• Nie Znaleziono Wyników

Patryoci z zakątka = (Západli vlastenci) : powieść czeska. T. 3

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Patryoci z zakątka = (Západli vlastenci) : powieść czeska. T. 3"

Copied!
160
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH

W YCHODZI CO TY D ZIEŃ

w o b ję to śc i je d n e g o tomu

«— W A R U N K I P R E N U M E R A T Y w WARSZAWIE: pocznie . . <52 tomy) rs. 10 ; półrocznie (26 tomów) „ 5

KwartalnR (13 tomow) 2 kop. 50

Z przesyłką pocztową: ) pocznie • . (52 tomy) rs. 12 ( półrocznie (26 tomow) „ 6

jwai lennu; w o minusy ., i. *op. uu

Za odnoszenie do domn 15 kop. kw. > łt^ćirtalnie (Jo tomow) ,,

Cena każdego tomu 25 kop., w oprawia 40 kop.

DOPŁATĄ ZA OPRAWĘ;

Bocznie . . (za 62 tomy) . . . rs. 6 kop. Półrocznie, (za 28 tomów). . , 3 , K wartalnie (za 18 tomów). . . , 1 . 30 Za zmianę adresu n a prowinoyi dopłaoa się m kup

Główni współpracownicy: T e o d o r J e s k e - C t j o i ń s k i D r. J u l i a n O c t ) o r o w i c z , J u l i a n A d o l f Ś w i ę c i c k i .

EEDAKTOB I W YDAW CA

Bedakcya i Administraoya: W arszaw a, Now y-Św iat 47.—Telelonu 1670 w - Lwowie P lac Maryacki 1. 4.

Franc. Jul. Gronowski.

(3)

BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH.

JSś 1 5 « .

D<

mym i

zasąma

P O W I E Ś Ć C Z E S K A

K aro la R a is ’a

uj przekładzie J. K ie tliń s k ie j-r ^ u d z ls ie j. W O M I I I

Cena 40 kop.

W pren. 30 ‘/a kop

WARSZAWA.

R e d a k c y a i A c l m i n i s t r a o y a

4 7. N o w y - Ś w i a t 4 7. • !>•

(4)
(5)

PATRYOCI Z ZAKATKA.

o

(6)
(7)

Karol pais.

" 's er5'

PATRYOCI Z Z A K AT KA

c

(Zapadli Ylastenci)

PO W IE Ś Ć C Z E S K A W P R Z E K Ł A D Z I E

J. K ie tliń sk ie j - R u d zk ie j.

a_______________ b X o m III. s s

W A R S Z A W A .

DRUKARNIA A . X . J e z i e r s k i e g o 4 7 . N o w y -Ś w ia t 4 7 .

(8)

B ap iu aB a.Æ ôO ÿT iîO W 1900 r.

(9)

Adam Hejn w ychodził z plebanii cały rozgorą­ czkowany: oczy mu b łyszczały, policzki p okryły się żyw ym rumieńcem; w ąsy tak .silnie podkręcał, ja k b y je chciał w yrw ać zupełnie.

Nie dziw jednak! W racał po rozmowie z pro­

boszczem, który go pytał:

— Cóż w ięc ty, bohaterze z W isły, zadeklam u­ je sz nam na „b esed zie” ?

— Jaką pieśń rycerską, w ielebny panie— odpo­ wiedział, m arszcząc czoło i pokręcając w ąsa, niby r y ­ cerz Jan Bielohradsky '), którego przed laty przedsta­ wiano w Wietroniu.

— Coś rycerskiego? a ja sądziłem , że nam w y ­ powiesz „W ieśniaka przy bilardzie,” albo „M ałpeczkę m łyn arza” 2) dla rozśm ieszenia naszych staruszków — odparł kapłan.

— Jedno i drugie można, czem użby nie?

— - To dobrze; w yszukam y z Franciszkiem coś rycerskiego, tylko, że to nie łatw o zadeklam ować pięknie utwór patryotyczny.

— Postaram się, postaram.

N iósł dzisiaj „W ieśniaka przy bilardzie” i inne

*) Jan hr. B ieloh rad sk y z 1812 r., dram at Sikory. 3) P o e z y e h u m o ry sty czn e dram aturga K licpeyy.

(10)

utw ory rycerskie. Idąc przez wieś, kroczył, jako r y ­ cerz na scenie. U ją ł się pod bok, głow ę hardo trz y ­ m ał, oczy złowrogo przym rużał.

P rzyszed łszy do chaty, drzwi z łoskotem otwo­ rzy ł, czapkę niedbale rzu cił na łóżko, książkę na stół, odgarnął w ło sy z czoła i głęboko odetchnął.

Żona jego, Bara, siedziała pod oknem i repero­ w ała bieliznę; najm łodszy synek, Borzyw ój, bawił' się z m ałym kotkiem; uczeń, Michał Marynek, siedział koło okna, na podwórze w ychodzącego, na trójnożku i trzym ając but m iędzy kolanami, w bijał do obcasa gw oździe z ogromnemi głowami.

M ajster zatrzym ał się przy stole i w patryw ał się w zabrudzone lusterko, w iszące na ścianie między obrazami Świętych. Głowę trzym ał w ciąż prosto, czo­ ło przecinały dwie głębokie zm arszczki. P rzeszed ł następnie w ielkiem i krokami izbę dwukrotnie i zaw o­ ła ł ostro:

— Borzywoju, w ynoś się z tym kotem! — W aryujesz— odezw ała się żona.

Michał spojrzał ukradkiem na m ajstra i m aj­ strową.

— Już mi to dał nasz proboszcz— zaw ołał Adam patetycznie i książkę otworzył.

— Tego nam tylko brakowało w chałupie; j e ­ szcze mało kom edyj?— w yk rzyk iw ała żona, nie podno­ sząc oczu od roboty.

— P rzecież to się opłaci, dobrze będzie zarobić cośkolw iek na wiosnę.

M ichał zerknął znów na m ajstra, zaśm iał się zcicha i w b ijał gwoździe.

...B ły s z c z y się K aunicka sa la , D rżą portretów ram y. N a d eszła u pragniona ch w ila , Z e sz li się tutaj rycerze i dam y.

Adam trzym ał książkę w prawej ręce, lew ą pod­ niósł w górę, a w ielkim palcem jak b y w sk azyw ał sła­

(11)

w ne Kaunice ') i deklam ował z ogromnem przejęciem . M ały Borzywój przycichł ze swym kotkiem, Michał przestał w ybijać młotkiem, a żona chichotała pocichu.

