BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH
W YCHODZI CO TY D ZIEŃw o b ję to śc i je d n e g o tomu
«— W A R U N K I P R E N U M E R A T Y w WARSZAWIE: pocznie . . <52 tomy) rs. 10 ; półrocznie (26 tomów) „ 5KwartalnR (13 tomow) 2 kop. 50
Z przesyłką pocztową: ) pocznie • . (52 tomy) rs. 12 ( półrocznie (26 tomow) „ 6
jwai lennu; w o minusy ., i. *op. uu
Za odnoszenie do domn 15 kop. kw. > łt^ćirtalnie (Jo tomow) ,,
Cena każdego tomu 25 kop., w oprawia 40 kop.
DOPŁATĄ ZA OPRAWĘ;
Bocznie . . (za 62 tomy) . . . rs. 6 kop. — Półrocznie, (za 28 tomów). . , 3 , — K wartalnie (za 18 tomów). . . , 1 . 30 Za zmianę adresu n a prowinoyi dopłaoa się m kup
Główni współpracownicy: T e o d o r J e s k e - C t j o i ń s k i D r. J u l i a n O c t ) o r o w i c z , J u l i a n A d o l f Ś w i ę c i c k i .
EEDAKTOB I W YDAW CA
Bedakcya i Administraoya: W arszaw a, Now y-Św iat 47.—Telelonu 1670 w - Lwowie P lac Maryacki 1. 4.
Franc. Jul. Gronowski.
BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH.
JSś 1 5 « .D<
mym i
zasąma
P O W I E Ś Ć C Z E S K AK aro la R a is ’a
uj przekładzie J. K ie tliń s k ie j-r ^ u d z ls ie j. W O M I I ICena 40 kop.
W pren. 30 ‘/a kop
WARSZAWA.
R e d a k c y a i A c l m i n i s t r a o y a
4 7. N o w y - Ś w i a t 4 7. • !>•
PATRYOCI Z ZAKATKA.
oKarol pais.
" 's er5'PATRYOCI Z Z A K AT KA
c(Zapadli Ylastenci)
PO W IE Ś Ć C Z E S K A W P R Z E K Ł A D Z I EJ. K ie tliń sk ie j - R u d zk ie j.
a_______________ b X o m III. s sW A R S Z A W A .
DRUKARNIA A . X . J e z i e r s k i e g o 4 7 . N o w y -Ś w ia t 4 7 .B ap iu aB a.Æ ôO ÿT iîO W 1900 r.
Adam Hejn w ychodził z plebanii cały rozgorą czkowany: oczy mu b łyszczały, policzki p okryły się żyw ym rumieńcem; w ąsy tak .silnie podkręcał, ja k b y je chciał w yrw ać zupełnie.
Nie dziw jednak! W racał po rozmowie z pro
boszczem, który go pytał:
— Cóż w ięc ty, bohaterze z W isły, zadeklam u je sz nam na „b esed zie” ?
— Jaką pieśń rycerską, w ielebny panie— odpo wiedział, m arszcząc czoło i pokręcając w ąsa, niby r y cerz Jan Bielohradsky '), którego przed laty przedsta wiano w Wietroniu.
— Coś rycerskiego? a ja sądziłem , że nam w y powiesz „W ieśniaka przy bilardzie,” albo „M ałpeczkę m łyn arza” 2) dla rozśm ieszenia naszych staruszków — odparł kapłan.
— Jedno i drugie można, czem użby nie?
— - To dobrze; w yszukam y z Franciszkiem coś rycerskiego, tylko, że to nie łatw o zadeklam ować pięknie utwór patryotyczny.
— Postaram się, postaram.
N iósł dzisiaj „W ieśniaka przy bilardzie” i inne
*) Jan hr. B ieloh rad sk y z 1812 r., dram at Sikory. 3) P o e z y e h u m o ry sty czn e dram aturga K licpeyy.
utw ory rycerskie. Idąc przez wieś, kroczył, jako r y cerz na scenie. U ją ł się pod bok, głow ę hardo trz y m ał, oczy złowrogo przym rużał.
P rzyszed łszy do chaty, drzwi z łoskotem otwo rzy ł, czapkę niedbale rzu cił na łóżko, książkę na stół, odgarnął w ło sy z czoła i głęboko odetchnął.
Żona jego, Bara, siedziała pod oknem i repero w ała bieliznę; najm łodszy synek, Borzyw ój, bawił' się z m ałym kotkiem; uczeń, Michał Marynek, siedział koło okna, na podwórze w ychodzącego, na trójnożku i trzym ając but m iędzy kolanami, w bijał do obcasa gw oździe z ogromnemi głowami.
M ajster zatrzym ał się przy stole i w patryw ał się w zabrudzone lusterko, w iszące na ścianie między obrazami Świętych. Głowę trzym ał w ciąż prosto, czo ło przecinały dwie głębokie zm arszczki. P rzeszed ł następnie w ielkiem i krokami izbę dwukrotnie i zaw o ła ł ostro:
— Borzywoju, w ynoś się z tym kotem! — W aryujesz— odezw ała się żona.
Michał spojrzał ukradkiem na m ajstra i m aj strową.
— Już mi to dał nasz proboszcz— zaw ołał Adam patetycznie i książkę otworzył.
— Tego nam tylko brakowało w chałupie; j e szcze mało kom edyj?— w yk rzyk iw ała żona, nie podno sząc oczu od roboty.
— P rzecież to się opłaci, dobrze będzie zarobić cośkolw iek na wiosnę.
M ichał zerknął znów na m ajstra, zaśm iał się zcicha i w b ijał gwoździe.
...B ły s z c z y się K aunicka sa la , D rżą portretów ram y. N a d eszła u pragniona ch w ila , Z e sz li się tutaj rycerze i dam y.
Adam trzym ał książkę w prawej ręce, lew ą pod niósł w górę, a w ielkim palcem jak b y w sk azyw ał sła
w ne Kaunice ') i deklam ował z ogromnem przejęciem . M ały Borzywój przycichł ze swym kotkiem, Michał przestał w ybijać młotkiem, a żona chichotała pocichu.
Adam nie zw racał uw agi na to, co się wokoło niego działo, i m ówił dalej:
...N iem com naprzekór bratali się p rzo d k o w ie nasi, D a w n i w r o g o w ie k sią żę ta na zg o d ę w zn jeśli putiary.
Na w yraz puhar położył silny akcent.
— Mamusiu, co ojciec mówi? czy to nowa ko- m edya?— p ytał się m ały synek, na ziemi siedzący.
— A czyż ja wiem, jak ie go znów szaleństwo napadło— m ruczała gniewnie.
Adam spojrzał na żonę, targnął w ąsy, lecz nic je j nie odpowiedział, tylko dalej deklamował.
...K onrad F ry d ery k a za rękę u ścisn ął, Jako przyjaciela i brata.
C zechy z M oraw ią, p o d a w n y ch kłótniach, W zupełnej zg o d z ie z n ó w ży ją ...
Chłopaczek p rzyczołgał się do stołu i uparcie w patryw ał się w ojca, który spracowaną od dratwy, poczerw ieniałą ręką, w ym achiw ał w przestrzeni i osta tni w iersz m ówił cicho, lecz z uczuciem.
— • Co tatuś mówi?
— Marsz!.— k rzyk n ął majster.
— Odpędzaj chłopca, odpędzaj, a za chwilę bę dziesz chciał, żeby ci w szed ł na kolana.
— Cicho siedź i patrz swojej roboty!
— Mam m ilczeć, kiedy to św ięta prawda, ciągle jak ieś błazeństw a do naszego domu wprowadzasz.
— B łazeństw a? Alboż ty się znasz na tem, co to je st ojczyzna, patryota?
!) N a zam ku W ilh elm a K au n ick iego ob ch o d zo n o za w a r cie przym ierza Fryderyka C zesk ieg o z K onradem M oraw skim .
— Komu to o tem rozprawiać, ju ż chyba nie tobie, zasmolony szew cze!— serdecznie się roześm iała Hej nowa, a Michał za nią.
Mistrz odwrócił się w stronę trójnożka, ręk ą się gnął do w ąsa, uczeń zaś uderzył pospiesznie młotkiem, jak b y się lęk a ł i chwili utracić.
Hejn p ołożył książkę, zd jął surdut i kam izelkę, fartuch zapasał i nsiadł przy warsztacie.
— A, przecież nabrałeś trochę rozumu— pochwa liła go żona.
— Przestańże nareszcie z tym rozum em — mru knął.
— D ałbyś pokój, błaźnie; m yślisz, że Bóg w ie co robisz, a tym czasem w yśm iew ają się z ciebie t y l ko. Przez całą zimę urządzasz komedyę, teraz znów drugą zaczynasz.
