«g! :y
ninie|§2ą ksląiką
»gacił zbiory Uniwersytetujagietiońskiego Szymon Stanisław Deptuła
emigrant z Polski
%
Wicehrabia De Bragellone
P o w i e ś ć
A L E K S A N D E R D U M A S
(OJCIEC)
WICEHRABIA De BRAGELLONE
P O W I E Ś Ć
\
PA R Y SK I PUBLISHING CO. TOLEDO, OHIO.
PRIN TED Iii T H E UNITED STATES OF AMERICA
yniv ^ Ç j jioltu CRaccmenïis
S 6gC040
f
Bîfel JagièS. ¿
' ' " /./<} 1 ../i
c x x x v
PSYCHOLOGJA KRÓLA.
Król przyśpieszonym krokiem w ssed ł do sw ojego m ieszkania.
Może L udw ik X IV -ty dlatego szed ł spiesznie, że czuł się o- słabionym . Za sobą bowiem zostaw iał jak b y »lad tajem n iczej żałoby.
W esołość, którą w szyscy zau w ażyli, gdy w szedł, i z której w szyscy się cieszyli, przez nikogo w praw dziw ym znaczeniu nie była odgadn ięta; ale gniew ne odejś(cie i tw a rz zm ienioną w szy
scy zrozum ieli.
Lekkom yślność księżnej, żarcik i je j uszczypliw e dla obraźli- w s ro ch arak teru , zanadto p ou fałe porów nanie k róla ze zw y
czajnym i ludźm i, oto przyczynom tym w szyscy ¡przypisyw ali po
śpieszne i nadspodziewane w y jście L udw ika X IV .
K siężna, jakkolw iek p rzezorniejsza, nic innego w tem nie w idziała.
Dosyć było dla niej, że zadała mękę m iłości w łasn ej temu, który, zapom inając o najw iększych zobow iązaniach, pogardzał sercem n ajd o sto jn iejszej osoby.
W ażnem to było dla niej w obecnem położeniu dać poznać królow i różnicę, jak a zachodzi w kochaniu dostojnej osoby, a u- bieganiu się za studenckiem i m iłostkam i.
W owych w ysokich uczuciach, w śród potęgi i w ładzy, etykie
ty i o stentacji, król nie tylko nic nie tracił, ale zn ajd ow ał spo
czynek, bezpieczeństw o, tajem n icę i powszechne poszanow anie.
P rzeciw n ie zaś w poziomej m iłości znaleść m ógł naw et u najniższych poddanych naganę i śm iech, u tracić sw ój ch arak
te r w yższości m oralnej i spaść na padół nędzy ludzkiej, gdzie huczą burze.
K siężna m ądrze obliczyła zemstę i, ja k w idzieliśm y, zem ści
ła się dotkliw ie.
N iech jedn ak nikt nie sądzi, że księżna b yła nam iętną, lub rzeczyw iście rozkochaną.
Młoda, przyjem na, dowcipna, zalotna, rozkochana była w so
bie sam ej, a jeżeli je j się zdaw ało, że kogoś kocha, była to r a czej fan ta zja, urojenie, duma, lecz nie m iłość.
K siężna w id ziała albo raczej zdaw ało je j się, że widzi rzeczy w praw dziw em św ietle: w iedziała; że król, je j dostojny szw a
988 W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E g ie r, pierw szy śm iał się z biednej L a V a lłie re i że, w edług jego usposobienia, niepodobieństw em było, aby kiedykolw iek poko
ch ał osobę, z której szydził.
Nadto czy m iłość w łasn a, ten ku szący szatan, który tak w iel
ką g ra rolę w komedji, nazw anej życiem kobiety, nie grała tu żadnej roli?
C zyż m iłość w łasn a nie m ów iła bezustannie, to głośno, to ci
cho, to szeptem , na w szystkie tony zresztą, że księżna, młoda, piękna, bogata nie może być porów naną z biedną La V alliere, rów nież młodą, to praw da, ale mniej ładną, a nadew szystko u b o gą ? . . .
Niech to w ięc nie zad ziw ia nikogo, że w ielkie charaktery, w porów nyw aniu z innemi, na sw oją przem aw iają stronę.
Może zapyta kto, czego w łaściw ie ch ciała księżna, wym ie
rza ją c tak m ądrze obrachow any cios?
Na co rozw ijać tyle sił, aby odstręczyć króla od ssrea, w którem zam ierzał się rozgościć?
Czy księżna potrzebow ała tak w ielką w agę nadaw ać La Val- liere, gdyby się je j nie lękała?
K siężn a nie lękała się panny La V a łlie re , je że li patrzeć z punktu, z jakiego sądzi historyk, w yrok u jący o przyszłości.
K siężna nie była w yrocznią ani sib illą. K siężna, również jak każdy inny, nie um iała czytać w owej straszn ej księdze, która n ajw ażn ie jsze w ypadki ukryw a staranni*.
K siężna ch cia ła tylko ukarać króla za nieufność, eheiała mu tylko jasno pokazać, że jeżeli u żyje o>n broni zeezepnej, ona, ko
bieta dow cipna i w ielkiego rodu, znajdzie w arsenale sw ojej w yobraźni broń odporną naw et na pociski królew skie.
Zresztą, ch cia ła mu dow ieść, że w tym rodzaju w ojny niema m onarchów, że każdy w alczy tu taj w łasnem i siłam i i że przy pierw szym - »potkaniu korona spaść może z głow y, w reszcie, że je że li król zam ierzył rozkochać w sobie w szystk ie damy dwor
skie, żądza ta ubliżała, kobietom w yższego stanow iska, za którą nauka udzielona głow ie królew skiej, zbyt dumnej i groźnej, pow inna być skuteczną.
T akie uw agi czyn iła księżna co do króla.
Mało j ą obchodziło, co nastąp ić mogło potem.
T a k w ięc «sposobiła um ysły sw oich dam honorowych i przy
gotow ała szczegóły kom edji, która się odegrała.
K ról b ył zm ieszany.
W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E 9 89 Od czasu ja k w y rw a ł się z rąk kard yn ała M azariniego, pier
w szy raz traktow ano go ja k zw yczajn ego człow ieka.
Podobna surow ość ze strony poddanych d ostarczyła mu mo
cy do oporu. S iły w zra sta ją w w alce.
A le zaczepionym być przez kobiety, w ystaw ionym na żarciki przez damy prow incjonalne, przybyłe z B lois, było to pewnym rodzajem hańby -dla młodego króla, pełnego próżności, dumne
go z osobistych przym iotów i w ładzy królew skiej.
Jednak nie można było ani czynić w yrzutów , ani karać, ani naw et się gniew ać.
G niewać się było to samo, co przyznać, że go ugodzono, jak Hamleta, bronią, śm ieszności.
G niew ać się na k o b ie t y ! ... jak a niedorzeczność, m ianow icie, kiedy te kobiety m ścić się mogą śmiechem.
Gdyby zam iast pozostaw ienia całej odpow iedzialności kobie
tom, jak ik o lw iek m ężczyzna w m ieszał się w tą intrygę, z ja kąż radością L udw ik X IV -ty byłby użył B a s t y lji! . . .
A le tu taj gniew królew ski w strzym yw ało rozumowanie.