Adam nie zw racał uw agi na to, co się wokoło niego działo, i m ówił dalej:

...N iem com naprzekór bratali się p rzo d k o w ie nasi, D a w n i w r o g o w ie k sią żę ta na zg o d ę w zn jeśli putiary.

Na w yraz puhar położył silny akcent.

— Mamusiu, co ojciec mówi? czy to nowa ko- m edya?— p ytał się m ały synek, na ziemi siedzący.

— A czyż ja wiem, jak ie go znów szaleństwo napadło— m ruczała gniewnie.

Adam spojrzał na żonę, targnął w ąsy, lecz nic je j nie odpowiedział, tylko dalej deklamował.

...K onrad F ry d ery k a za rękę u ścisn ął, Jako przyjaciela i brata.

C zechy z M oraw ią, p o d a w n y ch kłótniach, W zupełnej zg o d z ie z n ó w ży ją ...

Chłopaczek p rzyczołgał się do stołu i uparcie w patryw ał się w ojca, który spracowaną od dratwy, poczerw ieniałą ręką, w ym achiw ał w przestrzeni i osta­ tni w iersz m ówił cicho, lecz z uczuciem.

— • Co tatuś mówi?

— Marsz!.— k rzyk n ął majster.

— Odpędzaj chłopca, odpędzaj, a za chwilę bę­ dziesz chciał, żeby ci w szed ł na kolana.

— Cicho siedź i patrz swojej roboty!

— Mam m ilczeć, kiedy to św ięta prawda, ciągle jak ieś błazeństw a do naszego domu wprowadzasz.

— B łazeństw a? Alboż ty się znasz na tem, co to je st ojczyzna, patryota?

!) N a zam ku W ilh elm a K au n ick iego ob ch o d zo n o za w a r­ cie przym ierza Fryderyka C zesk ieg o z K onradem M oraw skim .

(12)

— Komu to o tem rozprawiać, ju ż chyba nie tobie, zasmolony szew cze!— serdecznie się roześm iała Hej nowa, a Michał za nią.

Mistrz odwrócił się w stronę trójnożka, ręk ą się­ gnął do w ąsa, uczeń zaś uderzył pospiesznie młotkiem, jak b y się lęk a ł i chwili utracić.

Hejn p ołożył książkę, zd jął surdut i kam izelkę, fartuch zapasał i nsiadł przy warsztacie.

— A, przecież nabrałeś trochę rozumu— pochwa­ liła go żona.

— Przestańże nareszcie z tym rozum em — mru­ knął.

— D ałbyś pokój, błaźnie; m yślisz, że Bóg w ie co robisz, a tym czasem w yśm iew ają się z ciebie t y l­ ko. Przez całą zimę urządzasz komedyę, teraz znów drugą zaczynasz.

W chacie Hejna doznawali w ieśniacy w iele

przyjem ności. Nieboszczyk ojciec Adama przyszedł

raz do swego brata do Pragi, przy końcu zeszłego wieku, i w idział tam w teatrze sztukę Tam y „B rzety- sław i Istka.” W yszedł z przedstawienia oczarowany, nie m ógł do śm ierci zapomnieć ówczesnych wrażeń, w iecznie o tym w ieczorze opowiadał. W róciw szy w ięc z Pragi, zabrał się do pracy bardzo mozolnej: marnym kozikiem w ystrugał z drzewa kilkanaście lalek, na­ stępnie u szył dla nich ubranie. Z deszczułek zbił scenę, a z pomocą stolarza ozdobił ją nieco. W ten sposób w chacie Hejna rozpoczęły się przedstawienia teatralne, z lalek złożone, które syn po ojcu prow a­ dził, W edług ogólnego dowodzenia, uczeń przeszedł mistrza; i nic dziwnego— Adam w iele czytyw ał. K ie ­ dy w szkole Pozdietyńskiej został kantorem Czyżek, a proboszczem ks. Stehlik, nie m iał już biedy z w y­ pożyczaniem książek. Nie był egoistą i każdą na­ bytą wiadomością dzielił się z drugimi. Na przedsta­ w ienie schodziły się dzieci, później ktoś ze starszych zajrzał, w reszcie stałym i widzami b yw ały dzieci i ich

(13)

rodzice. Na scenie Adama w ystępow ali rycerze, jak żyw i, rozbójnicy tak się srogo przedstawiali, że w sz y ­ sc y drżeli ze strachu, kiedy zaś księżniczki wzdychać zaczęły, obecni zaledwie się mogli w strzym ać od p ła­ czu. Najbardziej jednak ulubionymi bohaterami byli w ystępujący w ieśniacy Szkrhola i Sztendera, gotowi bić się na rapiry nawet w obecności samego króla. W spaniale Hejn w ystaw iał: „G en ow efę,” „M eluzyn ę,” „J ó zefa ,” „C zarodziejską c y frę ,” „K sięcia H onzika,” największem zaś powodzeniem cieszył się „B run sw ik” '); czyli „W szyscy bez g łó w .”

W tedy chałupa trzęsła się od oklasków, hałasu, chłop cy plulj sobie w kułaki, a skoro tylko w yszli z izby, podnosili straszny krzyk.

Skoro w W ietrowie przedstawiali amatorowie j a ­ kąś nową sztukę, Adam i jednej nie opuścił i zaraz na sw oją scenę w prow adzał ku uciesze rodaków z Po- zdietyna. Z agrał im „Rudolfa z F elzek u ,” „B rzety- s ła w a ,” „B lan ika,” „Czarow nicę Sydonię,” „W esołego sz e w c a ” i „Jana D olińskiego” ’). Proboszcz i kantor pomagali mu w w yborze sztuk patryotycznych i sami u częszczali na widowisko.

Adam urządzał sw e przedstawienia bezintereso­ wnie, hojniejsze jednak gospodynie przynosiły mąkę, owoce, bochenki chleba za fatygę Hejnowej, która po każdem widowisku dobrze m usiała się nam ęczyć, nim

zadeptaną podłogę do porządku doprowadziła. Adam

jedno m iał gorące pragnienie, jedno marzenie niezi- szczone, oto: dać w Pozdietynie przedstawienie z ż y ­ w ych ludzi.

„B eseda” była pierw szym krokiem do u rzeczy­ wistnienia tego. Proboszcz i kantor przyrzekli mu, że

’) Sztuki te n ap isan e b y ły p r z y końcu XVIII w . p rzez M ajobera, Zeberera i Szerliw a.