W chacie Hejna doznawali w ieśniacy w iele
przyjem ności. Nieboszczyk ojciec Adama przyszedł
raz do swego brata do Pragi, przy końcu zeszłego wieku, i w idział tam w teatrze sztukę Tam y „B rzety- sław i Istka.” W yszedł z przedstawienia oczarowany, nie m ógł do śm ierci zapomnieć ówczesnych wrażeń, w iecznie o tym w ieczorze opowiadał. W róciw szy w ięc z Pragi, zabrał się do pracy bardzo mozolnej: marnym kozikiem w ystrugał z drzewa kilkanaście lalek, na stępnie u szył dla nich ubranie. Z deszczułek zbił scenę, a z pomocą stolarza ozdobił ją nieco. W ten sposób w chacie Hejna rozpoczęły się przedstawienia teatralne, z lalek złożone, które syn po ojcu prow a dził, W edług ogólnego dowodzenia, uczeń przeszedł mistrza; i nic dziwnego— Adam w iele czytyw ał. K ie dy w szkole Pozdietyńskiej został kantorem Czyżek, a proboszczem ks. Stehlik, nie m iał już biedy z w y pożyczaniem książek. Nie był egoistą i każdą na bytą wiadomością dzielił się z drugimi. Na przedsta w ienie schodziły się dzieci, później ktoś ze starszych zajrzał, w reszcie stałym i widzami b yw ały dzieci i ich
rodzice. Na scenie Adama w ystępow ali rycerze, jak żyw i, rozbójnicy tak się srogo przedstawiali, że w sz y sc y drżeli ze strachu, kiedy zaś księżniczki wzdychać zaczęły, obecni zaledwie się mogli w strzym ać od p ła czu. Najbardziej jednak ulubionymi bohaterami byli w ystępujący w ieśniacy Szkrhola i Sztendera, gotowi bić się na rapiry nawet w obecności samego króla. W spaniale Hejn w ystaw iał: „G en ow efę,” „M eluzyn ę,” „J ó zefa ,” „C zarodziejską c y frę ,” „K sięcia H onzika,” największem zaś powodzeniem cieszył się „B run sw ik” '); czyli „W szyscy bez g łó w .”
W tedy chałupa trzęsła się od oklasków, hałasu, chłop cy plulj sobie w kułaki, a skoro tylko w yszli z izby, podnosili straszny krzyk.
Skoro w W ietrowie przedstawiali amatorowie j a kąś nową sztukę, Adam i jednej nie opuścił i zaraz na sw oją scenę w prow adzał ku uciesze rodaków z Po- zdietyna. Z agrał im „Rudolfa z F elzek u ,” „B rzety- s ła w a ,” „B lan ika,” „Czarow nicę Sydonię,” „W esołego sz e w c a ” i „Jana D olińskiego” ’). Proboszcz i kantor pomagali mu w w yborze sztuk patryotycznych i sami u częszczali na widowisko.
Adam urządzał sw e przedstawienia bezintereso wnie, hojniejsze jednak gospodynie przynosiły mąkę, owoce, bochenki chleba za fatygę Hejnowej, która po każdem widowisku dobrze m usiała się nam ęczyć, nim
zadeptaną podłogę do porządku doprowadziła. Adam
jedno m iał gorące pragnienie, jedno marzenie niezi- szczone, oto: dać w Pozdietynie przedstawienie z ż y w ych ludzi.
„B eseda” była pierw szym krokiem do u rzeczy wistnienia tego. Proboszcz i kantor przyrzekli mu, że
’) Sztuki te n ap isan e b y ły p r z y końcu XVIII w . p rzez M ajobera, Zeberera i Szerliw a.
2) U tw o r y Sztep ank a, K lincpera z X IX w . Przerobione, ja k i p oprzednie, dla teatru m aryonetek.
je ś li uda się „tieseda,” pomogą w przeprowadzeniu całego projektu.
Dawni rycerze ożyliby tedy.
Majster p ołożył książkę na stołku i usiadłszy na trójnożku zabrał się do roboty butów. W yciągając szydło i szyjąc dratwą, m ruczał.
— Słuchaj Adamie, ty zepsujesz ten but, jakaż to może być rohota, podczas której mówisz kazanie.
— Nie przeszkadzaj mi— odburknął i znów za czął powtarzać.
Borzyw ój, p rzyw yknąw szy do m ruczenia ojca, za czął się znów bawić z kotem. P rzyw iązyw ał mu do ogona kaw ałki starej podeszwy, a ilekroć kot m iauknął z bólu, Adam poruszał się niecierpliw ie na stołku, jakgd yb y siedział na szpilkach.
— ■ K ain z Ablem nie nadokuczali tyle Adamo wi, ile ty mnie, sm arkaczu — krzyknął, pow staw szy z gniewem i za czą ł chodzić po pokoju.
— Nie grzesz ino— przerw ała żona.
— Tak! przecież mam w domu istne piekło. — To idź szukać sobie raju!
— Powinienbym w ówczas utopić się rze czy w i ście w tej W iśle.
— • Naturalnie powinieneś był, ju ż ci to nieraz mówiłam.
Nic już nie odpowiedział, pochw ycił tylko k sią ż kę i w drapał się na strych. Za chw ilę słychać było jego kroki i głośną deklam acyę.
— Pan m ajster w szystkie m yszy w ypłoszy — zauw ażył M ichał złośliw ie.
W południe trzy razy Barbara w ołała swego mę ża na obiad, zjaw ił się dopiero wtedy, gdy poszedł
po niego najm łodszy chłopak. Stanął w e drzwiach
wyprostowany, ręce za fartuch w ło ży ł i deklamował. „ B ły sz c z y się K aunicka sa la ...
P rzy następnym wierszu zająkn ął się i ani rusz dalej. Skrobał się po głow ie, w ąsy targał, lecz nic
to nie pomogło, nie m ógł sobie, ani słow a przypo mnieć.
— Jezus M arya!— zaw o łał rozpaczliw ie— ja już pamięć tracę!
— C zyż potrzebujesz dziś koniecznie tego się w yuczyć, przecież masz je szcze kilka tygodni. Ot, le piej zabierz się do obierania i jedzenia k a rto fli— ju ż spokojniej tłóm aczyła mu żona.
Zasiadł do stołu, pomodlił się z dziećmi, b y ł jednak w ciąż zam yślony, w reszcie za czął znów m ru czeć pod nosem. Troje najm łodszych dzieci nie zw ra cało nań uwagi, dwoje starszych nie spuszczało z niego wzroku.
Trzeciego dnia poszedł Adam na plebanię dla powtórzenia: „Zbiór czeskich w ojow ników ” (Tyl u ło ż y ł słow a— m uzykę Prochazka). Zaledw ie w drzwiach stanął, mówił:
— Dobry w ieczór, już umiem całą deklamacyę. — Brawo, brawo Adamie, zaczynaj w ię c— w ołał uradowany proboszcz.
Adam przybrał postawę w szystkich bohaterów ze sceny m aryonetek (z każdego w ziął najcharakterysty- czniejszy szczegół) i recytow ał:
„K onrad Fryderyka z a rękę u ścisn ą ł...
M ówił tak głośno, ja k grzmot.
— Dobrze, Adamie, dobrze— zachw alał proboszcz, kantor zaś z preceptorem uśmiechali się pobłażliw ie.
Pepiczka z Albiną i D olejsz, słysząc k rzyk w po koju, a nie zn ając jego przyczyny, w b iegły do pokoju, Dolejsz stał w e drzwiach.
Adam nie widział, nie sły szał tego w szystkiego i dalej z przejęciem deklamował:
...P o sk oń czon ej b iesiad zie G oście p rzy sięg ę z ło ż y li,
— Brawo, Adamie, brawo! -— w o łał proboszcz, nauczyciele bili oklaski.
Adam b y ł w niemym zachw ycie, podkręcał w ąsa i uśm iechał się radośnie.
— Jeszcze tylko te subtelniejsze ustępy musisz z w iększem czuciem, cieplej mówić, reszta zupełnie dobrze.
— Adam, to stary aktor— w trąciła P epiczka.— A to|j się pewnie w asza żona cieszy, gdy jej tak d e klam ujecie.
Adam zm arszczył czoło i m ilczał.
— Ten nasz Hejn taki dobry człek, a tak stra sznie w ygląda — pom rukiwał kościelny.— Nasi ojcowie ucieszą się, ucieszą, byleby się tylko nie przelękli.
Najchętniej na te próby schodzili się Albina z po mocnikiem, b yła wtedy bowiem sposobność uścisnąć się za rękę, spojrzeć w oczy głęboko i poszeptać trochę.
W szystkie kąciki w sieni, kuchni, b yły niemymi świadkami pocałunków tej zakochanej pary, ale n aj więcej w idział ich cmentarz i ogródek. Rozchodzili się zw yk le przy gwiazdach, rankiem znów spotykali się w kościele. Albinka nie śpiew ała z takiem ż y ciem, ja k dawniej; pomocnik w yrzu cał jej to zaw sze i dowodził, że przy jej śpiewie gra mu się znacznie lepiej. T raciła ona w kościele chęć do śpiewu — w ław ce pod chórem siadyw ała teraz Żalakowa...
— Przychodzi tylko dla pana — czyn iła mu co w ieczór wym ów ki bolesne.
— Co też w ygadujesz, czem użby dla mnie? — Prośzę mi w ierzyć, jestem najmocniej prze konana.
— A choćby i tak rzeczyw iście było, to i cóż ' to nas może obchodzić?
— Gniewa mnie to i niepokoi, dlaczego na pa na zw raca uwagę, czemu nie m yśli o swym niebo szczyku!
— Ależ mnie nie wyróżnia.
— W yróżnia, wiem dobrze. Czyś pan już za pomniał o W ietrowie? To b ył początek.