P osiad ać wojsko, w ięzienia, praw ie boską potęgę i całą tą wszechm oc pośw ięcać m arnej obrazie, niegodnem było n iętyi- ko króla, ale naw et m ężczyzny.
Chodziło zatem, aby w m ilczeniu połknąć obrazę i na tw a rzy przybrać zw yczajn y spokój.
K siężna al>bo b yła powodem tej sceny, albo scena ta w yda
rzyła się bez je j w oli i pomocy.
Jeżeli była (powodem, stało się to cokolw iek za śm iało, ale czyż to nie je j rola?
Któż odw ażył się w n ajsłodszych chw ilach miodowego m ie
siąca przem aw iać ięzykiem m iłości?
Kto ośm ielił s ię przew idyw ać przyszłe powodzenie wiarołom - stw a?
K to pod osłoną w szech w ład zy królew skiej m ówił młodej k się żn ie : Nie lękaj się niczego, kochaj króla F ra n cji, on potęż
ny i on jednem skinieniem sw ojego berła osłoni cię przed wszystkim i, a naw et przed w yrzutam i sum ienia
Młoda zatem n iew iasta u legała słowu królew skiem u, albo ra czej słu ch ała kuszącego głosu, a teraz, kiedy zrobiła o fiarę moralną ze sw ojego honoru, u jrzała, że je j odpłacono niew iarą, tem boleśniejszą, ponieważ spow odow aną przez kobietę, dale
ko niższą.
990 W I C E H R A B I A D E B R A G E L l . O N E T ak w ięc, jeżeli księżna ob m yślała zemstę m iała do tego nie
ja k ie prawo.
je ż e li p rzeciw nie niew inną była w tem zdarzeniu, za cóż m iał się król na nią g n iew ać?
C zyż powinna, albo raczej czy m ogła pow strzym ać języki pa
r a f ia n e k ? .. . czyż m iała, przez zbytek źle zrozum ianej gorliw o
ści, poweiągać, z narażeniem się na ubliżenie, trzy młode dzie
w ice?
W szystkie te rozum ow ania przykre b yły dla dunly królew sk ie j; lecz kiedy w szystko rozebrał w swoim umyśle, Ludw ik X IV -ty uczuł po dokładnej rozwadze, to je st ,po opatrzeniu ra
ny, inne ukryte, a nieznane boleści.
Nie ch ciał się jedn akże do nich przyzn ać dlatego, że one w sercu m iały siedlisko.
I w rzeczy sam ej, potrzeba, aby historyk w ypow iedział czy
telnikom to, do e*ego L udw ik przyzn ać się nie chciał, że w y
znanie panny de la V a łlie re pieściło jego serce, że uw ierzył w m iłość czystą, w m iłość pozbaw ioną w szelkiego interesu, a je go dusza, prosta i młodsza, niż sobie w yobrażał, pociągnęła ku d ru giej, która mu się tak ob jaw iła.
Rzeczą co najm niej zw yczajn ą w h isto rji m iłości je s t jedno
czesne je j poczęcie w dw ojgu razem se rca ch : jedno zaw sze pra w ie kocha przed drugiem , drugie zaś zw ykle wrze staje kochać po pierwsaem.
'¡tym sposobem prąd elektryczny w yw iązu je się w m iarę siły ,pierwszej nam iętności, która się zapala.
Im w ięcej panna de Ja V a llie re okazała m iłości, ten) w ięcej król je j uczuł.
I to w łaśn ie zadziw iało króla.
Bo widocznem było dla niego, że żaden sym patyc»fiv prąd nie pociągnął jego serca, albowiem w yznanie nie pochodziło z m iłości, ale było tylko zniew agą, w yrządzoną m ężczyźnie i kró
lowi, poniew aż było (a w yraz ten p a lił go, ja k rozgrzan e żela
zo") tylko m istyfik acja .
T ak w ięc młoda panienka, której ściśle biorąc można było odmówić piękności, rodu, dowcipu i bogactw a, ta młoda panien
ka, w ybrana przez księżnę nietyiko dla je j pokory, nietylkó, że podm ówiła króla, ale naw et zn iew ażyła go, to je st zażartow ała z człow ieka, który, ja k su łtan a zjatyck i, potrzebow ał tylko po
moczyć oczam i, w ycią gn ąć rękę, albo upuścić chustkę od nosa.
W I C K U R A B I A D E B R A G E L L O N E
•A-przecież od w czorajszego w ieczora król jedyn ie nią był za ję ty i o niej tylko m arzył; przecież od w czorajszego w ieczoru jego w yobraźnia z lubością stro iła je j obraz we w szelkie pow a
by,-jakich nie m iała; a przecież on, którego tyle spraw w zyw a
ło. którego tyle kobiet nęciło, on, od w czorajszego w ieczora, po
św ięcał je j w szystkie chw ile sw ojego życia, w szystkie uderze
nia sw ojego serca.
W istocie tego było za wiele.
Oburzenie króla kazało mu zapom nieć o w szystkiem , a na
wet o tem, że pan de Saint-A gn an obecny był uniesieniu, które objaw iło się w złorzeczeniach.
W praw dzie pan de Sain t-A gn an w cisn ął się w kąt i z kąta p atrzał na p rzem ijającą burzę.
Zawód, jakiego doznał, w porównaniu z gniew em królew skim w yd aw ał mu si£ niczem.
P orów nyw ał sw oją m aleńką m iłość w łasną z ogromną dumą obrażonego króla, a zn ając serce m onarchów w ogólności, a możnych w szczególe, lękał się, czy ten ciężar gniew u, w iszą cy nad próżnią, nie spadnie czasem na jego głow ę, choćby dla
tego tylko, że inni złe popełnili, a on b ył niew innym .
I rzeczyw iście n agle król zatrzym ał się w pośpiesznym cho
dzie i, sp ogląd ając gniew nie na pana de Saint-A gn an , za w o łał;
— I ty, Saint-A gn an ?
Saint-A gn an uczyn ił poruszenie, które miało znaczyć.
— Co, N a jja śn ie jszy panie?
— I ty byłeś tak głupi ja k ja, n iep raw daż?
— N a jja śn ie jszy panie, — w yjąk a ł Saint-A gnan .
— Pozw oliłeś z siebie tak grubo zażartow ać.
— N a jja śn ie jszy panie, — - odparł Saint-A gnan, a dreszcz p rzebiegł mu po calem ciele — niech W asza królew ska mość nie gniew a się ; kobiety, ja k wiem y, są to istoty niedoskonałe, stworzone do złego; w ym agać w ięc od nich m ądrości byłoby to w ym agać rzeczy niepodobnych.
Król, który w ielkie m iał dla siebie poszanow anie i zaczyn ał w yw ierać silną nad nam iętnościam i w ładzę, jak ą przez całe życie zachow ał; król uczuł, że u b liżyłb y sobie, gdyby za w iele się zajm ow ał tym przedmiotem.
— N ie — odpow iedział żyw o —• m ylisz się, panie de Saint- A gnan, ja się w cale nie gniewam , dziw ię się tylko, że tak zręea
992 W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E nie i śm iało zad rw iły z nas dwie młode dziew czyny. Nie mogę pojąć nawet, dlaczego, m ogąc się wprzód przekonać, popełniliś
my niedorzeczność w ynu rzen ia się z uczuciam i serc naszych.
