ałem i w y ­ paliłem pod jego adresem : „P siakrew , zabił człow ieka!” S pojrzał na m nie w ściekłym i oczyma. W odpowiedzi razem z kol. R udzińskim rzuciliśm y kilka słów potępienia na jego głowę. Szybkim krok iem opuścił salę.

Rozpraw ę odroczono. N eum ana przeniesiono do M in isterstw a S p ra ­ wiedliwości. O dtąd tow arzyszyła m u zdecydow ana niechęć, a n aw et po­ garda ze stro n y adw okatów .

Z w i ą z e k N a u c z y c i e l s t w a P o l s k i e g o i redak cja „ P ło ­ m y k a ” contra „Ilu stro w an y K u rie r C odzienny”. D nia 2 m arca 1936 r. ukazał się n r 67 „ P ło m y k a”, pośw ięcony m .i. ró żn ym urządzeniom w Zw iązku Radzieckim . Na treść n u m eru sk ład ały się a rty k u lik i o radziec­ kim tea trz e dla dzieci, list radzieckiego p ioniera do angielskiego skauta, opow iadanie Zoszczenki pt. „K alosz”, w iersz O r-O ta p t. „L ist z S y b iru ”, a rty k u lik pt. „Polacy na K re m lu ”, opisujący zajęcie M oskwy przez Żół­ kiew skiego, w spom nienia carskich zesłańców z S y b iru . Całość była ilu s t­ row ana zdjęciam i dostarczonym i przez znaną agencję fotograficzną K eyston.

W kilk a dni później, bo ju ż 7 m arca, k rako w ski „Ilu stro w an y K u rie r C odzienny” w a rty k u le pt. „Szaleństw o czy zbro d n ia” zaatakow ał ZN P i redak cję „P ło m y k a”, zarzucając szerzenie p ro p ag and y radzieckiej i de­ m oralizow anie m łodzieży. W odpowiedzi na a ta k Z N P w ystąp ił ze skargą 0 zniesław ienie. Do rozpraw y w Sądzie O kręgow ym w W arszaw ie doszło dopiero pod koniec października 1936 r. W spólnie z kol. B rzechw ą pod­ jąłem się prow adzenia sp raw y na prośbę S tan isław a M achowskiego, członka zarządu głównego ZN P i red ak cji „ P ło m y k a ”. B ył to proces, w którego w yn ik ko rzy stn y od początku — przyznam się — nie bardzo w ie­ rzyłem . A by zrozum ieć m oje p esym istyczne nastaw ienie, trzeb a p rz y ­ pom nieć pew ne w ydarzenia z la t 1934— 1936, z o kresu k ryzysu ekono­ micznego.

W ty m to czasie we w szystkich w ielkich ośrodkach przem ysłow ych rozgorzała zdecydow ana w alka, w k tó re j obok żądań n a tu ry ekonom icznej w ysunięto p o stu laty polityczne. Dom agano się m.i. zm iany zagranicznej polityki rządu sanacyjnego, zerw an ia pak tó w z h itlero w sk im i N iem cam i.

W k ra ju na tle tych żądań doszło do k rw aw y ch dem onstracji.

ZN P nie cieszył się już w ted y sy m p atią sfe r rządow ych i k le ru . Po przew rocie m ajow ym większość członków zarządu głównego ZN P, jak 1 pow ażna część nauczycielstw a, członków zw iązku, należała do obozu

(4)

sanacyjnego. S ta n ten jed n a k ulegał zw olna zm ianie. N a tle kryzysu, m a­ sow ego bezrobocia nauczycielstw a, nędznych w a ru n k ó w m aterialny ch, zw łaszcza po świeżo przeprow adzonej reform ie płac i ogłoszeniu now ej p ra g m a ty k i służbow ej, w szeregach nauczycielstw a zaczął się szerzyć zdecydow any ru ch oporu. W ro k u 1935 W alny zjazd delegatów uchw alił zarządow i głów nem u Z N P w otum nieufności i w kró tce później omal c a ły związek, obejm ujący z górą 50 tysięcy członków , zajął zdecydow anie opozycyjne stanow isko wobec ówczesnego rządu. W yraziło się to m .i. w odm owie podpisania odezwy w zyw ającej w yborców do głosow ania na k an d y d ató w rządow ych.

Dlaczego IKC zaatakow ał ta k gw ałtow nie red ak cję „ P ło m y k a ” i ZN P? C zy ze w zględów ideow ych? P osłuchajm y. IKC, a raczej grupa ludzi re ­

dagujących to pismo, w ydaw ał „T ajnego D e te k ty w a ”, w k tó ry m szeroką falą rozlew ały się opisy przeróżnych zbrodni. Młodzież, ja k było do p rze­ w idzenia, czytała z w ielkim zainteresow aniem to piśm idło, co znowu z kolei spotykało się ze sprzeciw em ZN P. W tedy IKC postanow ił w yd a­ w ać pism o przeznaczone w yłącznie dla m łodzieży i s ta ra ł się naw et w ejść w k o n tak t z ZN P. G dy sta ra n ia te nie doprow adziły do celu, g ru pa IKC postanow iła w ydaw ać na w łasną ręk ę pism o dla dzieci. Już wówczas w s fe ra c h rządow ych k rąż y ły głuche w ieści o zam ierzonej likw id acji w y­ d a w n ic tw ZN P dla dzieci z pow odu jego opozycyjnego n astaw ien ia wobec rząd u . I w łaśnie w ty m czasie ukazał się n r 67 „P ło m y k a ”, k tó ry d la IKC s ta ł się doskonałym p re te k ste m do napaści i przeprow adzenia w łasnych zam ierzeń w ydaw niczych.

A rty k u ł IKC w yw ołał w prasie szereg podobnych w ystąp ień, zwłaszcza n a ziem iach zachodnich. D nia 10 w rześnia 1936 r., poniekąd z inicjaty w y , a p rzyn ajm n iej p rzy w alny m w spółdziałaniu ZNP, uchw alono d ek larację społeczno-gospodarczą jako zasadniczą podstaw ę zespolenia kilkudziesię­ c iu związków pracow niczych, sk u piających dw ieście tysięcy członków .

W d eklaracji sprecyzow ano szereg żądań zm ierzających do przebudow y u s tro ju gospodarczego. D eklaracja odpow iadała ów czesnym postulatom F ro n tu Ludowego. W tak iej to atm osferze politycznej rozpoczął się w d n iu 29.X.1936 r. w W ydziale III K arn y m Sądu Okręgow ego w W arsza­

w ie proces przeciw ko IKC.