2) U tw o r y Sztep ank a, K lincpera z X IX w . Przerobione, ja k i p oprzednie, dla teatru m aryonetek.

(14)

je ś li uda się „tieseda,” pomogą w przeprowadzeniu całego projektu.

Dawni rycerze ożyliby tedy.

Majster p ołożył książkę na stołku i usiadłszy na trójnożku zabrał się do roboty butów. W yciągając szydło i szyjąc dratwą, m ruczał.

— Słuchaj Adamie, ty zepsujesz ten but, jakaż to może być rohota, podczas której mówisz kazanie.

— Nie przeszkadzaj mi— odburknął i znów za ­ czął powtarzać.

Borzyw ój, p rzyw yknąw szy do m ruczenia ojca, za ­ czął się znów bawić z kotem. P rzyw iązyw ał mu do ogona kaw ałki starej podeszwy, a ilekroć kot m iauknął z bólu, Adam poruszał się niecierpliw ie na stołku, jakgd yb y siedział na szpilkach.

— ■ K ain z Ablem nie nadokuczali tyle Adamo­ wi, ile ty mnie, sm arkaczu — krzyknął, pow staw szy z gniewem i za czą ł chodzić po pokoju.

— Nie grzesz ino— przerw ała żona.

— Tak! przecież mam w domu istne piekło. — To idź szukać sobie raju!

— Powinienbym w ówczas utopić się rze czy w i­ ście w tej W iśle.

— • Naturalnie powinieneś był, ju ż ci to nieraz mówiłam.

Nic już nie odpowiedział, pochw ycił tylko k sią ż­ kę i w drapał się na strych. Za chw ilę słychać było jego kroki i głośną deklam acyę.

— Pan m ajster w szystkie m yszy w ypłoszy — zauw ażył M ichał złośliw ie.

W południe trzy razy Barbara w ołała swego mę­ ża na obiad, zjaw ił się dopiero wtedy, gdy poszedł

po niego najm łodszy chłopak. Stanął w e drzwiach

wyprostowany, ręce za fartuch w ło ży ł i deklamował. „ B ły sz c z y się K aunicka sa la ...

P rzy następnym wierszu zająkn ął się i ani rusz dalej. Skrobał się po głow ie, w ąsy targał, lecz nic

(15)

to nie pomogło, nie m ógł sobie, ani słow a przypo­ mnieć.

— Jezus M arya!— zaw o łał rozpaczliw ie— ja już pamięć tracę!

— C zyż potrzebujesz dziś koniecznie tego się w yuczyć, przecież masz je szcze kilka tygodni. Ot, le ­ piej zabierz się do obierania i jedzenia k a rto fli— ju ż spokojniej tłóm aczyła mu żona.

Zasiadł do stołu, pomodlił się z dziećmi, b y ł jednak w ciąż zam yślony, w reszcie za czął znów m ru­ czeć pod nosem. Troje najm łodszych dzieci nie zw ra­ cało nań uwagi, dwoje starszych nie spuszczało z niego wzroku.

Trzeciego dnia poszedł Adam na plebanię dla powtórzenia: „Zbiór czeskich w ojow ników ” (Tyl u ło ­ ż y ł słow a— m uzykę Prochazka). Zaledw ie w drzwiach stanął, mówił:

— Dobry w ieczór, już umiem całą deklamacyę. — Brawo, brawo Adamie, zaczynaj w ię c— w ołał uradowany proboszcz.

Adam przybrał postawę w szystkich bohaterów ze sceny m aryonetek (z każdego w ziął najcharakterysty- czniejszy szczegół) i recytow ał:

„K onrad Fryderyka z a rękę u ścisn ą ł...

M ówił tak głośno, ja k grzmot.

— Dobrze, Adamie, dobrze— zachw alał proboszcz, kantor zaś z preceptorem uśmiechali się pobłażliw ie.

Pepiczka z Albiną i D olejsz, słysząc k rzyk w po­ koju, a nie zn ając jego przyczyny, w b iegły do pokoju, Dolejsz stał w e drzwiach.

Adam nie widział, nie sły szał tego w szystkiego i dalej z przejęciem deklamował:

...P o sk oń czon ej b iesiad zie G oście p rzy sięg ę z ło ż y li,

(16)

— Brawo, Adamie, brawo! -— w o łał proboszcz, nauczyciele bili oklaski.

Adam b y ł w niemym zachw ycie, podkręcał w ąsa i uśm iechał się radośnie.

— Jeszcze tylko te subtelniejsze ustępy musisz z w iększem czuciem, cieplej mówić, reszta zupełnie dobrze.

— Adam, to stary aktor— w trąciła P epiczka.— A to|j się pewnie w asza żona cieszy, gdy jej tak d e­ klam ujecie.

Adam zm arszczył czoło i m ilczał.

— Ten nasz Hejn taki dobry człek, a tak stra­ sznie w ygląda — pom rukiwał kościelny.— Nasi ojcowie ucieszą się, ucieszą, byleby się tylko nie przelękli.

Najchętniej na te próby schodzili się Albina z po­ mocnikiem, b yła wtedy bowiem sposobność uścisnąć się za rękę, spojrzeć w oczy głęboko i poszeptać trochę.

W szystkie kąciki w sieni, kuchni, b yły niemymi świadkami pocałunków tej zakochanej pary, ale n aj­ więcej w idział ich cmentarz i ogródek. Rozchodzili się zw yk le przy gwiazdach, rankiem znów spotykali się w kościele. Albinka nie śpiew ała z takiem ż y ­ ciem, ja k dawniej; pomocnik w yrzu cał jej to zaw sze i dowodził, że przy jej śpiewie gra mu się znacznie lepiej. T raciła ona w kościele chęć do śpiewu — w ław ce pod chórem siadyw ała teraz Żalakowa...

— Przychodzi tylko dla pana — czyn iła mu co w ieczór wym ów ki bolesne.

— Co też w ygadujesz, czem użby dla mnie? — Prośzę mi w ierzyć, jestem najmocniej prze­ konana.

— A choćby i tak rzeczyw iście było, to i cóż ' to nas może obchodzić?

— Gniewa mnie to i niepokoi, dlaczego na pa­ na zw raca uwagę, czemu nie m yśli o swym niebo­ szczyku!

(17)

— Ależ mnie nie wyróżnia.