— O ! . . . serce, N a jja śn ie jszy pan ie, serce, to organ, który koniecznie p rzyw ieść należy do fu n k cji fizyczn ych , a odmówić mu w szelkich w ładz m o ra ln ych ; przyznam się, że kiedy w idzia
łem serce W aszej królew skiej m ości tak mocno zajęte tą małą...
— Z a j ę t e ? ... moje s e r c e ? . . . głow a m ogła być zajęta, ale co do s e r c a . . .
L udw ik sp ostrzegł, że, chcąc się z jedn ej strony zasłonić, na
ra ża ł drugą.
— Z resztą — dodał — nie ma nie do zarzucen ia tej dziew czyn ie; w iedziałem dobrze, że kocha innego.
— Tak, w iceh rab iego de B ragellone, uprzedziłem o tem W a
szą królew ską mość. '
— Zapewne. A le nie byłeś w tem p ierw szy; hrabia de la Fe- re żądał ręki panny de la V a llie r e dla sw ojego syna. Dobrze zatem ; kiedy z A n g lji pow róci, pożenię ich, skoro się kochają.
— W idzę w tem w spaniałom yśln ość W aszej królew skiej mo
ści.
— S łu ch aj, Saint-A gn an , w ierzaj mi, trzeba przestać podob- liemi rzeczam i zajm ow ać się — rzekł Ludw ik.
— Tak, połknijm y pigułkę, N a jja śn ie jszy panie — odparł dw orak z rezygnacją.
— Zresztą, to nic trudnego, — zakończył król, tłum iąc w so
bie w estchnienie.
— Ja zaś postanawiam ... — znowu odezwał się Saint-Agnan.
— Co takiego?
— N apisać w iersz, który nazw ę D rjad ą i N ajadą. Spodzie
wam się, że to sp raw i księżnie przyjem ność.
— P isz, pisz, S ain t-A gn an — ■ pom ruknął król — p rzeczytasz mi sw oje w iersze i to mnie zab aw i; m niejsza o to, Saint-A g- nan — dodał król zaledw ie oddychając — cios w ym aga .siły nadludzkiej, aby go godnie w ytrzym ać.
K iedy tak król zakończył, pokazując po sobie cierpliw ość, an
gielską, jeden z lokai służbow ych zapukał lekko do drzwi.
Sain t-A gn an oddalił się przez uszanow anie.
— W ejdź — rzekł król.
L okaj uch ylił drzwi.
— Czego c h c e s z ? ... — z a p y ta ł król.
Lokaj pokazał list, złożony w k ształcie tró jk ąta.
— Op Was-zej królew skiej mości — rzekł.
— Od kogo?
— N ie wiem, oddał mi go jeden z oficerów służbow ych.
K ról dał znak, a łokaj podał bilet.
Król zb liżył się do św iecy, otw orzył list, rzu cił okiem na pod
pis i w ydał okrzyk.
Saint-A gnan, pełen uszanow ania, udaw ał, że nic nie w id zi;
lecz. nie p atrząc, w id ział i słyszał.
P r z y b ie g ł.
— A ! . . . mój B o ż e ! . .. — m ówił król, czyta ją c.
— Czy W asza królew ska mość ch ory? — zap ytał S a in t-A g nan, w y cią g a ją c ręce.
— Nie, n i e . . . Saint-A gnan, czytaj.
I podał mu list.
O czy pana de Saint-A gn an naprzód padły na podpis.
— La V a l li e r e ! ... — zaw ołał — o ! . . . N a jja śn ie jszy p an ie!,.
— C zytaj, czytaj.
Saint-A gnan czytał, co następ uje:
“ Przebacz, N a jja śn ie jszy panie, natrętność, nadew szystk»
przebacz brak form alności, jak i tow arzyszy temu listo w i: ale list w ydaje mi się pilniejszym i w ażn iejszym , aniżeli podanie...
pozwól zatem N a jja śn ie jsz y panie, że go przesyłam .
Pow racam do siebie osłabiona boleścią i udręczeniem ; bła
gam cię zatem, N a jja śn ie jszy panie, o udzielenie mi p osłu ch a
nia, bym m ogła w yznać praw dę memu królow i.
Ludw ika de la V a llie re .”
— A . co? — ^ zap ytał król, odbierając list panu de S a in t-A g nan, zdumionemu tęm, co przeczytał.
— A co? — pow tórzył Saint-A gnan.
— Co m yślisz o tem ?
— Ja nie wiem.
— P rz e c ie ż . . .
— N a jja śn ie jszy panie, w idać poczuła piorun i lęka się.
— C z e g o ? ... — zap ytał ze szlachetn ością Ludwik.
— Przez B o g a ! . . . co chcesz, N a jja śn ie jszy p a n i e ? ... Was«a królew ska mość masz niejedną, ale tysiąc przyczyn gniew ania się na spraw cę, czy spraw ców złośliw ego żartu, a pam ięć W a
szej królew skiej mości niechętna je s t w ieczną groźbą dla n ie
roztropnej.
W I C Ł H 8 A B I A D E B RA G E L L 0 N E 993
994 W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E
— Saint-A gn an , ja tak rzeczy te j nie widzę.
— K ról lepiej m usi w idzieć odemnie.
— Ja w idzę w tych w ierszach boleść i przym us; a teraz na- dew szystko przypom inam sobie pewne szczegóły sceny, jak a
»się zd arzyła tego w ieczora, w r e s z c ie ...
K ról zatrzym ał się na rozpoczętem zdaniu.
— W reszcie — podchw ycił Saint-A gn an — W asza królew ska mość udzieli posłuchanie, to w tem w szystkiem n ajw id oczn iej
sze.
— Ja coś w ięcej uczynię, panie de Saint-A gnan .
•— Cóż takiego. N a jja śn ie jszy p a n ie ? ...
— W eź płaszcz na siebie.
-— A leż, N a jja śn ie jszy p a n ie ...
— W iesz, gdzie są pokoje dam honorowych k s ię ż n e j? ..,
— Wiem.
— A znasz sposób dostania się do n i c h ? . ..
— O ! . . . co to, to nie.
— A le m usisz znać tam k o g o ś ? ...
— D opraw dy W asza królew ska mość jesteś źródłem pomy
słów .
— Znasz k o g o ? ...
-— Znam.
— Kogoż tak ie g o ?. ..
— Znam pew nego jegom ościa, który je st dobrze z jedna a panien h o n o ro w ych .. .
— Może z panną T onn ay-C haren te? . . . -— zapytał Ludw ik, u śm iechając się.
— Na nieszczęście, nie; ale z panną de M ontalais.
— A ja k się n a z y w a ? ... _
■— M alicorne.
-— Czy możesz liczyć na n ie g o ? ...
— T ak sądzę, N a jja śn ie jszy panie.. On m usi m ieć k l u c z . . . a jeżeli go ma, pew nie mi z niego zrobi p rzysłu gę, ja k ja nie
dawno inną mu w yśw iadczyłem .
— Dobrze, idźmy zatem.
— Jestem na rozkazy W aszej królew skiej mości.
K ról płaszcz sw ój za rzu cił na ram iona pana de Saint-A gnan , a sam w zią ł jego.
N astępnie obydw aj zeszli do przedsionka.