Ja k już w spom niałem , w roli oskarżycieli w y stąp iłem razem z kol. Brzechw ą; w roli obrońców IKC w ystępow ali koledzy M ichał Skoczyński z W arszaw y i B rem z K rakow a. Rozpraw ie przew odniczył w iceprezes III W ydziału M ajew ski z udziałem sędziów D anielew icza i Olszewskiego. _Na w niosek stro n pow ołano w ielu św iadków z różnych sfer. Ze stro n y Z N P p rzybyli: W acław Sieroszew ski, re d a k to r W incenty Rzym owski,

(5)

prof. J a n B ystroń, A lbin Jak iel, w ielu nauczycieli, zasłużonych działaczy na niw ie pedagogicznej. Tu m uszę podkreślić, że zaw iedliśm y się n ieco na W acław ie Sieroszew skim . Był to już człowiek wówczas w m ocno po­ deszłym w ieku. G dy n ad to obrońcy IKC szepnęli m u, że ja przed k ilk u laty, w y stępu jąc w ro li obrońcy w ięźniów brzeskich, w y stąpiłem p rze c iw ­ ko m arszałkow i Piłsudskiem u, zacny n esto r pow ieściopisarstw a polskiego,, zw iązany blisko z osobą P iłsudskiego od w ielu lat, ustosunkow ał się do staw ian y ch m u p y tań bardzo powściągliw ie. S tosunek sędziów do sp raw y przez nas bronionej był od początku — nie pow iem stronniczy, ale zdecy­ dow anie niech ętn y . W to n acji głosu sędziego form ułującego p ytania, w tra k to w a n iu w niosków znajdzie adw ok at potw ierd zen ie n egaty w nego s to ­ sunku sądu do danego zagadnienia. N ad procesem w isiała zresztą ja k w ielka, ciężka, dusząca m gła ówczesna atm osfera polityczna.

Nie m am pod ręk ą a k t spraw y, czerpię w szystko z pam ięci i a rty k u łu um ieszczonego w „ P raw ie i Ż y ciu ” z r. 1956 om aw iającego proces „ P ło m y k a ”.

Je d n y m z głów nych św iadków ze stro n y IKC był ks. p ra ła t K w iatko w ­ ski, d y re k to r naukow ego In s .y tu tu B adania K om unizm u. W czasie zez­ nania dem o nstrow ał ilu stra c je um ieszczone w pism ach zagranicznych tw ierdząc, że są to w ydaw nictw a radzieckie i że sta m tą d „P ło m y k ” w ziął zdjęcia do n u m e ru będącego przedm iotem spraw y. Z adałem m u p y ta n ie : — Czy ksiądz słyszał kiedy o agencji Keyston?

— Tak!

— A czy księdzu w iadom o, że ilu stra c je zamieszczone w „P ło m y k u ” po­ chodzą z tejże agencji?

— Nie je s t w ykluczone, że i w agencji K eyston siedzą rów nież bolszew icy. — Czy agencja K eyston d o starcza w szystkim państw om zdjęć z faszy ­

stow skich W łoch i h itlero w sk ich Niemiec? — Tak, w iem o tym .

D oskonałą indagację przeprow adził kol. Brzechw a:

— Co ksiądz może powiedzieć o ten d en cji m o ralnej n astępującego zdania: „Poczucie socjalistyczne je st polotem ducha k u lepszem u bytow i nie- indyw idualnem u, lecz w spólnem u, so lid arn em u ”?

— M iałbym zastrzeżenia co do słowa „socjalistyczne”. — A ksiądz wie, czyje to słowa?

— Nie.

— N apisał je M ickiewicz w „T ry b u n ie L udów ”.

Mimo zeznań w ielu św iadków , w ysiłków naszych — sądy we w szy st­ kich trzech in stan cjach zajęły zgodre stanow isko. „P ło m y k ” i ZN P p ro ce s

(6)

przegrały! Nie dość tego: w yrok u n iew in n iający red a k to ra IK C pociągnął z? sobą szereg now ych oskarżeń i ataków w ym ierzonych w ZN P i red a k c ję „P ło m y k a” . O brońcy „P łom y k a” i ZN P o trzy m y w ali anonim ow e lis ty zaw ierające, ja k się m ożna łatw o domyślić, przeróżne epitety , w yzw iska itp . podobne w y razy potępienia.

Proces „P ło m y k a” był jed n ak w ydarzeniem , k tó re zdem askow ało opinię publiczną obu przeciw nych obozów i odbiło się szerokim echem w p rasie k rajo w ej i zagranicznej. I dlatego pośw ięciłem m u nieco obszerniejsze wspom nienie.

Ż o n o b ó j c y . Tak się jakoś złożyło, że po obronie Edm unda W eso­ łowskiego, oskarżonego o zabójstw o żony p rzy stole w ig ilijnym , w k rótce

potem w ystąpiłem w k ilk u podobnych spraw ach. A więc bro niłem P io tra Glaubicz-Rokossowskiego, k tó ry w „N irw anie”, kasyn ie gry p rzy M oko­ tow skiej, w ystrzałam i z rew o lw eru pozbaw ił życia swą żonę. B roniłam go razem z kol. Jerzy m B erlandem . W niespełna ro k później broniłem Sniegockiego, inżyniera Kozaka, przodow nika P P Dyskiego.

O brony w tych spraw ach w ydać się mogą pro ste w ujęciu, łatw e. Cóż? zabił, działał pod w p ły w em silnego w zruszenia! Z drugiej stro n y na lu ­ dziach stojących z dala od sali sądowej w y w ierają one w rażenie ponu ­ rych, pełnych grozy. I jeden, i drugi sąd jest m ylny.

W Rzeszy niem ieckiej przed w ojną ukazy w ały się ciekawe m onografie procesów k arn y ch pt. Eifersuchmorder, Liebesm órder, Frauenmórder. B yły to jak b y jednorodzajow e pitaw ale, w k tó ry c h w ydaw ca zgrom adził szereg sp raw k arn y ch o zabójstw o, o partych na podobnych m otyw ach.

D okładne przestudiow anie sp raw y um ożliw i zrozum ienie psychiki pod- sądnego, k tó ry pod w pływ em afek tu zabija żonę lub inną osobę, a zara­ zem przekona, jak pracow ita i tru d n a jest n iera z rola obrońcy w podob­ ny m procesie. Aby udowodnić, że podsądny pow ziął zam iar i dokonał za­ bójstw a pod w pływ em silnego w zruszenia duchowego, nie w ystarczy po­ wołać pew ne konkretn e dane z pożycia m ałżeńskiego czy in ny ch k o n tak ­ tó w i udowodnić je św iadkam i (jeśli się ich m a do d yspozycji). N ależy przede w szystkim zwrócić szczególnie baczną uw agę na te w szystkie oko­ liczności, któ re w yw ołały nagle silne w zruszenie i doprow adziły do t r a ­ gicznego finału. W ydobycie i ukazanie w m ożliw ie dokładnym ośw ietle­ niu em ocjonalnego procesu pozwoli zrozum ieć psychikę oskarżonego w chw ili zabójstw a. Z tą chw ilą w rażenie ponurości ustęp u je m iejsca zro­ zum ieniu nieszczęścia. Czym że je s t owo silne w zruszenie duchow e, ów afekt? L ite ra tu ra poświęcona tem u zagadnieniu jest bogata.

A rt. 458 k.k. z 1903 r. brzm i: ,,(...) w in ien zabójstw a zam ierzonego i dokonanego pod w pływ em silnego w zruszenia duchow ego”. A rt. 225 §

(7)

2 k.k. stanow i: „K to zabija pod w pływ em silnego w zruszenia (...) Pozornie w ydaw ać by się mogło, że dla b y tu p rzestęp stw a z a rt. 225 § 2 k.k. decydującym czynnikiem jest istn ien ie a fe k tu w chw ili dokonania zabójstw a, n ato m iast obojętną będzie rzeczą, czy zam iar pow stał pod w pływ em afek tu . Otóż ta k nie jest. Człowiek m oże pozostaw ać przez dłuższy czas pod w pływ em pew nego uczucia, którego nasilenie może być różne, aż w reszcie w chw ili k ry ty czn ej nagle p rzy b ierze ono na sile i p rzejaw i się w postaci krótkiego w ybuchu. Takie gw ałtow ne nasilenie uczucia stanow ić będzie silne w zruszenie, czyli a fe k t w e w łaściw ym zna­ czeniu, k tó ry uzasadnia k w alifik ację z a rt. 225 § 2 k.k.