Czermak, mimo sw ego zaprzeczania, czuł, że dla niego jedynie m łynarka byw a w kościele. U ciekał zaw sze z chóru, nie chcąc się z nią spotkać, je śli się m ijali na cmentarzu, kł&niał się i pospiesznie odcho dził, a jednak w idział spojrzenie ciemnych, głębokich jej oczu.
W połowie kwietnia zm arła żona kalikanta Lusz-tinca.
Na pogrzebie Żalakow a stała tak blizko precep tora, że przy każdem podniesieniu oczu m usiał podzi w iać je j tw arz o sm agłej, jak b y aksamitnej cerze> pałającą wprost ogniem. Nie uszło to uwagi Albiny. W ieczorem czyn iła ukochanemu srogie w yrzuty, C zer mak nie m ógł jej uspokoić.
— Przestań, przestań! Um yślnie tam się um ie ściła,, abyś ją m ógł dobrze obserwować, a ona c ie bie — zaw odziła dziew czyna, ledw ie łz y pow strzy mując.
— - Albino, czyż jam temu winien? w szak się jej naw et nie przypatrywałem .
— Przyp atryw ałeś, przypatryw ałeś! Dla p rzy podobania się tobie ubiera się ja k księżna...
Pomocnik w ybuchnął śmiechem.
— Śmiej się, sam pan mówiłeś, że to straszny
dziwak. Mnie się również przyglądała, omało mnie
oczami nie pożarła.
— Powiedz zatem, co ja mam robić, abyś b y ła zadowolona, spokojua?
— Mnie się pan pytasz? Jeśli mnie kochasz, sam to powinieneś wiedzieć!
— - Kocham cię, najdroższa, kocham i w szystko, co chcesz, zrobię.
P rzycisn ął ją do piersi gorąco.
drzwi główne spotkał się z Żalakową. Stanęła tuż przy nim, obrzucając go w ejrzeniem ognistem, ani b y ło można uciec.
— Jakże się miewa pan Czerm ak?— pytała se r decznie.— Zaw sze pan ucieka, jakb y się mnie bał, có żem ja panu zrobiła?
— Nic, ale muszę do szkoły śpieszyć.
— A, to z tego powodu! Ja już m yślałam , że się mnie pan lęka. Tak mało ludzi znam tu i jeszcze bliżsi znajomi uciekają odemnie. Czyż mnie pan z a pomniał?
Zaprzeczył ruchem głow y.
Krucze, kręcone w ło sj opadały je j na szyję i czoło, tw arz pokryta była jakb y lśniącym puszkiem, p rzy uśmiechu ukazyw ał się rząd białych zębów. Od dychała szybko.
— Czy pamiętasz pan tę chwilę, w której w zię łam cię za brodę? Już wtedy byłeś takim skromnym, m iłym chłopaczkiem . C zyż m ogłam przypuścić, że się tu spotkamy. Nie masz pan pojęcia nawet, ile mi to sprawiło radości.
N iecierpliw ie przestępow ał z nogi na nogę, w reszcie pow iedział z determinaeyą:
— Żegnam panią, muszę pospieszać do domu. U kłonił się i biegł szybko.
Odprowadziła go ognistem spojrzeniem.
K iedy podczas pięknej pogody m ieszkańcy Po- zdietyna zabrali się do pracy na roli, szkoła była przepełniona. Ł aw ki b y ły zajęte przez piszących, uczniowie, zaczynający czytać, siedzieli na ziemi, ko ło pieca.
Pomocnik nie m ógł w ydążyć tem perować przed łek cy ą piór, liniować kajetów, m usieli mu poma gać starsi chłopcy. W ielu z nich siedziało na k sią ż
kach i czapkach. Franciszek Roubal zatknął kozik
w ścianę i w ieszał na nim sw ą czapeczkę. Małe dziew ezątka k u liły się w kącie jedna obok drugiej,
niby ulęgałki. Ponieważ preceptor nie m ógł dojść nawet do uczniów, piszących na w ielkiej tablicy, w i szącej u sufitu, rozkazał, ażeby młodsze dzieci przy chodziły po południu, kiedy ju ż starsze odejdą.
Pan kantor zry ł ju ż ogródek na w arzyw o, zasiał nasiona kapusty i buraków. Miał on w ielk ą pracę z pszczołam i, co tydzień musiał im dawać trochę cu kru. Słońce mocno ju ż przygrzew ało, ale rośliny w ol no kiełkow ały, a p szczoły dużo pokarmu dla swego potomstwa potrzebowały.
Kantor z ojcem Podroużkiem orali krówkami
rolę pod kartofle, mak i marchew. Ziem ia była tak sucha, że się rozsypyw ała pod bronami, tw orząc tu many kurzu.
Pomocnik po lekcyach popołudniowych z kilku starszym i chłopcami pracow ał zw yk le w ogrodzie, a często i w pole wychodził; nie m iał on w ielkiej si ły do pracy, ale zaw sze coś pomógł. P ryncyp ał za sadził mu trzy zagony kartofli i ćw ierć siemienia lnianego.
«lak przyjemnie bywało w polu! Pow ietrze prze pełnione było wonią świeżej traw y i zapachem palo nego chwastu.
Firmament błękitny, bez najmniejszej chmurki, z lasu dochodził szum głęboki, w dolinie odzyw ały się śpiew y robotników. W sąsiedztw ie ze „szkolnym i’’ ludźmi pracowali m ieszkańcy plebanii. Najemnik orał, Pepiczka zaś, Dolejsz i Albina sadzili kartofle. Za
chodził czasem i proboszcz; zdejm ował on surdut
i rozbijał grudki ziemi, albo kopał row y dla ścieku wody. Zadowolony był, kiedy pot rosił mu czoło. Po trudzie m iły b yw ał podwieczorek. Rozsiadali się w szy scy na miedzy, a Pepiczka z panią kantorową roz dzielała krom ki chleba, masłem i twarogiem sm arowa ne. W racali zw yk le razem; proboszcz m aw iał w tedy z uśmiechem:
dzieńcy. Nie masz uad pracę w polu, ziem ia najlepiej człow ieka wzmacnia.
Jakoś na dwa tygodnie przed Zielonemi Św iąt kami pan kantor poszedł do Semil ze skrzypcam i, Podroużek sam upraw iał rolę pod owies. Wieczorem odprowadził go preceptor do samej chałupy, stojącej pod lasem . P rześlicznie było na św iecie: łą k i pokry te szm aragdową zielonością, oziminy falow ały spokoj
nie, w rowach, na brzegach strumyka przeróżne
kwiatki polne rozw ijały sw e drobne listeczki, w tej chwili św iecące kroplami rosy, niby drogiemi kam ie niami...
Podroużek z pomocnikiem usiedli przed chałupą na drewnianej ław ce i rozkoszowali się wiosennym
wieczorem . Wokoło siebie m ieli arom atyczny las
sosnowy, którego stali m ieszkańcy, począw szy od sta rego drozda, gw iżdżącego z całego gardła gdzieś na wierzchołku w yżyn y, aż do najmniejszej śpiew ającej ptaszyny, w szyscy śpiew ali sw e wieczorne pieśni. Ca ły ten szary bór rozbrzm iew ał przeróżnemi tony. Młody i stary nie byli usposobieni do rozmowy, słu chali w ięc w milczeniu tego w spaniałego koncertu. Wtem zjaw ił się przed nimi Adam Hejn. Odnosił on
buty Roubalowi i zaszedł do nich z nowiną naj
św ieższą.
— W iecie, co się stało? Nasz Lusztiniec po w iesił się !--o zn a jm ił Adam.
„S ch olasticu s” powstał, m ierząc go wzrokiem. — Mówię, że się powiesił, przy samym łóżku, na klam ce. Trudno w to uwierzyó. P rzyw iązał stare taśm y do noszy i na nich się obwiesił.
— Co mu się stało? Boga się nie bał!— w ołał przerażony Podroużek.
— Takie ju ż było przeznaczenie. Loterya go do tego doprowadziła. Mówiłem ja zaw sze, że on i duszę sw ą dałby za losy.
Hejn, w czapce na ty ł głow y zsuniętej, kręcąc w ąsy, chodził nerwowo.
— W parę dni po śm ierci żony, może to z tę sknoty?— dorzucił pomocnik.
— W chałupie mówiono, że dziwnym b ył odda- wna, dziś ostatecznie coś go opętało. A le słuchajcie. Podobno nieboszczka Lusztincowa w nocy przed Samą śm iercią przebudziła się i zaw ołała: „Stary, śniło mi się pięć ślicznych numerów, zapisz je na sto le .” K a- likant odburknął: „Śpij, śpij, żebyś sobie odpoczęła.” Stara jednak ńie zasnęła, dopóki je j mąż nie zapisał numerów, a je szcze dodała: „T ylko nie zapomnij w y kupić ich rano.” Starowina nie doczekała ju ż rana, a on wśród zamętu z pogrzebem nie m ógł zająć się loteryą. Podobno na cmentarzu stał ja k na szpilkach, ale było zapóźno. Tym czasem przybiega' dziś do cha łup y i wprost szaleje — w szystkie bowiem te numery w ygrały!
— A to kara Boża— szepnął Podroużek.
— ■ Tak, to palec Boży, lecz zam iast, żeby to w ziąć do serca, stary się obwiesił!