— W yróżnia, wiem dobrze. Czyś pan już za­ pomniał o W ietrowie? To b ył początek.

Czermak, mimo sw ego zaprzeczania, czuł, że dla niego jedynie m łynarka byw a w kościele. U ciekał zaw sze z chóru, nie chcąc się z nią spotkać, je śli się m ijali na cmentarzu, kł&niał się i pospiesznie odcho­ dził, a jednak w idział spojrzenie ciemnych, głębokich jej oczu.

W połowie kwietnia zm arła żona kalikanta Lusz-tinca.

Na pogrzebie Żalakow a stała tak blizko precep­ tora, że przy każdem podniesieniu oczu m usiał podzi­ w iać je j tw arz o sm agłej, jak b y aksamitnej cerze> pałającą wprost ogniem. Nie uszło to uwagi Albiny. W ieczorem czyn iła ukochanemu srogie w yrzuty, C zer­ mak nie m ógł jej uspokoić.

— Przestań, przestań! Um yślnie tam się um ie­ ściła,, abyś ją m ógł dobrze obserwować, a ona c ie ­ bie — zaw odziła dziew czyna, ledw ie łz y pow strzy­ mując.

— - Albino, czyż jam temu winien? w szak się jej naw et nie przypatrywałem .

— Przyp atryw ałeś, przypatryw ałeś! Dla p rzy­ podobania się tobie ubiera się ja k księżna...

Pomocnik w ybuchnął śmiechem.

— Śmiej się, sam pan mówiłeś, że to straszny

dziwak. Mnie się również przyglądała, omało mnie

oczami nie pożarła.

— Powiedz zatem, co ja mam robić, abyś b y ła zadowolona, spokojua?

— Mnie się pan pytasz? Jeśli mnie kochasz, sam to powinieneś wiedzieć!

— - Kocham cię, najdroższa, kocham i w szystko, co chcesz, zrobię.

P rzycisn ął ją do piersi gorąco.

(18)

drzwi główne spotkał się z Żalakową. Stanęła tuż przy nim, obrzucając go w ejrzeniem ognistem, ani b y­ ło można uciec.

— Jakże się miewa pan Czerm ak?— pytała se r­ decznie.— Zaw sze pan ucieka, jakb y się mnie bał, có­ żem ja panu zrobiła?

— Nic, ale muszę do szkoły śpieszyć.

— A, to z tego powodu! Ja już m yślałam , że się mnie pan lęka. Tak mało ludzi znam tu i jeszcze bliżsi znajomi uciekają odemnie. Czyż mnie pan z a ­ pomniał?

Zaprzeczył ruchem głow y.

Krucze, kręcone w ło sj opadały je j na szyję i czoło, tw arz pokryta była jakb y lśniącym puszkiem, p rzy uśmiechu ukazyw ał się rząd białych zębów. Od­ dychała szybko.

— Czy pamiętasz pan tę chwilę, w której w zię­ łam cię za brodę? Już wtedy byłeś takim skromnym, m iłym chłopaczkiem . C zyż m ogłam przypuścić, że się tu spotkamy. Nie masz pan pojęcia nawet, ile mi to sprawiło radości.

N iecierpliw ie przestępow ał z nogi na nogę, w reszcie pow iedział z determinaeyą:

— Żegnam panią, muszę pospieszać do domu. U kłonił się i biegł szybko.

Odprowadziła go ognistem spojrzeniem.

K iedy podczas pięknej pogody m ieszkańcy Po- zdietyna zabrali się do pracy na roli, szkoła była przepełniona. Ł aw ki b y ły zajęte przez piszących, uczniowie, zaczynający czytać, siedzieli na ziemi, ko ­ ło pieca.

Pomocnik nie m ógł w ydążyć tem perować przed łek cy ą piór, liniować kajetów, m usieli mu poma­ gać starsi chłopcy. W ielu z nich siedziało na k sią ż­

kach i czapkach. Franciszek Roubal zatknął kozik

w ścianę i w ieszał na nim sw ą czapeczkę. Małe dziew ezątka k u liły się w kącie jedna obok drugiej,

(19)

niby ulęgałki. Ponieważ preceptor nie m ógł dojść nawet do uczniów, piszących na w ielkiej tablicy, w i­ szącej u sufitu, rozkazał, ażeby młodsze dzieci przy­ chodziły po południu, kiedy ju ż starsze odejdą.

Pan kantor zry ł ju ż ogródek na w arzyw o, zasiał nasiona kapusty i buraków. Miał on w ielk ą pracę z pszczołam i, co tydzień musiał im dawać trochę cu­ kru. Słońce mocno ju ż przygrzew ało, ale rośliny w ol­ no kiełkow ały, a p szczoły dużo pokarmu dla swego potomstwa potrzebowały.

Kantor z ojcem Podroużkiem orali krówkami

rolę pod kartofle, mak i marchew. Ziem ia była tak sucha, że się rozsypyw ała pod bronami, tw orząc tu­ many kurzu.

Pomocnik po lekcyach popołudniowych z kilku starszym i chłopcami pracow ał zw yk le w ogrodzie, a często i w pole wychodził; nie m iał on w ielkiej si­ ły do pracy, ale zaw sze coś pomógł. P ryncyp ał za ­ sadził mu trzy zagony kartofli i ćw ierć siemienia lnianego.

«lak przyjemnie bywało w polu! Pow ietrze prze­ pełnione było wonią świeżej traw y i zapachem palo­ nego chwastu.

Firmament błękitny, bez najmniejszej chmurki, z lasu dochodził szum głęboki, w dolinie odzyw ały się śpiew y robotników. W sąsiedztw ie ze „szkolnym i’’ ludźmi pracowali m ieszkańcy plebanii. Najemnik orał, Pepiczka zaś, Dolejsz i Albina sadzili kartofle. Za­

chodził czasem i proboszcz; zdejm ował on surdut

i rozbijał grudki ziemi, albo kopał row y dla ścieku wody. Zadowolony był, kiedy pot rosił mu czoło. Po trudzie m iły b yw ał podwieczorek. Rozsiadali się w szy ­ scy na miedzy, a Pepiczka z panią kantorową roz­ dzielała krom ki chleba, masłem i twarogiem sm arowa­ ne. W racali zw yk le razem; proboszcz m aw iał w tedy z uśmiechem:

(20)

dzieńcy. Nie masz uad pracę w polu, ziem ia najlepiej człow ieka wzmacnia.