A fek t fizjologiczny, k tó ry je s t u podstaw b y tu p rzestęp stw a z a rt. 225 § 2 k.k., p rzejaw ia się w różnych zm ianach: w obiegu krw i, oddechu, w y ­ d zielan iu gruczołów, ruch ach ciała itd.

Inż. Kozak, k reśląc swój s ta n na chw ilę przed d aniem s trz a łu do księ­ cia K uradzego, opisał dokładnie w szystkie zm iany tow arzyszące pow sta­ n iu a fe k tu fizjologicznego. I to jest dowodem i w skazów ką zarazem dla obrony, na co należy w czasie indagacji z podsądnym zw racać baczną uw agę, aby nie pom inąć isto tn y ch szczegółów p otw ierdzających działanie pod w pływ em afektu.

Od a fe k tu fizjologicznego odróżnić nalleży a fe k t patologiczny, którego przeb ieg je s t znacznie szybszy, a nasilenie rea k c ji em ocjonalnej w iększe. Ptów nież zaburzenia świadom ości są tu głębsze, a po w ygaśnięciu a fe k tu w y stę p u je w y czerpanie sił fizycznych i ipsychicznych w iększe niż po afekcie fizjologicznym . I w reszcie po afekcie patologicznym pozostają pew ne luk i pam ięciowe, k tó ry ch nie m a w afektach fizjologicznych *.

J e d e n z podsądnych, którego b roniłem w podobnej spraw ie, był tak fizycznie i psychicznie V y c z e rp a n y , że nieom al bezpośrednio po daniu ostatniego strz a łu usiadł w fo telu i zapadł w głęboki sen. I w tak im w łaśnie stan ie u jęła go policja. Sąd w b rew opinii biegłych p sychiatrów , k tó rz y orzekli, że zabił pod w pływ em patologicznego u p o jenia afektem , uznał go (niesłusznie) za w innego zabójstw a pod wpływ7em silnego w zru ­ szenia duchowego, aczkolwiek pow inien był go uniew innić.

O statnio Sąd N ajw yższy zaczął w artościow ać uczucia i doszedł do w niosku, że takie uczucia, ja k zem sta lub zazdrość, k tó re w są d o w n ict­ wie b u rżu azy jn y m decydow ały o p rzyjęciu afektu, m uszą odpaść w są­ dow nictw ie Polski Ludow ej, albow iem w y ra sta ją one z dążenia do w ładztw a człowieka nad człow iekiem , są pobudkam i niskim i i sprzecz­

1 K r y s t y n a D a s z k i e w i c z - P a l u s z y ń s k a : Zabójstwo pod wpływem silnego wzruszenia.

(8)

nym i z założeniam i ustro jo w y m i. Spraw ca p rzestępstw a działający z ta ­ kiej pobudki — pow iada S.N. — nie może pow oływ ać się na s ta n silnego w zruszenia (w yrok z 23.1.1952, I.K. 1575/51).

Pow yższy pogląd sp o tkał się ze zdecydow anym i słusznym sprzeciw em psy ch iatró w i praw n ik ów . Zapew ne, byłoby rzeczą bardzo pożądaną, aby podobne w y d arzen ia nie m iały m iejsca. N iestety, dopóki w świadom ości człow ieka pow staw ać będą tak ie uczucia, ja k zazdrość, gniew , zem sta, i dopóki prow adzić one będą do w y b u ch u afek tu, dopóty nie w olno ich po­ m ijać w w yro ko w aniu . Cóż je s t tu bow iem m otyw em działania? G niew , nienaw iść, zazdrość, strach ? N iew ątpliw ie tak, ale nie k ażdy p rz e ja w gniew u czy zazdrości m ożna uw ażać za silne w zruszenie duchow e. Je śli gniew lu b zazdrość doprow adzi do p ow stania procesu em ocjonalnego, k tó ry o p a n u je człow ieka n a g l e w postaci krótkiego w ybuchu, w ted y n iew ątpliw ie człow iek działa pod w pływ em silnego w zruszenia, a fe k tu fizjologicznego! I tu w szelkie w artościow anie uczuć nie p rzek reśli fak tu , k tó ry sąd m usi uw zględnić.

Rów nież tru d n o pogodzić się z poglądem Sądu N ajw yższego z a w a rty m w w yro k u z 2.II.1953 r. I.K. 1615/52/1, jak o by s ta n silnego w zruszenia przew idzian y w a rt. 225 § 2 k.k. zachodził jed yn ie wówczas, gdy w z ru ­ szenie w y nik ało z uzasadnionych pobudek. Tu Sąd N ajw yższy p rze k re śla proces h am ow ania w korze mózgowej i usiłu je n iejako p rzy jąć, że w afekcie p rac u je w p e łn i in telek t. Słusznie zarzucono S.N., że „tw o rzen ie dwóch ty p ó w afek tu : afek tó w p ow stających w w yn iku przy czy n «uza­ sadnionych» i «nieuzasadnionych» nie zn ajd u je oparcia an i w psycho­ logii, ani w fizjologii” 2.

S p raw a Rokossow skiego m iała sw oiste podłoże. Ożenił się z m łodą dziew czyną, k e ln e rk ą, k tó rą s ta ra ł się nie tylk o w ykształcić, ale przede w szystkim dźw ignąć na odpow iedni poziom m oralny . N iestety, w ysiłki nie doprow adziły do zam ierzonego celu. N aw et pow iększająca się gro­ m adka dzieci nie w p ły n ęła na zm ianę postępow ania żony. Rokossowski, zm ożony ciężką chorobą, zdaw ał sobie spraw ę, że w tej w alce n erw ów długo nie w y trzy m a. K iedy raz zwrócił uw agę żonie, że czeka i ją, i dzieci nędza, gdy jego zab raknie, usłyszał w odpowiedzi: „A cóż ty m yślisz, że się będę tw oim i b ę k a rta m i opiekow ać!?” D om yślał się, że żona go zdra­ dza, później m iał tego dowody, na koniec żona porzuciła dom i zaczęła wieść życie, k tó re doprow adziło do tragicznego finału.

D nia 20 m aja 1923 r. przechodził w nocy obok „N irw an y ” . Z a trz y m a ł się p rzed gm achem i po chw ili wszedł do hallu, aby nieco odpocząć.

(9)

I tu nagle u jrz a ł żonę. O brzuciła go pogardliw ym uśm iechem . Siedziała w to w a rz y stw ie jakiegoś gacha, z papierosem w ustach, z z a d arty m i no­ gam i. Z m ierzy ła jeszcze raz m ęża w yzyw ającym uśm iechem . W idoku tego

nie m ógł znieść, nie m ógł oprzeć się opanow ującym go nagle i gw ałtow nie uczuciom żalu, gniew u, zazdrości! Sięgnął do kieszeni po rew o lw er i w y s­

trzelił.

R ozpraw a trw a ła cztery dni. Przew odniczył sędzia W. Laskow ski, o sk arżał p ro k u ra to r W asserberger. P rzez salę przew in ęła się spo ra gro­ m ad a św iadków z osław ionym H ertzem , k iero w n ikiem pry w atn eg o biu ra d e te k ty w ó w „ P in k e rto n ” na czele; on to d o starczał Rokossow skiem u w iadom ości o różnych ek straw ag an cjach żony.