— - Toż to b yła dla niego straszna boleść, okro pny cios. Całe życie w szystko pośw ięcał tej nam ię tności, a teraz, gdy m ógł stać się bogaczem , zapo m niał o numerach!...
— C zyż go nie mogli uratować?
— W szelkie środki b y ły bezskuteczne: tarli go pół godziny nadarmo. Spostrzegli go dopiero w ieczo rem, w isiał w ięc pewno kilka godzin.
— N ajw idoczniejsza kara Boska. Pan Bóg w y raźnie mówił: W idzisz, człeku, przez całe twe życie nie chciałem , ażebyś w ygrał, teraz ci daję przestro gę, pamiętaj, że ja jestem , że wiem o tobie! — dowo dził Podroużek, kiw ając siw ą głow ą.
— Człow iek, który obsługiw ał św iątynię, którym opiekow ał się proboszcz, żeby mu się tak
czyó i tak haniebnie zakończyć! - - ponuro, ze złością w o łał Adam.
— Cicho, mój zuchu, nie wygaduj na niebo szczyka, to się nie godzi!— strofow ał starzec.
— Czyż ja kłam ię? O szukiw ali ludzi, a ci m il czeć m usieli, on zaś, kiedy go zawiodło bogactwo, w iesza się zaraz!
— Nie gniewaj się, Adamie. Niech mu Bóg
przebaczy. Za mego dzieciństwa w Sw erow ie pow ie sił się rów nież jeden człow iek. Było to w zimie, przed samym św. Mikołajem. Podług zw yczaju, chłop cy poprzebierali się za aniołów, dyabłów i chodzili od w si do wsi. Skoro się ■ zb liżyli do wioski, w której pow iesił się ów człow iek, zaczęli go obgadywać. N a raz zerw ała się ogromna wichura. Tylko w pow ie trzu gw izdało, świstało; czapki, ubrania poszarpał na nich ten w icher w kaw ałki. P rzyb iegli do w si ledw ie żyw i, nieprzytomni.
— Ej, to w szystko baśnie— m ruknął Adam— ta kie same, ja k opowiadają o tej babie, która p rze k li nała w isielca, a gdy w parę dni przyszła do lasu na to samo. m iejsce, gdzie, się on obwiesił, w ysk oczył na nią ogromny, czarny pies i tak ją poturbował, iż na drugi dzień umarła,
— I nie w ierzysz temu?
— Że na nią pies napadł, w to w ierzę, ale w nic innego.
— W ierzysz, czy nie w ierzysz, o um arłych j e dnak nie należy źle mówić. Oni już w szystko zakoń czyli tu na ziemi, a z uczynków sądzeni będą tam, w górze, to ju ż ich samych sprawa.
— P rzecież ja każdemu i Lusztinicowi dobrze życzę. N igdy mi nie dokuczył, ja zaś, w idząc go zgarbionym przy tych organach, zaw sze czułem dlań litość, przykro ini było, że na stare lata tak ogromnie w ychudł biedaczysko. Palto wisiało na nim, ja k na kiju.
— - Nigdy się jednak nie uskarżał.
— W ierzy ł widocznie w w ygraną. Dobranoc
wam i...
W ykręcił się Adam na pięcie, głow ę trzym ał prosto i szybko się oddalił.
Pozostali znów zam ilkli.
Na dworze ściemniło się dobrze. W ierzchołki
drzew n ikły w mroku, na firmamencie ukazały się pierw sze gwiazdki.
— N ależy oczekiw ać wiatru — przerw ał m ilcze nie Podroużek.
— Czy z racyi w isielca?— p y ta ł młodzieniec. — Naturalnie, to już rzecz pewna i nieuniknio na. Jeśli u nas nie będzie, to zaw sze gdzieś blizko. A le teraz ludzie nie dają temu wiary; w ogóle w zrasta niewiara, swawola! , No, czasem to i śm ieszne rzeczy z tego wychodzą, ja k raz np. w Milowie.
Stary komornik w y ją ł drewnianą fajkę i napy- chając ją, prawił:
— M ieszkał tam pew ien gospodarz, Buchar,
w ielki sknera. Dopóki żona jego ży ła, siedział w cha łupie, niby suseł w norze, nikt o nim nie w iedział, ale po jej śm ierci przem ienił się zupełnie. U bierał się porządnie, głow ę sadłem sm arował, brodę dawniej po całych tygodniach niegoloną, dwa razy w tydzień zaczął golić, słowem , odgryw ał rolę w dow czyka do w zięcia. W krótce znalazł sobie szykow ną dziewczynę, Leżaczków uę, i w ziął z nią ślub. Nie u p łyn ął jednak miesiąc, a m iła Bucharowa chodziła ju ż strapiona, biegała do kościoła, na plebanię, daw ała na mszę, w reszcie zapakow ała się i uciekła od męża. K iedy j ą ludzie pytali o przyczynę ucieczki, odpowiadała, że zm arniałaby, um arła ze strachu, gdyż w chacie Bu- chara w ciąż coś straszy. Co noc, po jedenastej go dzinie, przez zamknięte drzwi wchodziła nieboszczka taka sama, ja k ją pochowano, i groziła, narzekała, że w grobie nie ma spokoju, ponieważ jej mąż zaraz po
pogrzebie rozpoczął światowe, /wesołe życie, a nie dał ani na jednę mszę żałobną. Mówiła że Bóg jej kazał chodzić tam w każdą noc, narzekać i rozpaczać; nie pomoże je j żadna już modlitwa, ani błogosław ieństw a. Bucharowa nie wróci więcej do męża; w szyscy rozu mniejsi wiedzieli, iż w ym yśliła sobie tę bajeczkę dla uspraw iedliw ienia swej ucieczki od męża, który podo bno sp rzeciw iał się je j woli.
— A cóż na to Bucbar? czy mu to było oboję tne?— zapytał Czermak.
— Gdy mu powtórzono ową bajeczkę, uśm ie chał się podobno i ani nie zaprzeczał, ani nie po tw ierdzał. I on b y ł rad, że go żona odeszła, g d jż nowego m ałżeństw a m iał ju ż po szyję. Znów chodził zaniedbanie ubrany, nie golił się nigdy. W tedy w s z y scy się ostatecznie przekonali, że strachy b yły w y m ysłem dla pokrycia scen m ałżeńskich. Różnie się dzieje na św iecie, gdy pan dłużej pożyjesz, w szystko sam poznasz.
Komornik, opowiadając, zaciągnął się z całą
przyjem nością.
— Jak tam je st u Żalaków?
— Już tam nie będzie spokoju! Starzy pracują ciężko, po dawnemu, młoda sprow adziła całą rodzinę. Stary m ówił mi kiedyś: „C złeku, włosybym sobie w yryw ał, patrząc na to ich próżniactwo Nic nie ro bią, tylko gotują, pieką i jedzą: kawTę piją, zajadają kurczęta, gołąbki; rzeźnik nie może nastarczyć mięsa, z komina nie przestaje się kurzyć, z kuchni zaś r o z chodzi się taka woń, ja k z zamku w Milowie. Praca i m ozoły naszego życia w obce przejdą ręcę; my ż y w iliśm y się suchym chlebem, im tw arze lśnią się od tłustości; m yśmy chodzili w perkalu i barchanie, im żyd przynosi sztukę za sztuką materyi; my składali śm y grosz do grosza, aby gruntu przykupić, oni już
nas Bóg pow ołał do siebie, żebyśm y przynajmniej nie patrzyli na to zn iszczen ie.”
— Cóż młoda wdowa?
— Jej tam w szystko jedno, pewno już nowego m ęża upatruje. Stary radby ją w ydał, byle za dobre go człow ieka, który, ja k mówił, ująłby gospodarstwo w sw ą rękę. A le mnie się zdaję, że trudnoby zna leźć takiego, coby nią pokierować potrafił. Podług mnie, lepiej tam nie będzie i starzy doczekają się zu pełnego upadku ich majątku. Nie chcę ja sądzić ni kogo, lecz na nich widoczną je st sprawiedliw ość Boska. T acy byli skąpi i jeno swego Lojziczka w i dzieli.
— A ten strzelec straży pogranicznej, z którym b yła w W ietrowie?
— - Czart ich zrozumie! Za życia m ęża w y ró żniała go i lubiła bardzo, nieraz dokuczyła nim nie boszczykow i, dziś sp rzykrzył się je j widocznie. Kto tam, mój m iły, taką przewrotnicę zrozumie. Miała ona zaw sze dość adoratorów, to obecnie, gdy je st tak bogatą, więcej ich zdobędzie.
— Muszę w racać do domu, zapewne już p rzy szedł pan kantor— m ówił Czermak.
— Nie będziesz się pan obawiać?
— Czego? w strachy nie wierzę, a zły ch ludzi nie spotkam.