Jakoś na dwa tygodnie przed Zielonemi Św iąt­ kami pan kantor poszedł do Semil ze skrzypcam i, Podroużek sam upraw iał rolę pod owies. Wieczorem odprowadził go preceptor do samej chałupy, stojącej pod lasem . P rześlicznie było na św iecie: łą k i pokry­ te szm aragdową zielonością, oziminy falow ały spokoj­

nie, w rowach, na brzegach strumyka przeróżne

kwiatki polne rozw ijały sw e drobne listeczki, w tej chwili św iecące kroplami rosy, niby drogiemi kam ie­ niami...

Podroużek z pomocnikiem usiedli przed chałupą na drewnianej ław ce i rozkoszowali się wiosennym

wieczorem . Wokoło siebie m ieli arom atyczny las

sosnowy, którego stali m ieszkańcy, począw szy od sta­ rego drozda, gw iżdżącego z całego gardła gdzieś na wierzchołku w yżyn y, aż do najmniejszej śpiew ającej ptaszyny, w szyscy śpiew ali sw e wieczorne pieśni. Ca­ ły ten szary bór rozbrzm iew ał przeróżnemi tony. Młody i stary nie byli usposobieni do rozmowy, słu ­ chali w ięc w milczeniu tego w spaniałego koncertu. Wtem zjaw ił się przed nimi Adam Hejn. Odnosił on

buty Roubalowi i zaszedł do nich z nowiną naj­

św ieższą.

— W iecie, co się stało? Nasz Lusztiniec po­ w iesił się !--o zn a jm ił Adam.

„S ch olasticu s” powstał, m ierząc go wzrokiem. — Mówię, że się powiesił, przy samym łóżku, na klam ce. Trudno w to uwierzyó. P rzyw iązał stare taśm y do noszy i na nich się obwiesił.

— Co mu się stało? Boga się nie bał!— w ołał przerażony Podroużek.

— Takie ju ż było przeznaczenie. Loterya go do tego doprowadziła. Mówiłem ja zaw sze, że on i duszę sw ą dałby za losy.

(21)

Hejn, w czapce na ty ł głow y zsuniętej, kręcąc w ąsy, chodził nerwowo.

— W parę dni po śm ierci żony, może to z tę ­ sknoty?— dorzucił pomocnik.

— W chałupie mówiono, że dziwnym b ył odda- wna, dziś ostatecznie coś go opętało. A le słuchajcie. Podobno nieboszczka Lusztincowa w nocy przed Samą śm iercią przebudziła się i zaw ołała: „Stary, śniło mi się pięć ślicznych numerów, zapisz je na sto le .” K a- likant odburknął: „Śpij, śpij, żebyś sobie odpoczęła.” Stara jednak ńie zasnęła, dopóki je j mąż nie zapisał numerów, a je szcze dodała: „T ylko nie zapomnij w y ­ kupić ich rano.” Starowina nie doczekała ju ż rana, a on wśród zamętu z pogrzebem nie m ógł zająć się loteryą. Podobno na cmentarzu stał ja k na szpilkach, ale było zapóźno. Tym czasem przybiega' dziś do cha­ łup y i wprost szaleje — w szystkie bowiem te numery w ygrały!

— A to kara Boża— szepnął Podroużek.

— ■ Tak, to palec Boży, lecz zam iast, żeby to w ziąć do serca, stary się obwiesił!

— - Toż to b yła dla niego straszna boleść, okro­ pny cios. Całe życie w szystko pośw ięcał tej nam ię­ tności, a teraz, gdy m ógł stać się bogaczem , zapo­ m niał o numerach!...

— C zyż go nie mogli uratować?

— W szelkie środki b y ły bezskuteczne: tarli go pół godziny nadarmo. Spostrzegli go dopiero w ieczo­ rem, w isiał w ięc pewno kilka godzin.

— N ajw idoczniejsza kara Boska. Pan Bóg w y ­ raźnie mówił: W idzisz, człeku, przez całe twe życie nie chciałem , ażebyś w ygrał, teraz ci daję przestro­ gę, pamiętaj, że ja jestem , że wiem o tobie! — dowo­ dził Podroużek, kiw ając siw ą głow ą.

— Człow iek, który obsługiw ał św iątynię, którym opiekow ał się proboszcz, żeby mu się tak

(22)

czyó i tak haniebnie zakończyć! - - ponuro, ze złością w o łał Adam.

— Cicho, mój zuchu, nie wygaduj na niebo­ szczyka, to się nie godzi!— strofow ał starzec.

— Czyż ja kłam ię? O szukiw ali ludzi, a ci m il­ czeć m usieli, on zaś, kiedy go zawiodło bogactwo, w iesza się zaraz!

— Nie gniewaj się, Adamie. Niech mu Bóg

przebaczy. Za mego dzieciństwa w Sw erow ie pow ie­ sił się rów nież jeden człow iek. Było to w zimie, przed samym św. Mikołajem. Podług zw yczaju, chłop­ cy poprzebierali się za aniołów, dyabłów i chodzili od w si do wsi. Skoro się ■ zb liżyli do wioski, w której pow iesił się ów człow iek, zaczęli go obgadywać. N a­ raz zerw ała się ogromna wichura. Tylko w pow ie­ trzu gw izdało, świstało; czapki, ubrania poszarpał na nich ten w icher w kaw ałki. P rzyb iegli do w si ledw ie żyw i, nieprzytomni.

— Ej, to w szystko baśnie— m ruknął Adam— ta­ kie same, ja k opowiadają o tej babie, która p rze k li­ nała w isielca, a gdy w parę dni przyszła do lasu na to samo. m iejsce, gdzie, się on obwiesił, w ysk oczył na nią ogromny, czarny pies i tak ją poturbował, iż na drugi dzień umarła,

— I nie w ierzysz temu?

— Że na nią pies napadł, w to w ierzę, ale w nic innego.

— W ierzysz, czy nie w ierzysz, o um arłych j e ­ dnak nie należy źle mówić. Oni już w szystko zakoń­ czyli tu na ziemi, a z uczynków sądzeni będą tam, w górze, to ju ż ich samych sprawa.

— P rzecież ja każdemu i Lusztinicowi dobrze życzę. N igdy mi nie dokuczył, ja zaś, w idząc go zgarbionym przy tych organach, zaw sze czułem dlań litość, przykro ini było, że na stare lata tak ogromnie w ychudł biedaczysko. Palto wisiało na nim, ja k na kiju.