W I C E H R A B I A D E Ę R A G E L L O N E 995
C X X X V I
CZEG O N IE P R Z E W ID Z IA Ł A A N I N A J A D A A N I D R JA D A . Saint-A gn an zatrzym ał się na dole schodów, prow adzących do pokoi dam honorowych, na pierw szem piętrze u księżnej.
Stam tąd w ychodzący lokaj w yw o łał M alicorna, który był je szcze u księcia, brata królew skiego.
W dziesięć m inut, p rzybył M alieorne, nosem w ietrzą c w ciem nościach.
K ról cofn ął się, k ry ją c w n ajciem n iejszy k ącik przedsionka.
Saint-A gn an, przeciw nie naprzód w ystąp ił.
Lecz po pierw szych w yrazach, o b jaw iających żądanie, M ali
eorne ch ciał zmykać.
— H o ! . . . h o ! . . . h o ! . . . — rzeki — pan żądasz odemnie, abym go w prow adził do pokoi dam h o n o ro w y c h ? ...
— Tak.
— Pojm ujesz pan, że nie mogę uczynić podobnej rzeczy, nie w iedząc, jak i je s t cel pański.
— Na nieszczęście, kochany panie M alieorne, żadnego w y
jaśn ien ia dać ci nie m ogę; potrzeba, ab yś mi za u fa ł ja k p rzy
jacielo w i, który cię w czoraj w yw iódł z kłopotu i który d zisiaj w zajem ności od ciebie żąda.
— A le ja, panie, mówiłem, czego żądałem ; zadałem schronie
nia, żebym nie sp ał pod gołem niebem, i każdy uczciw y czło
w iek może objaw ić podobne żąd an ie; tym czasem pan nic nie mówisz.
— W ierzaj mi, panie M alieorne — n alegał Saint-A gn an — że gdybym mógł tłum aczyć się, w ytłum aczyłbym .
— Kiedy tak, nie mogę pozw olić, ab yś pan w chodził do panny M ontalais.
— A to d la c z e g o ? .. .
— W iesz pan lepiej, niż ktokolw iek inny, poniew aż w idziałeś mnie na murze um izgającego się do panny M on talais; przy-
9iWi W I C E H R A B I A D E B R A G E L Ł O N E 7,nam się, że byłoby to śm ieszne, abym ja, u m izgający się da niej, sam drzw i otw ierał,
— A któż panu mówi, że ja do niej chcę k lu c z a ? .. .
— Do kogoż w ięc?
— Zdaje mi się, że nie sama m ieszka,
— Nie sam a; m ieszka z panna de la V a lliere.
— Tak, łecz pan zarów no do panny de la V a llie re nie masz interesu, jak do panny de M on talais; dwóch tylko je st ludzi na św iecie, którymbyir. klucz p ow ierzył: panu de B ragellone, gdy
by mnie o to posił, i królowi* gdyby mi to rozkazał.
— A w ięc daj mi pan ten klucz, rozkazuję ci — rzekł król, zb liżają c się pomimo ciem ności i o dch ylając płaszc?, — panna de M on talais niech zejd zie do ciebie, my zaś w ejdziem y do pan
ny de la Y a llie r e ; w łaśn ie do niej mamy interes.
— • K r ó l ? . . . — zaw ołał M alicorne, zg in a jąc się aż do kolan królew skich.
— T ak, król — rzekł Ludw ik, uśm iechając się — król, który zarów no pochw ala tw ój opór ja k i k a p itu la c ję ; powstań i w y
św iadcz nam p rzysłu gę, której żądamy.
— Jestem na tw o je rozkazy, N a jja śn ie jszy panie — odpowie
dział M alicorne, w chodząc na schody.
— N iech zejdzie panna de M ontalais — rzekł król — a nie mów je j ani słowa o mnie.
M alicorne sk łonił się na znak posłuszeństw a i dalej w chodził na schody.
L ecz król, po n agłej rozw adze, udał się za nim i to tak po
śpiesznie, że, chociaż M alicorne był ju ż w połowie schodów, je dnocześnie p rzybył z nim do pokoju.
U jrza ł w tedy przez drzwi, na wpół otw arte za M alicornem , La Y a liie re , przechyloną na krześle, a w drugim rogu pokoju M ontalais, czeszącą w ło sy i w szlafroczk u stojącą przed w iel- kiem zw ierciadłem i rozm aw iającą z M alicornem .
K ról otw orzył drzw i i w szedł.
M ontalais, słysząc skrzypn ięcie drzw i, krzyknęła-, w idząc zaś króla w chodzącego, ukryła się.
Na ten widok, L a V a llie re p ow stała ja k trup zgalw aw izow a
ny i znowu upadła na krzesło.
K ról zw olna ku niej postąpił.
— Żądałaś panna posłuchania — rzekł tonem oziębłym — przychodzę w ysłu ch ać cię, mów.
W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E 997 Saint-A gnan, w ierny sw ojej roli głuchego, ślepego i nieme
go, um ieścił się w kąciku p rzy drzw iach i usiadł na m alej ła weczce, którą jak b y dla niego postawiono.
Z akryty obiciem, które służyło za osłonę drzw i, przytulony do sam ego muru, słuchał, nie będąc w idziany.
W ypełniał rolę w iernego psa, który czuw a i strzeże, nigdy nie będąc dla swego pana natrętnym .
L a V a lłiere, przestraszona widokiem rozgniew anego króla, po w stała pow tórnie i w postaw ie pokornej i b ła g a ją c e j w y ją k a ła :
— - N a jja śn ie jszy panie, przebacz mi.
— Panna chcesz, aby ci p rzeb aczył?
— N a jja śn ie jszy panie, w ielk i błąd popełniłam , a naw et zbrodnię.
— T y ?
—- N a jja śn ie jszy p a n ie ! . . . obraziłam W aszą królew ską mość.
— B ynajm niej — odpowiedział Ludw k X IV zimno.
— N a jja śn ie jszy panie, błagam cię, nie zach ow aj dla mnie te j strasznej powagi, którą słu szny tw ój gniew o b jaw ia. Czuję, że cię obraziłam , N a jja śn ie jszy panie, lecz potrzebuję w y tłu m aczyć się, że obraza była mimowolną.
— A le naprzód powiedz mi panna — odrzekł król —- czem mnie o b r a z iła ś ? ... czy niew innym m łodej panienki żartem ? Z ażartow ałaś z młodego, łatw ow iern ego człow ieka, to rzecz bardzo prosta; każda inna kobieta na tw ojem m iejscu u czyn iła
by to samo.
— O! W asza królew ska mość sp raw iasz mi tem i w yrazam i nieopisaną boleść.
— A to dlaczego?
— Bo jeżeli ża rt pochodziłby odemnie, nie b yłb y niew innym .
— Koniec końcem — rzekł król — czy, żąd ając posłuchania, ty le tylko m iałaś mi pow iedzieć.
I król postąpił krok w tył.
W tedy La Y a llie re krokiem niepewnym , z oczam i zaognione- rni od płaczu, zb liżyła się do króla.
— C zy W asza królew ska m ość.w szystko s ły s z a ł e ś ? ... — rze
kła.
— W szystko.
— W szystko, co mówiłam pod królew skim dębem?
— Nie straciłem ani jednego w yrazu .