— I mnie też nigdy nie w ydarzyło się nic z łe go. mimo, że często w racałem późno do domu, ale mój nieboszczyk ojciec m iał dziwną przygodę. Przez czterdzieści lat chodził on do przędzenia i wtedy do piero po raz pierw szy stał się ten wypadek. W ówczas m iał robotę u swego siostrzeńca, w chałupie pod la sem. Niosąc przędziwo i wrzeciono, pospieszał do do mu. B yła ju ż jedenasta wieczorem , księżyc prześli cznie św iecił, mróz brał tęgi. O jciec puścił się z gó ry miedzą, niepokrytą śniegiem, ale twardą, ja k ż e lazo. Tam na skraju do niedawna je szcze stała
roz-łożysta grusza, rodząca dzikie,' twarde, niby kość,
owoce. Przechodząc mimo, spojrzał się ojciec na
drzewo i zobaczył na niem postać kobiecą w bieli,
przędącą na kołowrotku. Ze strachu pow stały mu
w łosy na głow ie. Przez chwilę stał, nie w iedząc, co począć, w reszcie nacisnął czapkę i pobiegł co tchu. U słysza ł jednocześnie wołanie: „Daj początek, je śli nie dasz, to skoczę z d rzew a.” I rzeczyw iście, za- szeleściało coś pod gruszą. O jciec dostrzegł już cha łupę, w ięc śmielej pędził, czuł jednak, że owa postać zbliża się do niego. Jednym susem zn alazł się przy chacie, rozw arł drzwi, zasunął je potem. Z a drzw ia mi coś tak drapało, jak b y niedźwiedź pazurami. O j ciec, w szedłszy do izby, padł na ziem ię bez zm ysłów. Domownicy w ysk oczyli z łóżek, oniemieli z przeraże nia; długo musieli go cucić, nim odzyskał przytomość. K ied y opowiedział sw ą przygodę, zaręczali, że to b yła ja k a ś rusałka i że powinien Bogu dziękować, iż nie w padł w je j ręce. v
— To wam ojciec opowiadał, lecz mnie nic po dobnego w całem życiu się nie w ydarzyło, niczego się też nie boję, nawet o północy.
— Zatem dobrej nocy życzę... — żegnał po mocnik.
— Dobranoc! ja pójdę spać.
F urtka przy ogrodzie zaskrzyp iała i preceptor w yszedł na łąkę. Z początku szedł wolno, później coraz szyb ciej. L asy pogrążyły się całkiem w zm ro ku, niebo zaiskrzyło gwiazdam i; gnieniegdzie w cha tach m igotało żółtaw e św iatełko, z&późniony śpiew ak leśny zaw odził pieśń wieczorną.
Czerm ak m inął łąkę, zszedł na drogę, którą nie dawno postępow ał kondukt pogrzebow y Żalaka. Nogi mu się zapadały w doły i w yboje, ale pośpieszał szyb ko. N araz spostrzega jak ąś skuloną postać, siedzącą na w zgórzu. Ciarki po nim p rzeszły, serce mu biło, ja k młotem.
Postać w yprostow ała się i szła na jego spo tkanie.
— Niech się pan nie lęka, byłam na cmentarzu, widziałam pana, idącego z Podrużkiem , w ięc czekałam na pana.
Pomocnik, zatrzym aw szy się, poznał Żalakowę. — C zyż się pan gniewa, żem czekała?
— Czemużbym się gniewał?-— chłodno odpow ie dział.
— Pan tak niechętnie rozm awia ze mną.
— Teraz pośpieszam do domu... nie chciałbym m itrężyć, zresztą cóżby ludzie powiedzieli?
— A leż ja nie zw ażam na ludzi, cóż mi po nich! Niech pan siądzie na chwilę, tak pięknie na św iecie.
Stała tuż przy nim, obejmując go płomiennem w ejrzeniem .
— Nie mogę, to niem ożliw e— odpowiedział, spo glądając na pole bojaźliwie.
— Niem ożliwe, bo ja proszę; gdyby pana pro siła ta panienka z plebanii, byłoby m ożliwe, usłuchał by pan zaraz. Ach, ja k mi bezbrzeżnie smutno!
Czerm ak m ilczał, drżał jednak z gniewu i w ra żenia.
— Nie w iesz pan nawet, ja k ja cię kocham — mówiła z uczuciem, lew ą ręk ą ujęła jego rękę, prawą na ramieniu p ołożyła i patrzyła mu w oczy.
— Upamiętaj się pani!...— zaw ołał Czerm ak i od sunął się od niej.
— Nie uw ierzysz pan? Już w Iczynie, kiedy byłeś je sz cze nieśm iałym m łodzieniaszkiem , a ja w ie- trznicą, podobałeś mi się bardzo. A odkąd zobaczy łam cię tu, nie schodzisz mi z m yśli— m ów iła nerw o wo, drżąc cała.
Pomocnik, przypom niaw szy sobie, iż pierw szy raz u jrzał ją na pogrzebie męża, uczuł w stręt do niej. Praw dę m ów ił Podm żek, to dziwo-żona.
— Zostań pan ze mną ch w ilkę— odprowadzę cię do samej wsi. Czyż nie w ierzysz, że cię kocham? Kto inny w iedziałby o tem dawno.
Oburzony pomocnik m ruknął: dobranoc, i u cie kał przez miedzę.
W rócił do domu w cześniej od pryncypała; przy w ieczerzy zaledw ie usta otw ierał.
Pani kantorowa nie dręczyła go pytaniami, w ie dząc, że zakochani nie zaw sze lubią rozmowę.
P ryncypał w rócił niezadługo po nim, a zasiadł- szy do jedzenia, powiedział:
— A toż się w łó czy ta Żalaczka, kogoż ona g o ni? Spotkałem ją na brzegu łąki.
— Na mnie tam czekała — smutno uśm iechnął się pomocnik.
— Na pana?! — zapytali jednocześnie zdumieni małżonkowie.
Czerm ak opow iedział im szczegółow o, ja k w y czekiw ała go zaw sze na cmentarzu, a dziś zaczepiła
na drodze. Oburzony b ył postępowaniem tej ko
biety, starszej znacznie od niego, i ciągle m yślał o tem, coby na to Albina m ówiła, zapewne gniew ałaby się bardzo.
-— Jakież to b yw ają kobiety na tym św iecie! — załam ując ręce, w yrzekała kantorowa. — Biedny Loj-ziczek!
— W idocznie krew pomocnika je s t słodką— żar tow ał uauczyciel. — W podobnych jesteś opałach, ja k ja niegdyś byw ałem . W tym w ypadku i jabym ucie-“ kał przed taką dziwo-żoną. N iejeden w yśm iałb y nas
tylko.
Tegoż w ieczora M arynek w racał z plebanii nie przytom ny w prost ze szczęścia.
— W iesz, Baro, co się stało? Proboszcz mnie w ołał do siebie i pytał, czy chcę zająć m iejsce Lu- sztinca. .
muję z radością, odparłem.
Poklepał mnie po ramieniu i rzekł, iż w szystko dobrze pójdzie.
— - Podziękowałeś, pocałow ałeś go w rękę? — Podziękowałem .
K ;edy preceptor przyszed ł rano na chór, zastał ju ż M arynka skurczonego nad miechami.
— Będę teraz kalikantem , bądź pan dla mnie wyrozumiałym .
Kantor i pomocnik niemało m ieli kłopotu z pro jektow an ą „b esed ą .” O pozw olenie pobiegł do Milo wa sam kantor, gdyż w iedział, ja k to w szystko trze ba przeprow adzić i w yjednać u naczelnika.
P rzeszed łszy w zamku trzy kancelaryjne pokoje, których zakurzone okna parterow e ponuro spoglądały na m ały, opuszczony park, kantor zapukał do ostatnich drzwi. B y ł nieco pochylony, na ustach m iał uprzejm y uśmiech.
Za drzwiami dał się słyszeć krótki, niew yraźny dźwięk, jak b y pies szczeknął.
Pan kantor otw orzył, w szed ł ostrożnie i rzek ł grzecznie:
— N ajniższy sługa.
W ponurej, sklepionej kancelaryi stało parę sta rych stołów, zarzuconych m asą papierów i ksiąg; pod ścianami sterczały w ysokie półki, założone grubemi oprawnemi księgami.
Pod oknem przy stole siedział przygarbiony na czelnik, w w ytartym już, starym, obitym skórą fotelu, z którego praw ie nie było go widać. Głowę m iał si- wemi włosam i pokrytą, tw arz pomarszczoną, długi, ostry nos, krótko przystrzyżoną siw ą brodę. Kamio- na, z po za których sterczały łopatki, zw ieszały się ku dołowi.
27
P rzez chwilę, nie zw róciw szy uw agi na p rzyby łego, m ajestatycznie czytał jak iś zapisany półarkusz papieru. P rzew racając na drugą stronę papier, obej rza ł się od niechcenia po za siebie, zm ierzył wzrokiem kantora od stóp do głów i zakaszlał.
— Cóż tam znów nowego z Pozdietyna? w krótce
1 będzie kom isya w szkole, w ięc czego je szcze pan so bie ży cz y?— zapytał słabym , przenikliw ym głosem.
— My, łask aw y panie, prosimy o pozwolenie urządzenia „b e se d y ” — z uśmiechem odezw ał się kantor.
N aczelnik zaśm iał się chrapliwie.
— Tak, nawet i w tym zapadłym Pozdietynie pozaw racało się wam w głow ach?— ostro dorzucił.
— Podobno nawet, łask aw y panie, •'i Niemcy w Rokitnicy urządzają „b esed y ,” w ięc chcieliśm y i my naszym ojcom zrobić niespodziankę.