(23)

— - Nigdy się jednak nie uskarżał.

— W ierzy ł widocznie w w ygraną. Dobranoc

wam i...

W ykręcił się Adam na pięcie, głow ę trzym ał prosto i szybko się oddalił.

Pozostali znów zam ilkli.

Na dworze ściemniło się dobrze. W ierzchołki

drzew n ikły w mroku, na firmamencie ukazały się pierw sze gwiazdki.

— N ależy oczekiw ać wiatru — przerw ał m ilcze­ nie Podroużek.

— Czy z racyi w isielca?— p y ta ł młodzieniec. — Naturalnie, to już rzecz pewna i nieuniknio­ na. Jeśli u nas nie będzie, to zaw sze gdzieś blizko. A le teraz ludzie nie dają temu wiary; w ogóle w zrasta niewiara, swawola! , No, czasem to i śm ieszne rzeczy z tego wychodzą, ja k raz np. w Milowie.

Stary komornik w y ją ł drewnianą fajkę i napy- chając ją, prawił:

— M ieszkał tam pew ien gospodarz, Buchar,

w ielki sknera. Dopóki żona jego ży ła, siedział w cha­ łupie, niby suseł w norze, nikt o nim nie w iedział, ale po jej śm ierci przem ienił się zupełnie. U bierał się porządnie, głow ę sadłem sm arował, brodę dawniej po całych tygodniach niegoloną, dwa razy w tydzień zaczął golić, słowem , odgryw ał rolę w dow czyka do w zięcia. W krótce znalazł sobie szykow ną dziewczynę, Leżaczków uę, i w ziął z nią ślub. Nie u p łyn ął jednak miesiąc, a m iła Bucharowa chodziła ju ż strapiona, biegała do kościoła, na plebanię, daw ała na mszę, w reszcie zapakow ała się i uciekła od męża. K iedy j ą ludzie pytali o przyczynę ucieczki, odpowiadała, że zm arniałaby, um arła ze strachu, gdyż w chacie Bu- chara w ciąż coś straszy. Co noc, po jedenastej go­ dzinie, przez zamknięte drzwi wchodziła nieboszczka taka sama, ja k ją pochowano, i groziła, narzekała, że w grobie nie ma spokoju, ponieważ jej mąż zaraz po

(24)

pogrzebie rozpoczął światowe, /wesołe życie, a nie dał ani na jednę mszę żałobną. Mówiła że Bóg jej kazał chodzić tam w każdą noc, narzekać i rozpaczać; nie pomoże je j żadna już modlitwa, ani błogosław ieństw a. Bucharowa nie wróci więcej do męża; w szyscy rozu­ mniejsi wiedzieli, iż w ym yśliła sobie tę bajeczkę dla uspraw iedliw ienia swej ucieczki od męża, który podo­ bno sp rzeciw iał się je j woli.

— A cóż na to Bucbar? czy mu to było oboję­ tne?— zapytał Czermak.

— Gdy mu powtórzono ową bajeczkę, uśm ie­ chał się podobno i ani nie zaprzeczał, ani nie po­ tw ierdzał. I on b y ł rad, że go żona odeszła, g d jż nowego m ałżeństw a m iał ju ż po szyję. Znów chodził zaniedbanie ubrany, nie golił się nigdy. W tedy w s z y ­ scy się ostatecznie przekonali, że strachy b yły w y ­ m ysłem dla pokrycia scen m ałżeńskich. Różnie się dzieje na św iecie, gdy pan dłużej pożyjesz, w szystko sam poznasz.

Komornik, opowiadając, zaciągnął się z całą

przyjem nością.

— Jak tam je st u Żalaków?

— Już tam nie będzie spokoju! Starzy pracują ciężko, po dawnemu, młoda sprow adziła całą rodzinę. Stary m ówił mi kiedyś: „C złeku, włosybym sobie w yryw ał, patrząc na to ich próżniactwo Nic nie ro­ bią, tylko gotują, pieką i jedzą: kawTę piją, zajadają kurczęta, gołąbki; rzeźnik nie może nastarczyć mięsa, z komina nie przestaje się kurzyć, z kuchni zaś r o z ­ chodzi się taka woń, ja k z zamku w Milowie. Praca i m ozoły naszego życia w obce przejdą ręcę; my ż y ­ w iliśm y się suchym chlebem, im tw arze lśnią się od tłustości; m yśmy chodzili w perkalu i barchanie, im żyd przynosi sztukę za sztuką materyi; my składali­ śm y grosz do grosza, aby gruntu przykupić, oni już

(25)

nas Bóg pow ołał do siebie, żebyśm y przynajmniej nie patrzyli na to zn iszczen ie.”

— Cóż młoda wdowa?

— Jej tam w szystko jedno, pewno już nowego m ęża upatruje. Stary radby ją w ydał, byle za dobre­ go człow ieka, który, ja k mówił, ująłby gospodarstwo w sw ą rękę. A le mnie się zdaję, że trudnoby zna­ leźć takiego, coby nią pokierować potrafił. Podług mnie, lepiej tam nie będzie i starzy doczekają się zu­ pełnego upadku ich majątku. Nie chcę ja sądzić ni­ kogo, lecz na nich widoczną je st sprawiedliw ość Boska. T acy byli skąpi i jeno swego Lojziczka w i­ dzieli.

— A ten strzelec straży pogranicznej, z którym b yła w W ietrowie?

— - Czart ich zrozumie! Za życia m ęża w y ró ­ żniała go i lubiła bardzo, nieraz dokuczyła nim nie­ boszczykow i, dziś sp rzykrzył się je j widocznie. Kto tam, mój m iły, taką przewrotnicę zrozumie. Miała ona zaw sze dość adoratorów, to obecnie, gdy je st tak bogatą, więcej ich zdobędzie.

— Muszę w racać do domu, zapewne już p rzy ­ szedł pan kantor— m ówił Czermak.

— Nie będziesz się pan obawiać?

— Czego? w strachy nie wierzę, a zły ch ludzi nie spotkam.