Sąd u zn ał Rokossowskiego za w innego zabójstw a pod w pływ em silnego w zru szen ia duchow ego i skazał go na c z te ry la ta w ięzienia. W ro k póź­ n iej R okossow ski został ułaskaw iony.

Podobne podłoże m iała sp raw a W acław a Sniegockiego, u rzęd n ik a ko­ lejow ego, k tó ry po w ieloletnim zm aganiu się z zakłam aniem , cynicznym i w y b ieg am i żony i m a rn o tra w ie n ie m p rzez nią grosza w padł w chorobę nerw o w ą. P ersw azje rodziny ta k ze stro n y m ęża, ja k i żony nie odnosiły sk u tk u . Żona b rn ęła dalej przez bagno. Pew nego w ieczoru po pow rocie do dom u zastał żonę w tow arzystw ie obcego m ężczyzny w sy tu a c ji wcale n ied w uznaczn ej. I w ted y pod w pływ em nagle pow stałego procesu em ocjo­ n aln eg o jed n y m strzałem zabił żonę. Sąd O kręgow y pod przew odnictw em sędziego R ykaczew skiego skazał go na rok w ięzienia.

S ta rsz y przodow nik P P Dy^ki po pow rocie do dom u ze służby zastał żonę w to w arzy stw ie p olicjanta, k tó ry nie zdążył uporządkow ać na sobie u b ra n ia . Z jaw ien ie się Dyskiego zaskoczyło żonę i gacha. Z dradzony m ąż sięg n ął po rew o lw er i trzęsąc się z gniew u, p rzy staw iał rew o lw er do głow y ofiar i strzelał. W spraw ie tej .przeciw nikiem m oim w roli ob­ ro ń cy b y ł kolega N iedzielski. J a w ystępow ałem w im ien iu rodziny zabi­ te j o sym boliczną złotów kę. T reści w y ro k u nie pam iętam .

Inż. K ozak sta n ą ł przed sądem w ro li oskarżonego o zabójstw o księcia g ruziń sk iego K uradzego, którego posądzał o uw iedzenie m u żony. S p ra ­ w a, ja k w iele tego typu, m iała podobne podłoże. Zaczęło się od tow arzys­ kiego zbliżenia, uczęszczania do te a tru , k a w ia rn i w to w arzy stw ie m ęża i p rzy ja cie la . Z czasem p rzy jaciel zaczął zastępow ać m ęża, k tó ry nie dy s­ p o n ow ał w o lny m czasem. W końcu p rzy jaciel zaczął codziennie składać w izy ty , n a jc h ę tn ie j pod nieobecność męża. Inż. Kozak z początku je tole­ ro w a ł, p o tem ro b ił w ym ów ki żonie, w końcu zażądał stanow czo od żony, a b y położyła k res ty m odwiedzinom . Sam nie u m iał zdobyć się na takie p o sta w ie n ie spraw y.

(10)

P ew nego dnia p rzed południem odezwał się dzw onek w przedp ok oju m ieszkania K ozaka. Z anim zdążył w yjść z pokoju, usłyszał dobrze m u zn a n y głos K uradzego, którego z niekłam aną radością zapraszała żona do saloniku. K ozak oburzył się, ^zaszył w sw ym gabinecie, zaczął praco ­ w ać, k reślił ry su n k i, lecz praca szła m u bardzo opornie. Nie m ógł skupić m yśli, odkładał papiery, znów je b rał do ręki. „Zauw ażyłem w pew nej chw ili — w y jaśn iał później w sądzie — iż ręk a m i drży, ołów ek skacze po papierze, czego nigdy p rzed tem u siebie nie zauw ażyłem . W tem do­ leciał z przedpokoju radosny śm iech żony i K uradzego. W stałem szybko o d biurka, coś m nie gnało, z tru d e m m ogłem oddychać. Z robiło m i się nagle gorąco, p ot zrosił czoło. U chyliłem lekko drzw i i u jrzałem żonę w objęciach K uradzego; ściskał ją, całow ał. Nie wiem, co stało się ze m ną w tej chwili. Sięgnąłem do kieszeni po bro ń i strzeliłem . Pocisk ugodził K uradzego a k u ra t w chw ili, w k tó rej uw olnił żonę z objęć” .

B roniłem K ozaka razem z kol. M arianem N iedzielskim . Sąd u zn ał K o­ zak a za w innego zabójstw a pod w pływ em silnego w zruszenia i skazał go z m ocy art. 458 p k t 2 k.k. na dw a lata tw ierdzy.

H r . H e n r y k P o t o c k i . W ro k u 1934 lub 1935 w p ensjo nacie w T ruskaw cu poznałem starszego, p rzystojnego mężczyznę, k tó ry siedział sam o tn ie p rzy sąsiednim stoliku. B ył to w łaściciel C hrząstow a i K oniec­ pola, hr. H en ry k Potocki. Cały k o n tak t tow arzyski sprow adzał się do w y ­ m ian y ko nw encjonalnych grzeczności w rodzaju: „Dzień dobry! — dobry w ieczór”, czasem do jak ie jś uw agi na te m a t pogody lub naftusi.

Jakież było m oje zdziw ienie, gdy w niespełna dw a m iesiące po p o w ro ­ cie z T ruskaw ca do W arszaw y zjaw ił się w m ym gabinecie P a w e ł Potocki i pow ierzył m i obronę swego ojca, H enry k a. Ale jeszcze bardziej zdziw io­ n y był H en ry k Potocki, gdy odw iedziłem go w w ięzieniu przy ul. R ako­ w ieckiej.

— Czy pan, panie m ecenasie, w T rusk aw cu na jed n ą chw ilę bodaj p rzy ­ puszczał, że się tu spotkam y!? Jak ież to dziw ne są koleje losów

ludzkich!? No, ale wie pan, nauczyłem się tu wiele, poznałem dwie praw dy: być na w szystko przygotow anym i niczem u się nie dziwić! — M am nadzieję, że w k ró tce pozna p an trzecią podobną p raw dę: należy

i m ożna pokonyw ać w szelkie przeciw ności losu!

H en ry k Potocki b y ł prezesem R ady N adzorczej A kcyjnego T ow a­ rzy stw a w Żyrardow ie, k tó re w ładało m iejscow ym i -fabrykam i w łó k ien n i­ czymi. W łaścicielem p o rtfe lu ak cji był k a p ita ł francuski, a w jego im ie­ n iu n iejak i Boussac, zięć ówczesnego p rem iera francuskiego F lan d in a,

pierw szorzędny k o m binator, k tó ry robił różne finansow o-dew izow e posu­ n ięcia. H r. Potocki nie m iał zielonego pojęcia o tych zabiegach i w y b ie­

(11)

gach Boussaca, siedział w Radzie N adzorczej w łaściw ie dla rep re z en ta cji i za to pobierał dość w ysokie uposażenie. Nie orien tu jąc się w niczym , podpisyw ał podsuw ane m u spraw ozdania, aż w reszcie sp raw ą zajęła sią p ro k u ra tu ra . Boussac zdołał uciec, a Potocki pow ędrow ał do w ięzienia.

W ciągu k ilk u m iesięcy ukończono śledztw o i spraw a zakończyła się um orzeniem postępow ania w sto su n k u do Potockiego, k tó ry po m iesięcz­ n y m pobycie w w ięzieniu odzyskał wolność.