— - No, ju ż w y narobicie niespodzianek!... W ciąż panu coś nie do smaku i zachciew a się co moment jakich ś reform, przeróbek, poprawek. Pan powinieneś zostać ministrem, -a nie kantorem... W ięc co pan z a m ierza urządzić?
— Chcielibyśm y program tej „b esed y” dosyć urozmaicić, aby się ojcowie nasi naśmieli dowoli, to w robocie później i m łodych prześcigną — w yjaśniać zaczął kantor.
— Lepiej niech pan zostawi robociznę w spo koju! W ięc cóż tam będzie na tej w aszej „bese- dzie!”
Kantor podał rozłożony program.
— „W szystko na chw ałę ojczyzny i k róla” chór, ułożony przez Jelena; „W ilhelm z K aun ic,” ballada Pichla; „ Ł z y patryotek,” przez Tyla; „Czechem j e stem ,” Rubisza; „Dobra noc!” piosnka Szkroupa; „ F a j k a ,” Rubesza; „Chór czeskich w ojow ników ,” m uzyka Prohazki; „K a w k a ,” Rubesza; „O statni,” w iersz Pichla; „K d e domow m uj?” („G dzie mój k ra j? ” ), słow a Tyla;
m uzyka Szkroupa — mrucząc, czytał naczelnik. — No, proszę mi powiedzieć, niezmiernie ciekaw y jestem , kto tam u w as to w szystko w ykona?— dorzucił u szczypli wie, przenikliw ie spoglądając na kantora sw ojem i ma- łem i oczkami.
— K siądz proboszcz, pewnie Adam Hejn, mu zykant, mój pomocnik i ja będziem y śpiewać.
— To ju ż nawet i ksiądz proboszcz będzie śpie w a ł dla naszych ojczulków?
— Łaskaw y panie, mamy chóry niczego sobie. — Hm... 110, a któż więcej?
— Będą deklamować studenci i Albinka Podzim- kowa z W ietrowa.
— Patrzcie państwo, „b eseda” w Pozdietynie!... Uprzedzam, nie naróbcie tam jakich głupstw , bo mie libyście się zpyszna, że... Potrzeba im w Pozdietynie
„Ł ez patryotek;” w ięc już i tam rozm nożyły się pa- tryotki!... „Chór czeskich w ojow ników ” i jakieś b alla d y— przeglądając jeszcze raz program, m ruczał ironi cznie i gniewnie naczelnik. — Oni tam wiedzą, co to ballada!
— Ł askaw y panie, u nas się trochę znają, w szak w szyscy piśmienni.
— Ja na to już zw róciłem uwagę, ale daleko lepiej byłoby, gdyby sobie nie zaprzątali głów niepo- trzebnemi rzeczami!
— To je st dobre, łask aw y panie, u nas w go spodzie w karty nie grają, niema bijatyk, ja k gdzie in d ziej— odpowiedział kantor z tymże uśmiechem.
Wtem naczelnik zerw ał się z krzesła, szybko przebiegi po pokoju i zatrzym aw szy się przed kanto rem, sp ytał nagle:
— Co,, a kwartetu nie urządzicie?
P rzy tern pytaniu naczelnik przenikliw ie spojrzał na kantora swemi błyszczącem i oczkami.
— Nie, łaskaw y panie!
nie zagracie kwartetu? Przecież w ykonaw cy są? To byłoby coś lepszego: Beethovena, Mozarta, lub coś w tym rodzaju... niebiańska m uzyka!... lepsze niż te nasze bajdurzenia! — przekładał spokojnie naczelnik.
— Cała kapela wykona jak ą symfonię, następnie zaś będą tańce— odpowiedział nauczyciel.
— Cała kapela... to nie! Lecz tak... dwoje sk rzy piec, wiolonczela i basy, to muzyka! — rzucił naczel nik, m lasnąwszy.
— Teraz, łask aw y panie, marny pomocnika do tańca i różańca, i śpiewa, i gra, będzie można puścić się na coś innego, dotąd szło niezgorzej.
— P roszę pamiętać, nie zapomnij pan!
— Bardzo byłoby nam przyjemnie, gdyby łask a w y pan razem z innymi panami zechcieli nas odw ie dzić— kłan iając się, m ów ił kantor.
— Za drugim razem , kiedyindziej, ja k b ęd zie kw artet... deklam acyi nie lubię. A co robicie z do chodami z tego koncertu?
— Na książk i dla biednych dzieci.
— Hm... no!... — m ruknął naczelnik, tak szybko przechadzając się, że aż poły fraczka rozlatyw ały się; skubiąc sw ą szczecinow atą brodę, znów zaczął:
— Jeszcze raz powiadam i przypominam: nie naróbcie jakich głupstw ; w yście do tego zdolni; dale ko lepiej zrobilibyście, opiekując się tylko kościołem i szkołą, a te „b esed y” do niczego dobrego nie do prowadzą, zresztą i sama pani hrabina nie proteguje tego. Gdyby je szcze b y ł kwartet!... Z pana dziwny człow iek; na Trzy K róle nie chce się panu chodzić z kolędami, a teraz nagle będziecie w yśpiew yw ać w szystkim waszym babkom, dziadkom. Proszę mi to w szystko zostawić, to się przejrzy i damy panu znać! Teraz żegnam i proszę się kłaniać proboszczowi.
— N ajniższy sługa — powiedział, kłan iając się kantor; za drzwiami ju ż chytrze się uśmiechnął.
admini-ło śp ieszył do Pozdietyna.
K alikant M arynek szybko b iegał po w si i okoli cach z zaproszeniami, które pięknie kaligrafow ał po mocnik. B y ły kontrabandzista, starannie odziany, ja k nigdy, w szędzie rozpowiadał, jak ie to będzie w spania łe przedstawienie, ja k nauczyciele i proboszcz nadzw y czaj są zajęci przygotowaniami.
W czw artek przed Zesłaniem Ducha S-go odwie dził Czerniaka śpiew ak Szkm orzyl.
P rzyszed ł w płaszczu, ja k gdyby podczas w ie l kiego mrozu, a przecież bez i czereśnie b yły już na rozkwitnięciu.
P ołożyw szy w ielk ą czapkę na łóżku, p rzygładził sw ą gęstą, siw ą czuprynę i zaczął z powagą:
— Przychodzę z m isyą, rzec można, anielską! Poniew aż pan w sprawie śpiewania ew angelisty w y szedł ze mną tak szlachetnie, w ięc i ja teraz jestem zwiastunem nadzw yczaj radosnej nowiny dla pana. P a ni Żalakowa, w łaścicielka powszechnie znanego m ły na, przy którym w szystkie zabudowania nowiuteńkie, pola, ja k dworskie; wdowa piękna, św ieża, ja k róży kwiat, za którą stu kaw alerów uchodzić chce sobie nogi, byłaby bardzo szczęśliw ą, gdybyś pan zechciał w stąpić z nią w św ietne zw iązki małżeńskie!
Szkm orzyl, w ykw iliw szy tę przemowę, wesoło pa trzy ł na młodzieńca.
Czerm ak stał spokojnie, oparłszy się ręką o stół i m ilczał.
— Pan nie w ierzysz? A leż to święta prawda, szczęście wprost od Boga. Zupełnie jak b y ono cze kało tu w górach na pana! Teraz ju ż można rzucić
sw oje preceptorstwo i odgrywać rolę pana. Taka
wdówka... i taka bogata!
— A ja k to dawno od śmierci Żalaka?— obojętnie preceptor.
taki m łyn potrzebuje gospodarza i m ęzkiej ręki. Z re sztą, co ona ma począć? m a'p o syp ać głow ę popiołem i rozedrzec szaty na dwoje?!... Jest młodą, przystoj ną; nierozsądnie postępowałaby, przeistaczając się w z a konnicę!
— W ięc pan to w szystko na seryo mówisz? — spytał pomocnik, uśm iechając się.
— R zetelna prawda! Sama mi dała lekko do
zrozumienia. Starszy strzelec nie odczepia się od niej; urzędnik m ilowskiej kancelaryi w ciąż śle swata za swatem; Chlebna z W ietrowa ju ż buty podarł od cho dzenia za nią; kilku okolicznych m łynarzy starało się również o nią; Bóg raczy w iedzieć, kto tam je szcze i ilu ich, ale Żalakow a nie chce żadnego... i tyle! Nie chce żadnego, tylko pozdietyńskiego preceptora; on tylko jej się podoba, gdyż widzi, że jest zgrabny, elegancki, m ądry i praktyczny człow iek. Mówię, szczę
ście tu na pana czekało! '
— Niepotrzebnie pan się fatygow ał!— spokojnie odrzekł Czermak.
Szkm oszyl, jak b y nie dosłyszał, p rzyb liżył się i nadstaw ił ucha.
— Mówię, że daremnie pan się fatygowałeś! — W ięc pan nie chce? C zyś pan p rzy zdro w ych zm ysłach? — ję c za ł Szkm orzyl, łapiąc się za włosy.
Pomocnik nie odpowiadał.
■— Pan Bóg ukarałby pana, gdybyś deptał no garni szczęście, które zsyła. Taka kobieta., tyle lat się ocierała pomiędzy ludźmi, ułożona ja k hrabianka... taki ma młyn, tyle pola!...— m ruczał Szkm oszyl.