— I mnie też nigdy nie w ydarzyło się nic z łe ­ go. mimo, że często w racałem późno do domu, ale mój nieboszczyk ojciec m iał dziwną przygodę. Przez czterdzieści lat chodził on do przędzenia i wtedy do­ piero po raz pierw szy stał się ten wypadek. W ówczas m iał robotę u swego siostrzeńca, w chałupie pod la ­ sem. Niosąc przędziwo i wrzeciono, pospieszał do do­ mu. B yła ju ż jedenasta wieczorem , księżyc prześli­ cznie św iecił, mróz brał tęgi. O jciec puścił się z gó ­ ry miedzą, niepokrytą śniegiem, ale twardą, ja k ż e ­ lazo. Tam na skraju do niedawna je szcze stała

(26)

roz-łożysta grusza, rodząca dzikie,' twarde, niby kość,

owoce. Przechodząc mimo, spojrzał się ojciec na

drzewo i zobaczył na niem postać kobiecą w bieli,

przędącą na kołowrotku. Ze strachu pow stały mu

w łosy na głow ie. Przez chwilę stał, nie w iedząc, co począć, w reszcie nacisnął czapkę i pobiegł co tchu. U słysza ł jednocześnie wołanie: „Daj początek, je śli nie dasz, to skoczę z d rzew a.” I rzeczyw iście, za- szeleściało coś pod gruszą. O jciec dostrzegł już cha­ łupę, w ięc śmielej pędził, czuł jednak, że owa postać zbliża się do niego. Jednym susem zn alazł się przy chacie, rozw arł drzwi, zasunął je potem. Z a drzw ia­ mi coś tak drapało, jak b y niedźwiedź pazurami. O j­ ciec, w szedłszy do izby, padł na ziem ię bez zm ysłów. Domownicy w ysk oczyli z łóżek, oniemieli z przeraże­ nia; długo musieli go cucić, nim odzyskał przytomość. K ied y opowiedział sw ą przygodę, zaręczali, że to b yła ja k a ś rusałka i że powinien Bogu dziękować, iż nie w padł w je j ręce. v

— To wam ojciec opowiadał, lecz mnie nic po­ dobnego w całem życiu się nie w ydarzyło, niczego się też nie boję, nawet o północy.

— Zatem dobrej nocy życzę... — żegnał po­ mocnik.

— Dobranoc! ja pójdę spać.

F urtka przy ogrodzie zaskrzyp iała i preceptor w yszedł na łąkę. Z początku szedł wolno, później coraz szyb ciej. L asy pogrążyły się całkiem w zm ro­ ku, niebo zaiskrzyło gwiazdam i; gnieniegdzie w cha tach m igotało żółtaw e św iatełko, z&późniony śpiew ak leśny zaw odził pieśń wieczorną.

Czerm ak m inął łąkę, zszedł na drogę, którą nie­ dawno postępow ał kondukt pogrzebow y Żalaka. Nogi mu się zapadały w doły i w yboje, ale pośpieszał szyb­ ko. N araz spostrzega jak ąś skuloną postać, siedzącą na w zgórzu. Ciarki po nim p rzeszły, serce mu biło, ja k młotem.

(27)

Postać w yprostow ała się i szła na jego spo­ tkanie.

— Niech się pan nie lęka, byłam na cmentarzu, widziałam pana, idącego z Podrużkiem , w ięc czekałam na pana.

Pomocnik, zatrzym aw szy się, poznał Żalakowę. — C zyż się pan gniewa, żem czekała?

— Czemużbym się gniewał?-— chłodno odpow ie­ dział.

— Pan tak niechętnie rozm awia ze mną.

— Teraz pośpieszam do domu... nie chciałbym m itrężyć, zresztą cóżby ludzie powiedzieli?

— A leż ja nie zw ażam na ludzi, cóż mi po nich! Niech pan siądzie na chwilę, tak pięknie na św iecie.

Stała tuż przy nim, obejmując go płomiennem w ejrzeniem .

— Nie mogę, to niem ożliw e— odpowiedział, spo­ glądając na pole bojaźliwie.

— Niem ożliwe, bo ja proszę; gdyby pana pro­ siła ta panienka z plebanii, byłoby m ożliwe, usłuchał­ by pan zaraz. Ach, ja k mi bezbrzeżnie smutno!

Czerm ak m ilczał, drżał jednak z gniewu i w ra ­ żenia.

— Nie w iesz pan nawet, ja k ja cię kocham — mówiła z uczuciem, lew ą ręk ą ujęła jego rękę, prawą na ramieniu p ołożyła i patrzyła mu w oczy.

— Upamiętaj się pani!...— zaw ołał Czerm ak i od­ sunął się od niej.

— Nie uw ierzysz pan? Już w Iczynie, kiedy byłeś je sz cze nieśm iałym m łodzieniaszkiem , a ja w ie- trznicą, podobałeś mi się bardzo. A odkąd zobaczy­ łam cię tu, nie schodzisz mi z m yśli— m ów iła nerw o­ wo, drżąc cała.

Pomocnik, przypom niaw szy sobie, iż pierw szy raz u jrzał ją na pogrzebie męża, uczuł w stręt do niej. Praw dę m ów ił Podm żek, to dziwo-żona.

(28)

— Zostań pan ze mną ch w ilkę— odprowadzę cię do samej wsi. Czyż nie w ierzysz, że cię kocham? Kto inny w iedziałby o tem dawno.

Oburzony pomocnik m ruknął: dobranoc, i u cie ­ kał przez miedzę.

W rócił do domu w cześniej od pryncypała; przy w ieczerzy zaledw ie usta otw ierał.

Pani kantorowa nie dręczyła go pytaniami, w ie ­ dząc, że zakochani nie zaw sze lubią rozmowę.

P ryncypał w rócił niezadługo po nim, a zasiadł- szy do jedzenia, powiedział:

— A toż się w łó czy ta Żalaczka, kogoż ona g o ­ ni? Spotkałem ją na brzegu łąki.

— Na mnie tam czekała — smutno uśm iechnął się pomocnik.

— Na pana?! — zapytali jednocześnie zdumieni małżonkowie.

Czerm ak opow iedział im szczegółow o, ja k w y ­ czekiw ała go zaw sze na cmentarzu, a dziś zaczepiła

na drodze. Oburzony b ył postępowaniem tej ko­

biety, starszej znacznie od niego, i ciągle m yślał o tem, coby na to Albina m ówiła, zapewne gniew ałaby się bardzo.

-— Jakież to b yw ają kobiety na tym św iecie! — załam ując ręce, w yrzekała kantorowa. — Biedny Loj-ziczek!

— W idocznie krew pomocnika je s t słodką— żar­ tow ał uauczyciel. — W podobnych jesteś opałach, ja k ja niegdyś byw ałem . W tym w ypadku i jabym ucie-“ kał przed taką dziwo-żoną. N iejeden w yśm iałb y nas

tylko.