N i e g a r d z i ć ż a d n y m k a r t e l u s z k i e m ! W resu rsie oby­ w atelsk iej w K ow lu naczelnik m iejscow ego u rzęd u skarbow ego grał w k a r ty ze sw ym i znajom ym i. Zm uszony siłą wyższą, pospieszył do p ew ­ nego d y skretn ego a p a rta m e n tu i tu, poszukując papieru , n a tra fił na pism o adresow an e do p len ip o ten ta dóbr J.O.X.N.N. P rzedstaw iciel zagranicz­ nego to w arzystw a zaw iadam iał u p rzejm ie, że zgodnie z życzeniem J.O . K sięcia w y słał kilk a losów. Pism o było zabrudzone, na poły podarte, ale- dla naczelnika urzędu skarbow ego p rzed staw iało nielada a tra k c ję . S trz e p n ą ł p y ł z pism a, w ygładził je, sta ra n n ie złożył, schował do p o rtfe lu i u rad o w a n y pow rócił do zielonego stolika.

W jakiś czas później radca p raw n y J.O . Księcia N.N. pow ierzył m i jeg o obronę w spraw ie z oskarżenia o naruszenie przepisów o m onopolu lo­ te ry jn y m , o uczestniczenie w działalności lo terii zagranicznej.

P le n ip o te n t m iał niew ątpliw ie bardzo niew y raźn ą m inę, gdy*się tłu ­ m aczył, dlaczego pism o to porzucił w p ew n ym m iejscu. N aczelnik w K ow lu o trz y m ał zapew ne pochw ałę, a książę jak ą ś k arę, k tó re j w szcze­

gółach już nie pam iętam . „Nie gardzić żadnym karteluszkiem ! — oś­ w iadczył naczelnik urzędu skarbow ego w ro li św iadka — uczono m n ie tego i n a u k a się przy d ała!”

„ J a k p a n t o o d g a d ł ? ! ” H rab in a X., sły n n a ongiś piękność, b y ła ju ż w m ocno leciw ym w ieku, gdy m nie odw iedziła w gabinecie m ym w W arszaw ie. Długo opow iadała o sw ych stołow ych srebrach, z k tó ry c h p e w n a część zniknęła w tajem niczy sposób. „K to to mógł zhrobić?” —

z ta k im p y tan ie m zw róciła się do m nie.

P oniew aż znajom y m ój, k tó ry skierow ał ją do m nie, opowiedział m i coś niecoś o stosunkach p an u jący ch w p ałacy k u h r. X. — p rzeto zaczą­ łem u p rze jm ie w y p y tyw ać o w szystkich dom ow ników . H rab in a X w y ­ m ien iła całą służbę, kucharzy, kuchcików , lokajów , pokojow ych, s ta n g re ­ tów itd., a ja z uporem m an iak a zap y tyw ałem o członków rodziny m ie­ szkający ch z nią. Z auw ażyłem , że hr. X. z pew ną ja k b y urazą odpowiada, n a m oje p y ta n ia dotyczące członków rodziny, n a to m ia st przedstaw ia b e z osłon sw ą służbę.

(12)

G dy już zdołałem z pew nym praw dopodobieństw em w yrob ić sobie zdanie i ustalić przypuszczalnego spraw cę, ośw iadczyłem , że m am p e w n e w ątpliw ości, czy zechce złożyć skargę p ro k u rato ro w i w te j sp raw ie. — Ależ oczywiście złożę, phroszę pana!

— I zdecydow ałaby się p ani oskarżyć o kradzież (...) — i tu w y m ien iłe m krew niaka.

S pojrzała na m nie złym okiem, była d o tk n ięta do żyw ego m y m posą­ dzeniem .

— P a n m nie obhraża! — zaw ołała.

W m ia rę jak jej udow adniałem mój pogląd na spraw ę, oburzona tw arz, zaczęła tracić groźne rysy, oczy p rzy b ra ły m ato w y w y raz, doln a w ^ g a obwisła, z p iersi w ydobyło się głębokie w estchnienie.

— Muszę się nad ty m pow ażnie zastanow ić — to nie je st p h ro sta s p h ra w a l Odwiedzę pana.

Po k ilk u dniach odw iedziła m nie.

— Z przyklhrością m uszę przyznać — m iał pan h rację. P rz y z n a ł się, thrudno, nie m ogę się kom phrom itow ać.

P o chw ili rzuciła pytan ie: — J a k pan to odgadł?

S praw a była jasn a i prosta. Nie trzeb a było być S herlokiem H olm esem , aby w skazać spraw cę. N iestety, poszkodow ana ani na chw ilę nie p rz y ję ła w sw ych dociekaniach tej ew entualności, lecz od razu p o d e jrz en ia sw e skierow ała w yłącznie w stro n ę służby.

„N i e b a w i ć s i ę w p r o r o k ó w !” O dgadyw anie tre śc i w y ­ roku, jak i m a zapaść w d anej spraw ie, jest zjaw iskiem dość p o w szech ny m w adw okaturze. „ J a k kolega m yśli? Skaże? a może uniew inni? K to w ie — a może zawiesi k arę? N ie podobało m i się to py tan ie przew odniczącego! Chociaż, w łaściw ie pow inni un iew in n ić”. Takie i dziesiątk i podo bn ych p y ta ń zap rzątają uw agę obrońców. Oczywiście w śród k lie n te li z ja w isk o to je s t bardziej rozpow szechnione. K lien t często zw raca się do swego ob­ ro ńcy z zapytaniem : „ J a k p a n m yśli, pan ie m ecenasie, ja k i te ż będzie

w y rok ?” Z chw ilą gdy sąd ud aje się na n aradę, każdy k lie n t sta w ia po­ dobne p y tan ie sw em u obrońcy.

Doskonałą, dow cipną uw agę na te n tem a t słyszałem kiedyś z u s t ra b in a Posnera. G dy oskarżany, którego broniłem , zagadnął m nie w czasie .n arad y sądu, jakiż też będzie w yrok, rab in Posner, usłyszaw szy p y tan ie, odciąg­ nął m nie na bok i rzekł: „W idzisz pan, panie m ecenasie, p ro ro k ie m m oż­ na być na pięć la t naprzód, ale nigdy na kilka godzin. A w isz p a n d la ­ czego? Bo przez te pięć lat to jed n em u szlag trafi, drug i u m rze, a trz e c i

(13)

p o trz e b u je zapomrńeć. A tu, ja k już sąd ogłosi w yrok, podchodzi k lie n t d o adw okata, k tó ry m u co innego w yprorokow ał, i py ta: «Ny?». I jak

pan p o trz e b u je w tedy w yglądać?!”

S y l w e t k i s ę d z i ó w w a r s z a w s k i c h . Rozm owy ze w spom ­ n ien ia m i przyw odzą na pam ięć nie ty lk o fabuły spraw , w k tó ry ch b ro ­ niłem , lecz rów nież i ludzi, z któ ry m i siłą rzeczy styk ałem się w toku roz­ p ra w sądow ych. Czas z a ta rł w pam ięci w iele nazw isk, zachow ały się je d ­ nak m n iej lub więcej w yraźn e sy lw etk i osób.