— Napróżno o tern będziem y mówić... lepiej o tej sprawie nie mówmy wcale!
— To być nie może! Niechaj pan mi w ierzy, że słucham tego, ja k odurzony. Czterdzieści ju ż lat ja k jestem swatem, a takiego wypadku je s z c ze , nié'’
— W idzi pan, w ięc chociaż jeden się p rzy trafił.
— A leż to niemożebne, przecież to w aryactw o, dziwactwo, jakiego świat nie widział! Na taką propo- zycyę tysiące o blizyw ałyby palce.
Pomocnik ru szył ramionami.
— Panie preceptorze, niechaj mi pan nie ma za złe, ale żeby pan tego nie żałow ał! Niby na co pan rachuje? W najlepszym naw et razie, gdyby pan do stał posadę w w yśm ienitej szkole, to w szystko nic w porównaniu z tem szczęściem!
—- Niechaj się pan o to nie kłopocze! — odparł z uśmiechem Czerniak.
— W ięc proszę mi powiedzieć, ja k ą mam dać jej odpowiedź? Może w ydaje się panu, że te sw aty zbyt w czesne po pogrzebie, to w takim razie i p o cze kać można...
— Nie odpowiadaj pan nic, bo i cóż tu odpo wiedzieć! Pan nie powinieneś b y ł przychodzić do mnie z taką propozycyą... ja nie chcę o tem i słuchać na wet, ja... nie będę się żenił — m ów ił Czerm ak coraz prędzej i niecierpliw iej.
— Patrzcie, patrzcie państwo! odpychać takie szczęście. Ja ju ż się cieszyłem , że skojarzę piękne stadło.
— P ański talent będzie m iał zastosowanie z po wodzeniem w innem miejscu; napróżno mówić będzie my o tem; ja preceptorem zostanę!
— M ógłby pan zostać, kiedy się to panu tak podoba!
— Przestańm y ju ż o tem mówić!
— No, ale co ja powiem tej osobie?! Ona wprost skamienieje! Do śm ierci nie zapomni, że pozdietyński preceptor nie chciał posiąść żalakow skiego m łyna i być m ężem takiej pięknej róży!
— Nie, niecierpliw m y się wzajem nie, to sprawa skończona!
Szkm oszyl w zią ł za czapkę, ale je sz c ze stał w za myśleniu.
— W ięc cóż ja jej powiem?... Ale, może pan je szcze pomyśli! W yśpi się pan i jutro, pew ien j e stem, inaczej mówić będziemy.
— Nadarmo pan przyjdzie.
— Ha, co tu robić!... Lecz nie tracę na
dziei... pan sobie to je szcze rozmyśli! W ierz mi pan, do śm ierci będzie pan tego żałow ał! Biegłem tu z ra dością, a odchodzę z niczem! Co ja jej teraz powiem? No, do widzenia, z Bogiem!— i zwolna, z pow agą w y szedł ze szkoły.
Czerm ak zaraz poszedł do pryncypała, aby mu opowiedzieć o m isyi Szkm oszyla.
— No, no, mój drogi, cała ta sprawa przedsta w ia się dosyć pow ażnie— mówił, śm iejąc się, nauczy ciel.— Szkoda, tylko proszę się na mnie nie gniewać, nie tak trzeba mu było odpowiedzieć.
— Proszę cię, dlaczego? — poważnie zapytała żona.
— Żalakowej m łyn wart parę groszy, a na nau czycielstw ie nacierpisz się tylko głodu!
— Mówisz tak, jakb yś jej nie znał?! Przyszło- by do tego, że pan pomocnik odgryw ałby rolę drugiego Łojziczka!— dorzuciła pani nauczycielow a.
— Daj spokój, przestań ju ż i nie gadaj, Toniu! Nie wiem y, co tam w tej babie siedzi. Ze w szystkie go sądzić można, że pan pomocnik nietylko spodobał się je j, ale może być i ch w ycił za serce.
— A le czy na długo? czy ju ż mało takich go ściło w jej sercu?
— Ha, zresztą m ożeby się i zm ieniła!... Może- bne, że dotąd była taką dlatego tylko, że nie znala zła człow ieka w edług swej myśli?
— Ależ przecież ja panu pom ocnikowi nie
radzam, uchowaj Boże! nie chcę mu podkopywać szczęścia!
— W szystko trzeba dobrze rozw ażyć. Mówi
łem już, że m łyn coś wart, m łynarka również nie b y le jaka.
— Tylko głupi chw ali książkę w edług oprawy, sam to nieraz mówiłeś!
Preceptor nic się nie odzyw ał przez ten czas, słuchał tylko z uśmiechem, obecnie zaś wesoło, lecz stanowczo powiedział:
— Gdyby ona m iała m łyn, jak zamek, gdyby ją zdobiły w szystkie cnoty— i wtedy jej propozycya b y łab y zbyteczną. Do ożenienia się potrzeba jeszcze czego innego, ja nie do sprzedania! Niemiło mi, że ta kobieta przypom niała sobie o mnie i tak mi się na rzuca... nieprzyjem nie o tem mówić i słyszeć!
— Rozumie się, to zupełnie rzecz inna!... pan sam siebie zna najlepiej!— dorzucił z uśmiechem nau czyciel.
— Tak, tak, panie preceptorze, byłam przeko naną, że się na panu nie zawiodę! Gdyby nawet i nic innego nie b y ło — pani nauczycielow a spojrzała na p o mocnika z filuternym uśmiechem to przecież odra dzałabym panu! Widać ze w szystkiego, że Żalaczka marna kobieta, nie m ająca zbyt w iele wstydu, inaczej nie czyhałaby tak na pana, nie latałaby grzesznica za panem tuż przy grobie męża, nie w yczekiw ałaby, nie narzucała się... Jaką była, taką i została; kto jej się spodoba, za tym goni, nie zw racając na nikogo i na nic uwagi. Może, może kiedyś się i odmieni, lecz ile będzie miał je j mąż twardych orzechów do zg ry zienia!...
— Patrzcie, ja k nasza Tonią nauczyła się pra w ić kazanie!— zau w ażył z uśmiechem pan kantor.
— Bo przecież to wstrętne, gdy kobieta tak się narzuca! W szak i tutejsi, ludzie obcy, w rodzaju sta rego Roubala, zau w ażyli, że Żalakowa jakoś tajem ni
czo krąży kolo szkoły i zagląda do okna pewnego po koiku.
— Szkoda je j, ładna jest, sprytna przytem, mo głab y żyć szczęśliw ie i inni przy niej. I sama szczę ścia nie zażyje, i starym w e m łynie również nie w e soło. Niema co mówić, piękna rodzina: ojciec lekko m yślny, matka również, córka w ięc w yrosła, ja k dzi ki kw iat. Ładną jest, dlatego ludzie ją popsuli, teraz zaś biega jak oszołomiona— m ów ił Czermak.
— Dobrze ją pan osądził— odparła pani — rze czyw iście, w szystko to szczera prawda, i, w ierzaj mi pan, gdyby nawet ktoś pow iedział je j dziś to w szystko, w yśm iałaby go; w szak i panu powiedziała: — Co mi po ludziach?
W Pozdietynie na porządku dziennym była
tylko „beseda.” T k acz, roznoszący po domach płótno, Hejhal, chodził po chałupach i rozpowiadał:
— Już nie trzeba po cudach chodzić!... bo w Po zdietynie nawet i proboszcz będzie przedstaw iał ko- m edye...
S karżył się, iż zeszłej jesien i Pepiczka nic nie kupiła u niego, tylko na jarm arku w W ietrowie.
Stara miotlarka też zawodziła:
— Boże, Boże, taki człow iek stateczny, ośw ie cony i do takich bzdurnych rzeczy się zabiera!
Pew nego razu rozm awiała podczas kazania w ko ściele, w ięc ją ksiądz publicznie strofował.
Za to Adam Biejn między swoimi w spółtow arzy szami rozpowiadał, jak a to będzie w ielka i przem iła zabaw a.— W szystko to będzie, ja k w teatrze, ale to nie będzie teatr. Będą prześliczne śpiewy! a jakie deklam acyel... Nawet w Pradze lepszych nie było. U nas będzie tak, ja k w Pradze!
W poniedziałek, w dzień Zielonych Świątek,
przed oberżą „U lip y ” stały tłum y ciekaw ych; za g lą dali do okien i drzwi, ja k p rzystrajali nauczyciele s a lę balową — na żadnym pozdietyńśkim balu nie było
ty le upiększeii festonów z choiny, co teraz, ba, nawet i w samym W ietrowie nie zapalono tyle św iatła, jak na dzisiejszą „b esed ę.” W sieni była kasa, p rzy któ rej siedział pryncypał; uczestnik p łacił 30 w iedeń skich krajcarów , co mu dawało prawo być obecnym na koncercie i przyjm ować udział w tańcach.
Ojców i mam, m łodzieży i panien staw iły się całe zastępy, a w szyscy postrojeni, ja k na odpust, mamy - dobrodziejki zaś je szcze spoglądały po sobie, ażeby ruchem niepotrzebnym, czy strojem nie uchybić tej „b esed zie,” którą urządza ksiądz proboszcz z nau czycielem . Sala balowa przepełniona b yła wonią bal samu, „bożego d rzew ka” i mięty, gdyż te kwiatki w w ią zankach m iały panny przy boku, mamy dobrodziejki zaś w rękach.