998 W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E
— W asza królew ska mość, skoro mnie słyszałeś, czy m ogłeś sadzić na chw ilę, że nadużyw ałam jego łatw ow ierności?
' —- T ak, łatw ow ierności, dobrze się w yraziłaś.
— I w asza królew ska mość nie pom yślałeś, że biedną, ja k .ja dziew czynę, można przym usić do w ykonania cudzej woli.
— P rzebacz, ale nie pojm uję, ażeby, ta której w ola tak sw o
bodnie o b jaw iała się pod dębem królew skim , do tego stopnia ulegała w oli cudzej.
— A le pogróżki. N a jja śn ie jszy panie!
— P o g r ó ż k i? ... kto ci g ro ził? kto pow ażył się grozić?
— Ci, którzy m ają do tego prawo, N a jja śn ie jszy panie.
— N ie znam mikowo, coby m iał praw o grozić w mojem pań
stwie.
— P rzebacz, N a jja śn ie jszy panie, są przy boku W aszej kró
lew skiej m ości osoby, wysoko stojące, które m ają, albo sądzą, że m ają praw o zgu b ić biedną dziew czynę, bez przyszłości, bez m ajątku, p o siadającą jako jed yn y skarb tylko dobre imię.
— Jakto — zgubić ją ?
— O dbierając je j sław ę przez u b liżające wydalenie.
— M oja panno — rzekł król z goryczą — bardzo łubie lu
dzi, którzy sami się u sp raw ied liw iają, nie obw iniając innych.
— - N a jja śn ie jszy panie!
— P rzyk ro mi, uspraw iedliw ien ie, ja k ie mogło być z tw o jej strony łatw o uczynione, w ikła się wśród podejrzeń.
— K tórym jednak nie w ierzysz, N a jja śn ie jszy p a n ie ? ... — w ykrzyknęła L a V a lliere.
K ról m ilczał.
— O! powiedz, powiedz, N a jja śn ie jszy p a n i e ! . . . — powtó
rzyła La V a llie re z gw ałtow nością.
— - Ż ałuję, że to w yznałem — odpow iedział król, obojętnie się k łan iając,
Młoda dziew czyna głęboki w yd ała okrzyk i, uderzając ręką w rękę, w yk rzyk n ę ła:
— Zatem nie w ierzysz mi, N a jja śn ie jszy panie!
K ról nic nie odpowiedział.
T w arz panny de la V a llie re zm ieniła się.
— Więc- m yślisz N a jja śn ie jszy panie, że to ja powzięłam ten śm ieszny, ten bezczelny zam iar żarto w an ia z W aszej królew skiej mości.
W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E 9i>9
— Moja panno, żart nie jest zbrodnią, a kiedy je st dow cipny i za b a w n y. . .
— 0 ! . . . — w ym ów iła młoda d ziew ica — król mi nie w ierzy, król nie chce mi wiei*zyć.
— T ak nie chcę ci w ierzyć.
— O ! B oże! B o ż e !
— Słu ch aj m nie: i cóż nad ten żarcik p r o s t s z e g o ? ... K ról idzie za mnę, m yślałaś sofcie, podsłuchuje i p od gląd a; król mo
że chce zabaw ić się moim kosztem ; zabaw m y się w ięc jego kosz tem, a że król ma serce, zróbm y sobie igraszkę.
L a V a llie re zakryła tw arz rękam i, tłum iąc w sobie łkanie.
K ról postępow ał n ie lito ś c iw ie ; m ścił się nad biedną o fia ry za to w szystko, co sam w ycierp iał.
— P rzypuśćm y — rzekł — że kocham go i że go przenoszę nad innych. K ról je st dobroduszny i dumny zarazem , uw ierzy temu, cu p osłyszy i będziem y się z niego śm iały.
— A ! tak m yśleć, to o k r o p n o ś ć !... — zaw ołała L a V a llie re .
— A le to nie w szystko — m ów ił król d alej — je że li dum ny m onarcha żart weźmie za praw dę, jeżeli będzie tak nieroztrop
ny, że objaw i z tego radość, lub chełpliw ość, przed całym dwo
rem będzie za to upokorzon y; zresztą m ogłaś pom yśleć sobie, że kiedyś opow iadanie o tej przygodzie będzie twem u kochan
kowi przyjenwiem, a naw et doda ci w artości posażnej w oczach męża.
— N a jja śn ie jszy p a n i e ! ... — zaw ołała L a V a llie re z roz
paczą — błagam cię, ani słow a nie mów ju ż w ię c e j; czy nie widzisz, ile ja cierpię?
— Ż a rty ! ż a r t y ! . . . m ówił król, zaczyn ając się w zru szać.
La V a lliere padła na kolana i to tak silnie, że aż posadzka jęknęła.
N astępnie, sk ła d a jąc rźęce, zaw ołała wśród łez:
-— N a jja śn ie jszy panie, w olę hańbę, niż zdcadę.
— Co r o b is z ? ... — rzekł król, nie u siłu ją c je j podnieść.
— N a jja śn ie jszy panie, kiedy ci pośw ięcę sw ój honor i ro
zum, może uw ierzysz w moje przyw iązanie. To, pow iedziałam u księżny i co księżna m ów iła, je st kłam stw em ; to, co pow ie
działam pod wielkiem d e b e m ...
— I cóż?
•—-"To tylko je st praw dą.
— P an i!
1000 W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E
— N a jja śn ie jszy panie — w ykrzykn ęła La V a lliere, uniesio
na gw ałtow nem uczuciem — N a jja śn ie jszy panie, chociażbym m iała um rzeć na m iejscu, w ktćrem w p iły się moje kolana, bę
dę pow tarzała, póki głosu mi stan ie: Kocham c i e ! . . .
— T y !
— - Kocham cię, N a jja śn ie jszy panie od ch w ili, gdy cię u jrza łam, od chw ili, Kiedyś sp ojrzał na mnie łaskaw ym i o żyw iają
cym wzrokiem , kocham cię, N a jja śn ie jszy panie. Jest to zbrod
nią obrazy m ajestatu , ab y biedna dziew czyna, ja k ja, kochała sw ojego m onarchę i to mu m ów iła; ukarz mię za tą śmiałość, pogardź mną za tę bezczelność, ale nie mów, że żartow ałam z ciebie albo że cię zdradziłam ; pochodzę z krw i, w iern ej trono
wi, N a jja śn ie jszy panie i k o c h a m ... kocham mojego k r ó l a ! . . . u m ieram ! •
I nagle, osłabiona na silach i głosie, zgięła się we dwoje i ja k k w iat upadła, ja k m ówi W irg iliu sz, pod sierpem żniw iarza.
K ról na te słow a, na tą gorącą prośbę, nie zachow ał już ani u razy ani w ą tp liw o ści; całe jego serce otw orzyło się dla tchnie nia tej gorącej m iłości, która przem aw iała tak szlachetnie i od
w ażnie.
Skoro zatem u słyszał nam iętne w yznanie, osłab ł i tw arz za
k ry ł rękami.
A le kiedy uczuł, że ręce panny de la VaHiere* dotykają jego dłoni, kiedy ciepło je j cia ła p rzeszło w jego żyły, zapalił się i; ch w y ta ją c La V a llie re wpół, podniósł ją i przycisn ął do ser
ca.