Sędziow ie w okresie m iędzyw ojennym , zwłaszcza w pierw szej jego po­ łowie, należeli przew ażnie do starszej g eneracji. Mówię tu o aparacie sądow n ictw a na tere n ie b. zaboru rosyjskiego. Długie lata spędzili w p ra ­ c y w sądach cen traln ej Rosji, G alicji, w adw okaturze. W szyscy — oczy­ wiście z u n iw ersy teck im w ykształceniem , z odpow iednią ap likacją i w ie­ loletnią p rak ty k ą — rep rezento w ali ty p ludzi doświadczonych, opanow anych, pracow itych, szanujących w łasną godność i stanow isko obrońcy. N atu raln ie, jak zawsze i wszędzie, m iały i tu m iejsce m niej cie­ kaw e w y ją tk i. P ew na część sędziów, zwłaszcza tych w zaaw ansow anym

w ieku, sk o stn iała w znacznym stopniu w ru ty n ie . Tkw iąc w spom nieniam i w sw ej pracy sędziow skiej w okresie zaborów, u stosunkow yw ali się po­ n iek ąd form alistycznie do zagadnienia w y m iaru spraw iedliw ości. Mógł­ bym tu w ym ienić szereg sędziów tego typu. P om ijam polityczne z a p a try ­ w ania sędziów. Nie m iały one w p ły w u n a ocenę p rzestęp stw pospolitych, n a to m ia st w spraw ach o politycznym podłożu rzecz m iała się inaczej, i to niezależnie od reżym u. Oczywiście w okresie sanacji nacisk w ładz na sąd ow n ictw o w tych spraw ach znacznie się wzmógł.

M ieliśm y i sędziów m łodszych, zwłaszcza śledczych, każdy z nich jed ­ nak m ia ł za sobą spory sz m a t czasu spędzonego w p racy w sądach. W p ro k u ra tu rz e natom iast, z w y jątk iem stanow isk kierow niczych, dom i­ n o w ały roczniki m łode. Oczywiście p ro k u rato rzy posiadali w ykształcenie u n iw e rsy te ck ie i k ilk u letn ią aplikację.

P rzy p o m n ę kilk a ciekaw szych postaci.

W W ydziale K arn y m O dw oław czym Sądu Okręgow ego w W arszaw ie w gm achu na placu K rasińskich sądził niem al przez cały okres m iędzy­ w o je n n y sędzia Zenon K o z i e ł ł - P o k l e w s k i . Z nali go praw ie w szyscy adw okaci. Był to d obry człowiek, jako sędzia łagodny w w ym ia­ rze k a r, pogodny, dow cipny. Czasem się nachm urzył, m arsem przyoblekł czoło, ale na krótko, po czym zrobił jakąś dow cipną uw agę i nastrój po­

(14)

godny pow racał. Do m łodych adw okatów i sw ych rów ieśników zw racał się przew ażnie po im ieniu, a że sam b y ł człow iekiem w sile w ieku, w ięc nie­ zby t w ielu „m ecenasów ” w ystępow ało w sali, w k tó rej sądził. N ie lu b ił „zaszczytników ”, a raczej owego zw rotu, od któ reg o jeszcze dzisiaj p rze d ­ staw iciele n a w e t najm łodszej gen eracji adw okackiej zaczynają obronę. P am iętam n a stę p u jąc y epizod. A dw okat zaczyna przem ów ienie od s te ­ reotypow ego zw rotu: „W ysoki Sądzie, m/am zaszczyt bronić (...) ” T u p rz e ­ ry w a m u K oziełł-P oklew ski uw agą: „Rzeczywiście! W ielki to zaszczyt bronić zawodowego złodzieja! No, m ów dalej, m ów !”

W czasie zaprzysiężenia zw racał baczną uw agę n a postaw ę św iadka. W sali, w k tó re j sądził, podłoga była ułożona z desek biegnących p ro sto ­ padle do sto łu sędziowskiego. W chw ili składania przysięgi spoglądał na sto p y św iadka i gdy ty lk o zauw ażył, że św iadek oparł stop y na dw óch deskach, p rze ry w a ł przysięgę i polecał m u sta n ą ć obu sto p a m i na jed n ej desce! „Z nam y się na ty ch kaw ałach — w ołał — P a n a Boga i sądu nie oszukacie!” N ie w iem , może rzeczyw iście były ta k ie ty p y św iadków , k tó rz y uw ażali, że postaw a nóg zapew nia im sw obodę łgania i p rzek reśla w artość przysięgi.

Bardzo często w kom plecie, k tó re m u przew odniczył K o ziełł-P o­ klew ski, b ra ł udział sędzia C h w a l i b ó g , n a m ię tn y zw olennik g ry w

dom ino. G dy zbliżała się godzina p iąta po południu, Chw alibóg zaczynał się niecierpliw ić. W k a w ia rn i Sem adeniego na placu T e a tra ln y m pod fila ra m i gm achu te a tra ln e g o schodzili się o tej porze stali p a rtn e rz y gry v/ dom ino. C hw alibóg refero w ał spraw y, a m yślam i tkw ił już w k aw ia rn i i grał w dom ino. K oziełł-P oklew ski znał tę nam iętność kolegi i czasem rozm yślnie p rzed łu żał sesję, spoglądając z uśm iechem na Chw aliboga, k tó ry zniecierpliw iony, zły zacierał nerw ow o dłonie. O sędzi P o klew skim k rążyło m nóstw o, anegdot w śród adw okatów .

M iron C h y c z e w s k i , sędzia Sądu Okręgowego w W arszaw ie, by ł człow iekiem nerw ow ym , kostycznym , im pulsyw nym . Często też docho­ dziło do k ró tk ich spięć na rozpraw ie m iędzy nim a adw okatam i, a n ie­ rzadko — do k o n tro w e rsji z p ro k u rato rem . Nie cieszył się s y m p a tią ko­ legów i adw okatów . Zachow aniem sw ym przypom inał owego „ ra d c ę ” z powieści E rn e sta L o th a ra „M łyn spraw ied liw o ści”. P o zam knięciu p rze­ w odu sądowego zabierał się do pisania w yroku, nie zw racając n a jm n ie j­ szej uw agi n a przem ów ienia stron. Nie p rzyw iązyw ał w agi do w yw odów . U w ażał, że sam n ajle p ie j oceni m ate ria ł dowodowy, i tym sa m y m od­ rzucał w szelką w artość obrony, a rolę obrońcy sprow adzał do śm iesznej,

(15)

G dy raz znalazłem się w podobnej sy tu acji, zagadnąłem Chyczewskiego: „Czy aby przypadkiem nie przeszkadzam p a n u sędziem u?” „ B y n aj­ m n iej!” — odpowiedział z całym spokojem i pisał dalej. Wówczas ośw iad­ czyłem : „S tw ierdzam , że w czynie zarzuconym podsądnem u są cechy przestępstw a, lecz k w alifik acja p rz y ję ta w akcie oskarżenia je s t błędna. Jak i a rty k u ł pow inien tu być zastosow any, pow iem p rzy końcu swego przem ów ien ia”. C hyczew ski podniósł głowę, p rzerw ał pisanie i zaczął słuchać. Szybko u porałem się z arg u m en tam i obrończym i i zażądałem uniew innienia. C hyczew ski zirytow an y zaw ołał: „ J a k to!? M iał pan p rze ­ cież m ówić o k w alifik acji p raw nej p rzestęp stw a!” „Skończyłem , panie sędzio, proszę o u n iew in n ien ie”. Oczywiście sta ra łe m się w te n sposób zmusić go do w ysłuchania m ego przem ów ienia. Nie łudziłem się ani na chwilę, że benew olencji jego nie zdobędę!