Z W ietrowa p rzyjech ał sam pan pater z kilku miłośnikami sceny, pan kantor Hadek z m ałżonką i Babinką.
Pani Hadkowa z córką została się w szkole, a Hadek sam skierow ał się wprost do oberży, gdzie proboszcz i nauczyciele w szystko doprowadzali do osta tecznego porządku.
Pani nauczycielow a gotow ała kawę, a wietrow- skie panie rozp ływ ały się w pochw ałach nad gospo darstwem, w jakiem w e w szystkiem widać wzorową gospodynię.
— Chciałabym i ja tak gospodarować— w ydąw - szy wargi i kręcąc głow ą, m ów iła B abi— gdybym b y ła w takiej oto szkole, pragnęłabym , ażeby w szystko tak było, ja k u pani Czyżkow ej.
— Muszę się przyznać, że z moich córek dobre
gospodynie. Jestem ich matką, nie powinnam chwa
lić, ale co prawda, to nie grzech; kto je sobie w e źmie, narzekać nie będzie — słodziutko chw aliła córki pani z Wietrowa.
saną g ło w ą, spuszczała oczy i stroiła miny, ja k m ałe dziewczątko.
Pani nauczycielow a m usiała zaprowadzić Hadko- w ą do pokoju pomocnika; Babi zatrzym ała się przed drzwiami, w stydziła się bowiem przestąpić próg ka w alerskiego mieszkania.
— Gdyby ten w asz pomocnik zechciał, mógłby zrobić k aryerę— szczebiotać znów zaczęła Hadkowa — słowo mego m ęża znaczy coś u w ikarego i naczelni ka; m ógłby prędko dostać się do W ietrowa, no, a tam m ateryalnie to zupełnie co innego, niż tu... tam... m ógłby się i ożenić!
— A le ż, mamo, pewnie panu pomocnikowi tu dobrze, w ięc nie chce gdzieindziej! — cierpko zauw a żyła Babi.
— Et, co ty w iesz!... nie zostanie tu... chyba nie m iałby rozumu. Pow iedzcie mu, pani Czyżkow a, że gdyby czego potrzebował, to niechaj się wprost zw róci do męża, a m ąż w szystko, co będzie w m o żności, zrobi dla niego.
— Ja mu to powiem — z radością odparła pani Czyżkow a.
— W szak u nas lepsza je st pensya; m uzyka ró wnież w iększy dochód daje; zresztą to widać po na szym preceptorze: ożenił się i dobrze mu się powo dzi...— ciągnęła dalej Hadkowa.
— A gdyby i ona była praktyczną i na wiano przyniosła parę groszy, to je szcze lepiej by się m ieli— chłodno napozór dorzuciła Babi.
Na „b esed ę” poszły przed samym początkiem , żeby pozdietyńcy nie m yśleli, iż państwo z W ietrowa nie mogą się doczekać, ja k oni „b e se d y .” Zato pan Hadek kręcił się w ciąż koło proboszcza i pomocnika.
Proboszczowi w ciąż mówił:
— Uniżenie całuję rączki, w ielebny panie. Pomocnika zaś poklepyw ał po ramieniu i słodko cmokał. P oliczki mu się św ieciły, oczy lata ły na
w szystkie strony, palce znów bardzo często zagłębiały się w srebrnej, odświętnej tabakierce.
— - Podobasz mi się, bracie, bardzo mi się po dobasz— m ówił do pomocnika — muszę pomówić o pa nu z wikarym ; on dla mnie w szystko zrobi. Tu, w Po- zdietynie szkoda pana, musimy się postarać kon iecz nie, aby się pan do m iasta dostał.
— K iedy mi i tu dobrze— odparł pomocnik. — D laczegóż, braciszku, tu m iałoby ci być źle, ale zostać tu, mój kochany panie, nie możesz! To tyl ko p rzyzw yczajenie i nic w ięcej; gdyby się pan do nas dostał, to tam również byłoby panu dobrze. U nas kompletnie inaczej: dwie klasy, w ięcej wygód, piękna m uzyka kościelna — słow em , m ieszkam y ju ż w m ie ście. Tu nie może się pan ani ożenić, a w m ieście można!
Pomocnik się zaczerw ienił.
— Ja przecież nie mówię panu, żebyś się ż e nił, lecz gdybyś się pan do nas dostał, to cóżby sta ło na przeszkodzie? Mógłby się pan u nas stołować. Ja sam zw racam uw agę, ażeby obiad dobrze p rzyrzą
dzono. Na naszym stole dziki ptaszek nieraz się
ukaże.
I pan Hadek w czasie tej rozm owy błogo ślin kę ły k a ł, widać nawet było falow anie jego tłustego białego gardła, ja k gdyby już p o łyk a ł smaczne kąski.
— W iesz, szanowny współrodaku, jestem jeszcze w sile wieku, ale czuję, że to nie to, gdym m iał lat dwadzieścia; ju ż trzeba pom yśleć w czyjeby ręce na leżało złożyć sw ą pracę, a chciałbym zn aleźć zdolne go i dobrego następcę. O w ikarego się nie boję, on w szystko dla mnie zrobi, na zamku rów nież. Żona m oja opiekow ałaby się takim człow iekiem , ja k rodzo na matka!
I Hadek w zachw ycie zagłębił swe palce w cz e luściach tabakierki.
Albinka już w stroju balowym w ybiegła za nim na cmentarz.
— I ojciec je st tu, przyszed ł popatrzeć się — opowiadać mu zaczęła.
— C zy zadowolona jesteś? — spytał, ściskając jej rękę.
— Nie bardzo... lepiej, gdy sami z sobą m oże my pogwarzyć.
I w jej w ielkich, modrych źrenicach odbijała się bojaźń i tęsknota.
— W stydzisz się za mnie? Boisz się, aby kto kolw iek nie dow iedział się o naszej miłości?
Gorzko się uśmiechnęła.
— W szak i bez tego ludzie już w ied zą— m ów i ła — będziesz pan tam z innymi, a o mnie zapo mnisz!
— Albinkol ja k może ci coś podobnego przyjść do głow y? W ięc nie w ierzysz, że tylko o tobie, o to bie jed yn ie stale m yślę, a w szystko przez tę naszą miłość!
O bjąw szy ją , pocałow ał w m iękkie, różowe usta. — Napewno tam będzie znów... ta...
— A gdyby i była, dla mnie tyś tylko na świecie!
— Ot i zaraz dom yślił się, o kim m ów ię— zau w ażyła.
— Albinko! wierzaj mi, iż tylko ciebie jedynie kocham na całym św iecie; gdybym ciebie stracił, stra ciłbym wszystko!... i w e dnie i w nocy ży ję tylko i m yślę o tobie!
— W ięc proszę pamiętać i być grzecznym . — rzuciła z w esołym uśmiechem i uścisnęła na pożegna nie rękę.
— Wartoby cię, Albinko, ukarać za ten W ie- trów! pam iętasz? — groził jej i pocałow aw szy się j e szcze raz, rozeszli się: Albina na plebanię, pomocnik do gospody.
Żelakow a p rzyszła rów nież, z w ielką pompą; w popielatej sukni z trenem, w e włosach, czarnych ja k heban m iała szeroką, niebieską w stążkę, na utu czonych białych rękach b łyszcza ły bransolety, na szyi śliczny łańcuch z dukatów. P oliczki jej pałały, z oczu tryskało tysiące iskier.
Starszy strzelec straży pogranicznej i milowski pisarz szli po bokach, ja k ministranci. Strzelec z uśmiechem podkręcał sw e czarne w ąsy, urzędnik zaś, w czarnym fraczku i białych, opiętych spodniach, trzym ając w le w icy w ysoki cylinder, praw ą p rzygła dzał sobie łysinę.
Z chw ilą kiedy oni w eszli, pomocnik w ybiegł do sieni, do pryncypała; wiedział, że w iele oczów wtedy na niego się zwróci. W szystkie matki i ciotki zm ie rzy ły Żalakow ą od stóp do głow y, następnie każda sama siebie obejrzała, jak b y dla porównania.
Na środku sali tanecznej stały rzędy ław ek już zajętych przez przybyłych gości; na pierw szej w pra wo um ieścili się przybyli ze szkoły i plebanii. Żala- kowa, w raz z asystującym i je j, zasiadła na boku przy ostatnim, niezajętym jeszcze stole, który był w ła ści w ie przeznaczony dla m ężczyzn. K azała sobie podaó dwie butelki wina i częstow ała sw ych tow arzyszy.
Zaraz po prześpiewaniu pierw szego kaw ałka
kompozycyi Jelena, w szy scy zaczęli klaskać, pan pi sarz ze strzelcem wołali: „ brawo, ” a wietrow ski pater z amatorami: „w yborn ie!”
K siądz proboszcz po tym śpiew ie podszedł do w ietrow skiego i z niekłam aną radością mówił:
— Zupełnie, ja k w Pradze!... ja k w Pradze!... Nawet ju ż krzyczą „w yborn ie!”
Adam Hejn przechadzał się między ław kam i, podkręcając z powagą w ąsy. Kontent był, że kwartet męzki powiódł się dobrze.