Ona, omdlała, na jego ram ię p rzech yliła głowę, żadnego nie- d ając znaku życia.
W tedy król przelękniony p rzyw ołał pana Saint-A gnan.
Saint-A gn an , k tóry przez delikatność, pozostał nieruchomy w kącie, udając, że łzy obciera, p rzyb iegł natychm iast.
Pom ógł Ludw ikow i do posadzenia d ziew icy na krześle, ści
sk ał dla ocucenia je j rękę i oblew ał ją słynnem i w ówczas per
fum am i królow ej w ęgiersk iej,
— P an i! p rzyjd ź do sieb ie ; król ci w ierzy, król ci w szystko przebacza. P an i, pomyśl, że król w zruszony je st zanadto, nie w iesz ja k Jego królew ska mość je st czuły. A ! cóż u l i c h a ! . . . m iej pani rozum, p atrzaj, ja k i król blady.
W istocie król bladł w idocznie.
W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E .1001
— Pani — błagał S ain t-A gn an , nie w iedząc co począć — p rzyjd ź do siebie, proszę cię, błagam , ju ż czas, pom yśl, że gdy
by król zasłabł, m usiałbym przyw ołać lekarza, A ! o k ro p n o ś ć !., wstań pani, prędzej, tylko p rę d ze j! . . .
Vrudno było rozw inąć w ięcej p rzekon yw ającej w ym ow y, niż pan de S ain t-A gn an ; lecz coś w ięcej silnego i sk uteczn iejszego przyw róciło pannie de la V a llie re przytom ność.
K ról ukląkł przed nią i w y cisk ał na je j dłoni gorące pocałun
ki, a pocałunek to podobno n a jsk u teczn iejsze lekarstw o w ta
kich wypadkach.
Nakoniec p rzyszła do siebie, zw olna rozw arła oczy i rzu ca
jąc niepewne spojrzenie, za p ytała :
— N a jja śn ie jszy panie, zatem mi p rzeb aczyłeś?
Król nic nie odpowiedział, jeszcze zanadto był w zruszony.
Saint-A gnan sądził, że powinien się o d d a lić ... odgadł on płomień, try sk a ją c y z oczów Jego królew skiej mości.
La V a llie re pow stała.
— A teraz, N a jja śn ie jszy panie — rzekła z odw agą — teraz, kiedy się uspraw iedliw iłam p rzynajm n iej w oczach W aszej kró
lew skiej mości, ja k sądzę, pozwól mi oddalić się do k lasztoru . Tam przez całe życie będę błogo sław iła m ojego k róla i um rę, kochając Boga, który mnie jednym dniem szczęścia obdarzył.
— Nie, nie — odpow iedział król — tu będziesz żyła, błogo
sław iąc B oga i koch ając Ludw ika, który cię kocha i k tóry ci to przysięga.
■— N a jja śn ie jszy p a n i e ! ... N a jja śn ie jsz y p a n i e ! ...
Ludwik zam knął je j usta pocałunkiem , a pocałunki króla sta ły się tak ogniste, że S aint-A gn an uw ażał za stosowne w y jś ć za drzwi.
D ziew ica z początku nie m iała siły odeprzeć n atarczyw ości, gdy jednakże sam a uczuła nam iętnie w iru ją cą krew , z a w o ła ła :
— N a jja śn ie jszy p a n ie ! . . . spraw , abym nie żałow ała m ojej p rzych yln ości; inaczej dow iedziesz mi, że mną pogardzasz j e szcze.
— Pani — odpow iedział król, śpiesznie co fa ją c się z uszano
waniem — nikogo na św iecie nie kocham i nie szan u ję w ięcej nad ciebie, i nikt na moim dworze, przysięgam , w ięcej od cie
bie szanow any nie będzie; przepraszam cię za moje uniesienie, które pochodziło ze zb ytn iej m iło śc i; ale 'nie mogę lepiej ci do
w ieść, że w ięcej jeszcze będę cię kochał, ta k szan u jąc cię, jak sam a żądasz.
N astępnie, k ła n ia ją c się i biorąc ją z rękę w yrzek ł:
— Pani, czy uczynisz mi ten zaszczyt i p rzyjm iesz mile po
całunek, który na tw o jej ręce s k ła d a m ? ...
U sta królew skie z uszanow aniem dotknęły drżącej ręki dzie
w icy.
— Na przyszłość — dodał Ludw ik, p ow stając i obejm ując La, V a llie re sw ojem spojrzeniem — na przyszłość jesteś pod moją opieką. N ie mów nikomu o ziem, jak ie ci w yrządziłem , i prze
bacz innym, cokolw iek złego ci uczyn ili. Na przyszłość będziesz tak nad nimi wysoko, że, zam iast się ich lękać, łaskam i bę
d ziesz m ogła obsypyw ać.
I ukłonił się z niezw yklem uszanow aniem .
N astępnie, p rzyzyw a jąc pana de Saint-A gnan , który zb liżył się z pokorą, rozkazał:
— H rabio, spodziewam się, że panna de la V a llie re zaszczyci cię sw oją p rzych yln ością w zam ian za przyjaźń, którą je j po
p rzysiągłem na w ieki.
S ain t-A gn an zg ią ł kolano przed panną de la Y allie re.
— Jaka to dla mnie radość — rzekł on — jeżeli pani uczy
nisz mi ten zaszczyt.
— P rzyślę ci tw o ją tow arzyszkę — rzekł król. — Żegnam cię, panno de la V a lliere, albo rac zej do w idzen ia; bądź łaskaw-}
nie zapom inać o mnie w sw oich m odlitw ach.
— - O ! . . . N a jja śn ie jszy panie — odpow iedziała La V alliere
— bądź spokojny; razem z Bogiem je ste ś w mojem sercu.
Te ostatn ie w yrazy radością upoiły króla, który szczęśliw y i w esoły cią g n ął pana de S ain t-A gn an na schody.
K siężn a nie przew idziała tego rozw iązania.
A n i N ajad a, ani D rjad a nic o niem nie m ów iły.
1002 ___ W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E
W I C E H R A B I A D E B K A G E L L O N E 1003
C X X X V II
NOWY GEN ERAŁ JEZUITÓW.
K iedy panna de la V alliere i król w pierw szym w yznaniu po
w ierza li sobie w zajem nie w szystkie sm utki przeszłości, całe szczęście obecne i w szelkie przyszłe nadzieje, Fouquet, powró
ciw szy do siebie, to je s t do m ieszkania, które w zamku było mu w yznaczone rozm aw iał z A ram isem o tem, o czem zapew ne król w obecnej ch w ili zupełnie zapom niał.
— Pow iedz mi — zaczął F ouąuet, kiedy usadow ił sw ojego go
ścia na krześle i sam usiadł przy nim — powiedz mi panie dTIerblay, ja k stoimy w naszych interesach z B elle-Isle i czy m asz jak ie stam tąd w ia d o m o ś c i? ...
— P an ie nadintendencie — opow iedział biskup — pod tym względem w szystko idzie, ja k sami pragniem ; w yd atki są za spokojone i nic nie w ykryło naszych zam iarów .
— A załoga, którą król ch ciał tam postaw ić?
— D ziś rano otrzym ałem wiadom ość, że p rzybyła od dwóch tygodni.