J a n G u m i ń s k i był przed pierw szą w ojną, o ile m nie pam ięć nie zawodzi, adw okatem . W rok u 1917 przeszedł do służby w sądow nictw ie, następnie w pro k u ratu rze, zajm u jąc z czasem coraz to wyższe stanow iska. Po w yzw oleniu w 1945 r. objął odpow iedzialny p o steru n ek p ro k u ra to ra Sądu N ajw yższego w ówczesnej siedzibie w Łodzi. W okresie m iędzy­ w ojennym sty k ałem się z nim bardzo często i w V III W ydziale K arny m , k tó rem u przew odniczył, i w p ro k u ra tu rz e . G um iński należał do w a rto ś­ ciow ych pod w ielu w zględam i pracow ników w sądow nictw ie. Zdolny, w ykształcony, sum ien ny w pracy, o pogodnym usposobieniu (na kilka la t przed zgonem ciężka choroba oczu w płynęła d ep resy jn ie na jego usposo­ bienie), cieszył się uznaniem kolegów i szacunkiem adw okatów .

P am iętam proces k ilk u pracow ników D y rek cji lasów państw ow ych w B iałow ieży. B roniłem zastępcę d y rek to ra; prócz m nie w ystępow ało k ilk u kolegów. S p raw a duża, skom plikow ana, obejm ow ała z dziesięć tom ów śledztw a pełn ych rozliczeń, ekspertyz, rac h u n k ó w itp . N adto podsądni przerzucali w inę na innych w spółoskarżonych i dalej kom plikow ali stan rzeczy. R ozpraw ie przew odniczył G um iński i on też był refe re n tem . W toku ro zp raw y zgłosiłem w niosek o u jaw n ie n ie jakiegoś dokum entu, podałem tom i stro n ę ak t. N aty ch m iast zerw ał się jed en z obrońców i ośw iadczył z tu petem , że takiego d o k u m en tu n ie m a w aktach. G um iński spojrzał n a niego p y tający m w zrokiem i po ch w ili ogłosił postanow ienie: „Sąd zgodnie z w nioskiem obrońcy adw okata Ja ro sz a postanow ił odczytać d o k u m en t w tom ie (...) ” — i tu zapytał m nie o tom i stronę. Po odczytaniu d o kum entu zw rócił się do m ego an tag o nisty z p y taniem : „Na jakiej pod­ staw ie zakw estionow ał pan istn ien ie d o k u m en tu w aktach sp ra w y ? ” M ilczenie i nieciekaw y w yraz tw a rz y były całą odpowiedzią. O trzym ałem

(16)

całkow itą saty sfakcję. G um iński nie spraw dzając, ogłosił postanow ienie zgodne z ’ m ym w nioskiem , a ty m sam ym potępił niepow ażny w yskok m yślow y owego kolegi.

P rezes Sądu A pelacyjnego w W arszaw ie F eliks D u t k i e w i c z , póź­ niejszy k iero w n ik m in iste rstw a spraw iedliw ości, przew odniczył od czasu do czasu na sesjach w y d ziału karnego. Sędzia o dużym dośw iadczeniu zaw odow ym i życiow ym , um ysł b y stry i przenikliw y, m iał pew ne sła ­ bostki c h a ra k te ru , a raczej dziw actw a. Na obwolucie ak t k reślił ołów kiem znaki, np. krzyżyk, lite rę „ u ” lub znak zapytania. K iedyś p rzed rozpraw ą poprosiłem se k re ta rz a o ak ta. W ręczając m i je, rzekł: „Szkoda czytać, panie m ecenasie, w y ro k będzie zatw ierd zo n y ”. „Skąd pan w ie o ty m ? ” — zapytałem . „O, w idzi p an tu n a ak tach te n krzyżyk? To znaczy, że sąd w yrok zatw ierd zi”. Sp ojrzałem niedow ierzająco na m ego rozm ówcę, następnie zapy tałem o znaczenie innych znaków . Rzeczywiście, w yrok w m ej spraw ie zatw ierdzono. W innej opatrzonej znakiem „ u ” w yrok uchylono i oskarżonego uniew inniono.

W czasie p rze rw y w ro zpraw ach zjaw ił się na sali m ecenas H en ry k E ttin g e r i poprosił o ak ta. Z erknąłem na obw olutę i dojrzałem n a k re ś­ lony krzyżyk. „Szkoda czytać, panie m ecenasie, w yrok będzie z a tw ie r­ dzony!” I opow iedziałem m u w szystko, czego zdołałem się dowiedzieć. „A to ciekaw e — rzek ł E ttin g e r — krzyżyk, no, no, zaczekajcie kolego, skorzystam z W aszej in fo rm a c ji” . Jakież było m oje zdziw ienie, gdy po udzieleniu głosu E ttin g ero w i te n spokojnym tonem zaczął obronę od n a­ stępujących słów: „Tak się dziw nie, proszę Sądu, składa, że w te j spraw ie k arn ej, w k tó rej b ro n ię dw óch ortodoksyjnych Żydów, m uszę m oją ob­ ronę prow adzić pod znakiem ... krzyża!” D utkiew icz w lot zrozum iał dow ­ cip E ttin gera, szybko złożył a k ta i s ta rł palcem krzyżyk. Z naki n a aktach już się wTięcej nie pojaw iały. D utkiew icz odznaczał się do brą pam ięcią, kreślił te znaki po p ro stu na sk u tek jakiegoś dziw actw a.

Tadeusz K r a s s o w s k i przez długie la ta sądził w Sądzie O kręgow ym w W arszaw ie, a na k ró tk o przed w ybuchem w ojny przeszedł do Sądu A pelacyjnego. B ył to zacny człowiek, d obry sędzia, u p rzejm y, pogodny, dowcipny.

P am iętam ta k i epizod. K olega F ranciszek P asch alsk i b ro n ił jakiegoś hom oseksualistę, k tó ry grasow ał w poczekalniach kolejow ych, tam w y ­ szukiw ał k an d y d ató w do sw ych przyjem ności i pod różnym i pozoram i zw abiał ich do dom u. Pew nego razu zdołał nam ów ić dw óch żołnierzy pow racających z u rlopu. W rezu ltacie s ta n ą ł przed sądem w roli oskarżo­

(17)

nego. Rozpraw ie przew odniczył sędzia K rassow ski. P rzez salę ^przewinęło się k ilk u n a stu m łodych ludzi w ch arakterze świadków.

— Ja k że ż to Ibyło, opow iedzcie sądowi — zw rócił się do żołnierza.

— Ano, proszę Sądu, podszedł do nas oskarżony i zapytał: „A skąd to w racacie, m oi koch an i?” Z urlopu — odpowiedziałem . „No to pew nie jesteście zm ęczeni drogą i głodni. Chodźcie do m nie, odpoczniecie, m oi kochani, zjecie coś, napijecie się, nie pożałujecie, m oi kochani!” — . No i poszliśmy.

Paschalski zadając p y tan ie świadkowi, zaczynał bardzo często od słów: „Pow iedzcie mi, m oi k o c h a n i”. G dy więc tym i słow y rozpoczął sw e p y ta ­ nie, sędzia K rassow ski z całym spokojem zauważył: „P anie adw okacie, proszę używ ać innych słów, bo może pan być źle zrozum iany przez św iad­ ka, m oże zajść jak ieś nieporozum ienie.” P aschalski zrozum iał dow cip sę­ dziego, uśm iechnął się i zm ienił form ę py tań .