— I przyjęto ją ?
— W yśm ienicie.
— A zdawną załogą, co się stało?
— W yszła do Sarzeau, a stam tąd niebaw em przeznaczono ją do (Juimper.
— A nowe w ojsko?
— Już w szystko nasze.
•— Czy je ste ś pew ny tego, co m ówisz, panie d’H erb lay?
— Zupełnie, zresztą przekonasz się, gdy się dow iesz, ja k się to stało.
— A le w iesz, że ze w szystk ich m iejsc dla załogi, B elle-Isle je st najsm utniejsze.
— Wiem o tem i dlatego stosow nie postęp u ję; tam ani prze
strzen i niema, ani kom unikacji, ani kobiet, ani g r y ; rzecz na
turaln a — dodał A ram is z w łaściw ym sobie uśmiechem — że tylu młodych ludzi pragnie się baw ić i tem samem p rzech yla się na stronę tego, który p łaci za ich rozryw ki.
— A jeżeli będą się b aw ili na B elle-Isle?
1<HM W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E
— je ż e li będą, si« b aw ili z lask i królew skiej, króla będą ko
chali. jeżeli zaś będą się b aw ili z łaski pana Fouquet. będą ko
chali pana Fouquet.
— Zatem u p rzedziłeś m ojego intendenta, aby natychm iast po ich p rzy b y c iu . . .
— B yn ajm n iej, tydzień pozwolono im nudzić się swobodnie;
po ośmiu dniach odezw ali się z narzekaniam i, że załoga, przed nimi stojąca, lepiej się baw iła. Odpowiedziano im wtedy, że da
w n iejsi o ficerow ie um ieli p rzyjaźń pana Fouquet pozyskać i że pan- Fouquet, zn ając ich jako p rzych yln ych dla siebie starał się o to. aby nie nudzili się w jego m ajątku.
W tedy zaczęli się nam yślać.
A le natych m iast intendent dodał, że, nie sp rzeciw iając się rozkazom pana Fouquet, zna doskonale sw ojego pana i wie, że każdy szla ch c ic w służb ie królew skiej obchodzi go i że byle poznał now oprzybyłych uczyni to samo dla nich, co czynił dla innych.
— Spodziew am się, że dotrzym ano p rzyrzeczeń: w iesz, że pragnę, aby nic nie przyrzekano w mojem im ieniu, czego do
trzym ać nie można.
— Zaraz oddano pod rozporządzenie oficerów naszych dwa statki korsarskie i tw oje konie; powierzono im klucze od głów nego gm achu tak, że odb yw ają łow y i przechadzki z dama
mi na B elle-Isle, które nie lęk a ją się choroby m orskiej.
— A dosyć je st ich w V annes i w S arzeau ? niepraw daż, bi
skupie?
— Na całym brzegu poddostatkiem — spokojnie odpowie
dział A ram is.
— T eraz co- do żołn ierzy?
— W szystko je st w zględne, p ojm u jesz; dla żołnierzy dosyć, kiedy m ają co jeść, pić i dobrą płacę.
— D oskonale; a z a t e m ? ...
— Zatem możemy na nich lictzyć.
— To dobrze.
— Stąd w ynika, ze jeżeli B óg pozwoli, aby nam co dwa mie
siące zm ieniano załogę iprzez trzy lata, poznam y się z całą arm ją i zam iast jedn ego pułku, p ięćd ziesiąt tysięcy będziemy m ieli za sobą.
— W iedziałem o tem — odrzekł Fouquet — że pan d’Herb- lay jest nieoszacow anym i nieocenionym p rzyjacielem ; ale po
W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E 1005 mimo to — dodał z uśmiechem — zapom inamy, co się d zieje z naszym przyjacielem du V allo n ? przez trz y dni, które prze
pędziłem w Saint Mande, przyzn aję, że zapom niałem o w szyst- kiern.
— A ja nie zapominam o niczem — odparł A ram is — Portos je st w Saint Mande, karm ią go sm acznie i dobrze p o ją; prze
znaczyłem mu przechadzkę po m ałym parku, przechadzkę, k tó ra tylko dla ciebie b yła zach ow aną; przechadza się zatem , pró
buje swoich sił, zg in a jąc młode w iązy i rozd zierając stare dę
by, ja k to czyn ił M ilon z K roto n y; na szczęście, że nie mamy lwów w parku, bo pew nie nie zn aleźlibyśm y ich eałemi. To zuch ten Portos.
— Tak, ale tym czasem nudzi się.
— O! nigdy.
— Będzie gadał.
— Nie w iduje się z nikim.
— A le czego się spodziew a?
— Zrobiłem mu nadzieję,, którą kiedykolw iek spełnimy, a on n ią tylko żyje.
— Jaką?
— Że go przedstaw im y królow i.
— W jakim charakterze.
— Jako inżyn iera na Belle-Isle.
— A ! praw da.
— Czy to być może? —
— Zapewne, ale teraz czy nie potrzeba, aby na B elle-łsle po
w rócił?
— K oniecznie; n aw et m yślę ¡posłać go tam ja k można n a j
prędzej. Portos je s t to dla nas człow iek potrzebny; jest to człowiek, którego słabą stronę d’A rta g n a n , A tos i j a tylko zn a
my. Portos nigdy się nie poddaje; je s t pełen godności a wobec oficerów będzie w ygląd ał, jak rycerz z czasów w yp raw krzyżo
w ych. Upoi on cały sztab, sam się nie upiw szy i d la w szystkich będzie przedmiotem podziwu i sy m p a tji; ipróez tego, jeżeli bę
dziemy m ieli jak i rozkaz do w ykonania, Portos je st żyw ą cho
rągw ią, która przejdzie, dokąd je j polecą.
— Zatem go odeślij.
— T ak i w łaśn ie mój zam iar, ale dopiero za kilka dni, bo mu
szę ci jedn ą rzecz powiedzieć.
100« W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N fi
' ' ' Jaką? • ■ ■
— ; Że podejrzew am d’A rta g n a n a . D !A rtagnana niema w Fontainebleau,- ja k m ogłeś to zauw ażyć, a d’A rtagn an nigdy nie oddala się, nie będąc bezczynnym . U łatw iw szy się z moimi in-
• teresam i, muszę dow iedzieć się, co robi pan d’A rtagnan.
— M ów isz, że za łatw iłeś interesu?
— A tak.
— Jesteś szczęśliw ym pod tym w zględem ; o! chciałbym być pa twojem m iejscu.
— M yślę, że i ty o nic sie nie troszczysz.
— H m !
— K ról cię ¡przyjął w ybornie.
— Tak.
— C olbert nie n apastu je.
— W tej ch w ili nie,
— W takim razie — rzekł A ram is, idąc za w ątkiem m yśli, która mu nad aw ała siłę, — kiedy tak, możemy m yśleć o tem, o czem mówiłem w czo raj co do tej małej.
— Jakiej m ałej?
— Czy ju ż zapom niałeś?
— N ic sobie nie przypominam .
— Co do L a V alliere.
— A ! praw da.
— Czy nie chcesz pozyskać tej d ziew czyny?
— B yle nie pod jednym względem .
— Pod jakim ?
— Poniew aż serce moje je st zajęte, nic zatem dla niej uezu- w ać nie mogę.