P io tr O r ł o w s k i był przez kilka la t prezesem Sądu A pelacyjnego w W arszaw ie. B ył to człow iek benedyktyńskiej pracow itości, dokładny, sum ien ny w studiow aniu spraw , w w ygłaszaniu referatów , a p rzy ty m bardzo u p rzejm y. Może ty lk o za wiele uw agi zw racał na sw oją p rezencję w roli przew odniczącego. Z nał w szystk ie spraw y, jak ie były n a w o k an ­ dzie, i znał je lepiej niż referenci.

P am iętam kilkudniow y, duży proces. Była to spraw a Bispinga. A k ta obejm ow ały kilkanaście tom ów w języku rosyjskim i w polskim p rz e k ­ ładzie. O rłow ski referow ał spraw ę. Ale jak? W ciągu k ilk u godzin stre sz ­ czał m a te ria ł dowodowy, m ów ił z pamięci, czasem, bardzo rzadko, sięgał ręk ą po jak iś tom i odczytał frag m en t d okum entu lub u ry w e k zeznań, po czym m ówił dalej. Z w racając się do obu sędziów, trz y m ał cały czas w napięciu ich uw agę. Nie znałem drugiego, k tó ry by z tak ą w iernością od tw arzał sta n spraw y . Później sędzia Sądu A pelacyjnego A dam Jam iń sk i, pracow ity, zdolny człow iek sta ra ł się iść w jego ślady.

O rłow ski słuchał zawsze w yw odów obrony. Zdaw ałoby się, że p rzy ta ­ kiej znajom ości przedm iotu, po tak dokładnym referacie, obrona ju ż nic nowego do spraw y nie w niesie. Orłowski słuchał, w iedział bow iem dob­ rze o ty m , że k ry ty c z n a ocena m ateriału z pewnego p u n k tu w idzenia m a doniosłą, a może n a w e t donioślejszą w artość niż sam a znajom ość fabuły ze w szystkim i je j szczegółami.

W obronie Bispinga sta w ali w roli obrońców z urzędu dw aj koledzy W acław B ittn e r i B ronisław Żegilewicz.

Na m arginesie niejako tej spraw y chciałbym przytoczyć tu pew ien szczegół. W toku kilku d n io w ej rozpraw y zauw ażyłem w sali ro zp raw

(18)

księdza, k tó ry z niepow szednią uw agą śledził bieg procesu. P o ogłoszeniu w y ro k u uniew inniającego w chwili, w k tó re j licznie zebrana publiczność zm ierzała k u w yjściu, ksiądz ów głośno powiedział: „S praw iedliw ości nareszcie stało się zadość!” — i szybko opuścił salę. D om yślam się jeno, że ksiądz te n wiedział, k to był zabójcą. Z w iązany praw dopodobnie ta ­ jem nicą spowiedzi, m ilczał i dopiero po ogłoszeniu w yro k u zdobył się na ta k ą wypow iedź.

* * *

Z długoletniej m ej p ra k ty k i obrończej w yniosłem n a stę p u jąc y pogląd: im zdolniejszy sędzia, im b ardziej pracow ity, w ykształcony i sum ienny,, ty m uw ażniej słucha dobrze przygotow anej obrony. Sędzia leniw y, zaro­

zum iały, słabo w ykształcony, p ły tk i uw aża, że ty lko on zna sp raw ę n a j­ lepiej. O brona m u nie zaim ponuje, w ątpliw ości nie m a żadnych. Nie dość tego. D okładnie opracow ane w yw ody obrony uw aża za pew nego ro d zaju im perty nen cję! Ja k śm ie adw o k at uczyć go, w ysuw ać w ątpliw ości, kied y w szystko je s t jasne i proste! W ątpliw ości nie może tu być żadnych!

„M łodych w ątpliw ości nie n ę k a ją ” — powie m i kto. Z apew ne. W ą tp li­ wości zjaw iają się w okresie reflek sy jn o ści um ysłu, w y stęp u jącej w przeddzień retro sp e k c ji życiow ej. Jed n ak że sędzia m łody w iekiem , a po­ w ażn y sw ym k ry ty czn y m , sum iennym stosunkiem do zagadnienia, k tó re m a rozstrzygnąć, ch ętn ie skorzysta z w yw odów obrońcy i opierając się na rzeteln ej znajom ości przedm iotu, znajdzie właściw e, słuszne ro zstrzy g ­ nięcie w n ajb ard ziej skom plikow anej spraw ie.

W iadomo, że p raca sędziow ska w y czerp u je um ysł, nuży. W okanda złożona z k ilk u n a stu sp ra w zm ienia się niekiedy w koszm arne zajęcie. T rudności w w ydobyciu — bo tak należy to określić — odpowiedzi n a py ­ ta n ia staw ian e n iein telig en tn y m , n iero zg arniętym św iadkom i podsąd- n ym , rozw lekłe, pełne m ętn y ch w yw odów przem ów ienie obrońcy m ogą w rezu ltacie doprow adzić sędziego do chw ilow ej u tra ty spok oju i ró w ­ now agi. A le te w szystkie w yżej opisane zjaw iska nie tłum aczą n eg a ty w ­ nego nastaw ienia sędziego do podsądnego, świadków, obrony, nie u s p ra ­ w iedliw iają podniesionego głosu, uderzenia pięścią w stół, cierpkich i złośliw ych uwag, ja k to m iało — i n ie ste ty m a jeszcze — m iejsce.

Sprostowanie. W poprzednim num erze „Palestry” (nr 10—'11 z 1958 r.) w artykule „Trzy po trzy” pióra M ieczysław a Jarosza wikradł się błąd drukarski na str. 52 w w ierszu drugim od góry, zam iast bowiem słów „aiktor S tefan Jarosz” powinno byfr

Cytaty

Powiązane dokumenty

Najpierw rozwiążmy zadanie poprawnie: szybkość zmian wzajemnej odległości dwóch punktów jest równa długości rzutu ich względnej prędkości na kierunek

Oznacza to, ˙ze ka˙zdy element zbioru x jest te˙z elementem zbioru y.. To jednak znaczy tyle, ˙ze nie ma w x elementów, które byłyby poza

Wykorzystywali´smy indukcj˛e matematyczn ˛ a tak˙ze w dowodach: Lematu Königa (wykład Struktury porz ˛ adkowe), twierdzenia głosz ˛ acego, ˙ze moc zbioru pot˛ego- wego

˙ze rozwa˙zana równo´s´c nie zachodzi, wi˛ec zadanie jest łatwiejsze: umie´scimy w ka˙zdej składowej diagramu Venna jaki´s element (np.. W szkole nauczyli´smy si˛e, jak rozwi

Załó˙zmy te˙z, ˙ze mo˙zemy to do´swiadczenie powtarza´c dowoln ˛ a liczb˛e razy oraz ˙ze – niezale˙znie od tego, ile razy powtarzamy do´swiadczenie –

W centrum miasta, gdzie po- rusza´c si˛e mo˙zna jedynie po prostok ˛ atnej sieci ulic odległo´s´c mi˛edzy punktami wyznaczona b˛edzie przez długo´s´c pewnej łamanej, ł ˛ acz

W centrum miasta, gdzie po- rusza´c si˛e mo˙zna jedynie po prostok ˛ atnej sieci ulic odległo´s´c mi˛edzy punktami wyznaczona b˛edzie przez długo´s´c pewnej łamanej, ł ˛ acz

Jeżeli spełnione są warunki ( 1.1 ) i ( 1.2 ), to powyższy rozkład nazywamy minimalnym rozkładem prymarnym.... 1.5.2 Ideały maksymalne