-— H o ! . . . h o ! . . . — rzekł A ram is — serce tw oje zajęte, po
w iadasz? •
— A tak.
— Do d ja b la! trzeba być bardzo ostrożnym.
' — A to dlftfczego?
— Bo to okropność m ieć serce zajęte, kiedy kto gło w y potrze huje.
— M asz yluszność. A le, w idzisz, ja na pierw sze tw oje w ezw a
nie w szystko opuściłem ; powróćm y w ięc do L a V alliere. Jakąż korzyść obiecujesz sobie z tego, gdybym się nią zajął.
— K ról, ja k m ówią, ma do niej w ieiką skłonność; tak przy
najm niej sądzą pow szechnie
W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E 1007
— A le ty, eo w iesz o w szystkiem , m yślisz inaczej.
— J a wiem tylko, że b yłab y to za spieszna zm iana; o n egd aj bowiem jeszcze król szalenie b y ł zakochany w księżnie :• k ilk a dni temu książę stfarżył się na to przed królow ą m atką; b y ły nawet nieporozum ienia m ałżeńskie i strofow an ia m acierzyń
skie.
— Jakim sposobem w iesz o tem w szystkiem ?
— Dość, że wiem.
— A w ięc?
— Po owych nieporozum ieniach i strofow an iach , król ani słowa nie przem ówił do Jej książęcej mości.
— Cóż d alej?
— N astępnie za ją ł się panną de la V a llie re ; panna de la V al- liere jest damą honorową księżny a w iesz, co n azyw ają płasz
czykiem w m iłości.
— Zapewne, że wiem.
— ■ Zatem jeżeli panna de la V a lliere je st płaszczykiem księżr
«y, to korzystać należy z te j okoliczności. O brażona m iłość w łasn a zw ycięstw o sładniejszem uczyni, panna de la Y a llie re będzie posiadała tajem nicę k róla i księżny, a w iesz co rozu
mnemu człow iekow i d aje tajem nica.
— I ty mnie o to p ytasz?
— Zapewne, bo nie będę m iał czasu nią się zajm ow ać.
— Ona je st ubogą i pokorną, dasz je j byt i czy będzie zb liżo
na do króla jako kochanka, lub jako pow iernica, zaw sze z niej możesz m ieć korzyść.
— - Dobrze, lecz cóż z nią uezynim y?
— Gdy pożądałeś ja k ie j kobiety, co w ted y czyn iłeś, panie nadintendeńcie?
— P isałem do niej. O św iadczałem sw oją m iłość pośw ięcałem usługi i podpisyw ałem się Fouąuet.
— I żadna ci się nie op arła?
— Jedna tylko — odpow iedział F ouquet — lecz i ona cztery dni temu u legła ja k inne.
— A teraz czy zechcesz n a p is a ć ? ... — rzekł A ram is do Fou- queta, podając mu pióro.
( F ou ąu et w ziął je.
I — D yktu j. — rzeki — T ak mam rozerw ane m yśli, że dwóch w ierszy nie jestem zdolny napisać.
— Dobrze — rzekł A ram is — pisz..
łoos W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E
— “ P an i! W idziałem cię i nie dziw i cię to zapewne, że pięk
ną cię znalazłem .
“ A le nie możesz, nie m ając godnego ciebie stanowiska, ja ś
nieć na dworze.
“ M iłość uczciw ego człow ieka, w razie gdybyś m iała w sobie dumę, mogła,by być pomocną tw ojem u dow cipow i i wdziękom.”
“ Składam m oją m iłość u tw oich stóp, ale że m iłość, jakkol
w iek uniżona i w zględna, może n arażać przedm iot czci sw ojej, nie przystoi osobie tw o je j w arto ści narażać się, bez zapew nie
nia przyszłego losu.
“ Jeżeli rac zy sz odpow iedzieć moim uczuciom, miłość moja dow iedzie ci sw ojej w dzięczności, czyn iąc cię na zaw sze w ol
ną i n iezaw isłą.”
N apisaw szy, sp ojrzał Fouquet na A ram isa.
— Podpisz — rzekł ostatni.
— C zy to potrzebne?
— Zapom inasz, panie nadintendencie, że podpis tw ój na li
ście w ięcej w art, niż m iljon.
Fouquet podpisał.
— T eraz przez kogo lis t p o ś le s z ? ... — zapytał A ram is.
— P rzez dośw iadczonego lokaja.
— K tórego je ste ś pew ny?
— Jest to mój zw yczajn y posłaniec.
— B ardzo dobrze, zresztą, gram y role, która nie je st trudna.
— Jakto?
— Jeżeli to, mówisz, je st praw dą, o porozum ieniu m ałej s królem i księżną, król d a je j tyle pieniędzy, ile zapragnie.
— Zatem król ma pieniądze — rzekł A ram is.
— Tak sądzić należy, bo ich ju ż nie żąda.
— Bądź spokojny; niedługo o nie zaw oła.
— Co w ięcej jeszcze, sądziłem , że będzie mi m ówił o tej uro
czystości w V au x.
— I cóż?
— A n i o niej wspom niał.
— A le wspomni.
— O ! jak że p rzyp u szczać możesz, panie d’H erblay, ażeby król tak b ył okrutnym .
-s- N ie on.
— M łody, zatem je st dobry.
W I C E H R A B I A D E B R A G E L L O N E 1009
— Miody zatem je st słaby, albo nam iętny; pan C olbert zaś trzym a w sw ojej przeb ieglej ręce albo jego słabości, albo jego namiętności.
— W idzisz zatem, że go się boisz.
— Nie przeczę.
— Zatem jestem zgubiony.
— Jakto ? . . .
— Tylko przez pieniądze byłem silny u króla.
— A teraz?
— Jestem zniszczony.
-— B ynajm niej.
— J a k t o ? ... czyż ty lepiej niż ja znasz moje interesa.
— Być może.
— A jednak, jeżeli zażąda tej u ro czysto ści. . . .
■— To ja w yp raw isz.
— Dobrze, ale skąd pieniądze?
— Czy ci ich kiedy zabrakło?
— A ! gdybyś w ied ział za jak ą o fiarę dostałem, ich ostatnim razem.
— Tym razem jedn ak nic eie to nie będzie kosztowało.
— K tóż mi ich da zatem ?
— Ja.
— Ty mi dasz sześć m iljonów ? -— D ziesięć, jeżeli potrzeba.
— Praw dę m ówiąc, kochany panie d’H erblay, tw oje zau fan ie w sobie w ięcej mnie trw oży, niż gniew królew ski.
— B a !
— K tóż zatem jesteś?
— Zdaje się, że mnie znasz.
— Z ap ew n e; ale powiedz mi czego w zam ian żądasz ?
— Chcę, aby ną. tronie fran cu sk im był król P ouąuetow i p rzychyln y i żeby pan Fou ąu et mnie sp rzyja ł.
— O ! . . . — zaw ołał Fouquet, śc isk a ją c mu rękę — je że li o mnie chodzi, możesz być spokojnym, tylko co do pierw szego, zdaje mi się, że je ste ś w błędzie.
— Z czem ?
— K ról dla mnie nigdy nie będzie p rzych yln y.
— Zdaje mi się, że nie mówiłem, aby ten król b y ł ci p rzy
chylny.