Tegoż w ieczora M arynek w racał z plebanii nie­ przytom ny w prost ze szczęścia.

— W iesz, Baro, co się stało? Proboszcz mnie w ołał do siebie i pytał, czy chcę zająć m iejsce Lu- sztinca. .

(29)

muję z radością, odparłem.

Poklepał mnie po ramieniu i rzekł, iż w szystko dobrze pójdzie.

— - Podziękowałeś, pocałow ałeś go w rękę? — Podziękowałem .

K ;edy preceptor przyszed ł rano na chór, zastał ju ż M arynka skurczonego nad miechami.

— Będę teraz kalikantem , bądź pan dla mnie wyrozumiałym .

(30)

Kantor i pomocnik niemało m ieli kłopotu z pro­ jektow an ą „b esed ą .” O pozw olenie pobiegł do Milo­ wa sam kantor, gdyż w iedział, ja k to w szystko trze­ ba przeprow adzić i w yjednać u naczelnika.

P rzeszed łszy w zamku trzy kancelaryjne pokoje, których zakurzone okna parterow e ponuro spoglądały na m ały, opuszczony park, kantor zapukał do ostatnich drzwi. B y ł nieco pochylony, na ustach m iał uprzejm y uśmiech.

Za drzwiami dał się słyszeć krótki, niew yraźny dźwięk, jak b y pies szczeknął.

Pan kantor otw orzył, w szed ł ostrożnie i rzek ł grzecznie:

— N ajniższy sługa.

W ponurej, sklepionej kancelaryi stało parę sta­ rych stołów, zarzuconych m asą papierów i ksiąg; pod ścianami sterczały w ysokie półki, założone grubemi oprawnemi księgami.

Pod oknem przy stole siedział przygarbiony na­ czelnik, w w ytartym już, starym, obitym skórą fotelu, z którego praw ie nie było go widać. Głowę m iał si- wemi włosam i pokrytą, tw arz pomarszczoną, długi, ostry nos, krótko przystrzyżoną siw ą brodę. Kamio- na, z po za których sterczały łopatki, zw ieszały się ku dołowi.

(31)

27

P rzez chwilę, nie zw róciw szy uw agi na p rzyby­ łego, m ajestatycznie czytał jak iś zapisany półarkusz papieru. P rzew racając na drugą stronę papier, obej­ rza ł się od niechcenia po za siebie, zm ierzył wzrokiem kantora od stóp do głów i zakaszlał.

— Cóż tam znów nowego z Pozdietyna? w krótce

1 będzie kom isya w szkole, w ięc czego je szcze pan so ­ bie ży cz y?— zapytał słabym , przenikliw ym głosem.

— My, łask aw y panie, prosimy o pozwolenie urządzenia „b e se d y ” — z uśmiechem odezw ał się kantor.

N aczelnik zaśm iał się chrapliwie.

— Tak, nawet i w tym zapadłym Pozdietynie pozaw racało się wam w głow ach?— ostro dorzucił.

— Podobno nawet, łask aw y panie, •'i Niemcy w Rokitnicy urządzają „b esed y ,” w ięc chcieliśm y i my naszym ojcom zrobić niespodziankę.

— - No, ju ż w y narobicie niespodzianek!... W ciąż panu coś nie do smaku i zachciew a się co moment jakich ś reform, przeróbek, poprawek. Pan powinieneś zostać ministrem, -a nie kantorem... W ięc co pan z a ­ m ierza urządzić?

— Chcielibyśm y program tej „b esed y” dosyć urozmaicić, aby się ojcowie nasi naśmieli dowoli, to w robocie później i m łodych prześcigną — w yjaśniać zaczął kantor.

— Lepiej niech pan zostawi robociznę w spo­ koju! W ięc cóż tam będzie na tej w aszej „bese- dzie!”

Kantor podał rozłożony program.

— „W szystko na chw ałę ojczyzny i k róla” chór, ułożony przez Jelena; „W ilhelm z K aun ic,” ballada Pichla; „ Ł z y patryotek,” przez Tyla; „Czechem j e ­ stem ,” Rubisza; „Dobra noc!” piosnka Szkroupa; „ F a j­ k a ,” Rubesza; „Chór czeskich w ojow ników ,” m uzyka Prohazki; „K a w k a ,” Rubesza; „O statni,” w iersz Pichla; „K d e domow m uj?” („G dzie mój k ra j? ” ), słow a Tyla;

(32)

m uzyka Szkroupa — mrucząc, czytał naczelnik. — No, proszę mi powiedzieć, niezmiernie ciekaw y jestem , kto tam u w as to w szystko w ykona?— dorzucił u szczypli­ wie, przenikliw ie spoglądając na kantora sw ojem i ma- łem i oczkami.

— K siądz proboszcz, pewnie Adam Hejn, mu­ zykant, mój pomocnik i ja będziem y śpiewać.

— To ju ż nawet i ksiądz proboszcz będzie śpie­ w a ł dla naszych ojczulków?

— Łaskaw y panie, mamy chóry niczego sobie. — Hm... 110, a któż więcej?

— Będą deklamować studenci i Albinka Podzim- kowa z W ietrowa.

— Patrzcie państwo, „b eseda” w Pozdietynie!... Uprzedzam, nie naróbcie tam jakich głupstw , bo mie­ libyście się zpyszna, że... Potrzeba im w Pozdietynie

„Ł ez patryotek;” w ięc już i tam rozm nożyły się pa- tryotki!... „Chór czeskich w ojow ników ” i jakieś b alla­ d y— przeglądając jeszcze raz program, m ruczał ironi­ cznie i gniewnie naczelnik. — Oni tam wiedzą, co to ballada!

— Ł askaw y panie, u nas się trochę znają, w szak w szyscy piśmienni.

— Ja na to już zw róciłem uwagę, ale daleko lepiej byłoby, gdyby sobie nie zaprzątali głów niepo- trzebnemi rzeczami!

— To je st dobre, łask aw y panie, u nas w go­ spodzie w karty nie grają, niema bijatyk, ja k gdzie­ in d ziej— odpowiedział kantor z tymże uśmiechem.

Wtem naczelnik zerw ał się z krzesła, szybko przebiegi po pokoju i zatrzym aw szy się przed kanto­ rem, sp ytał nagle:

— Co,, a kwartetu nie urządzicie?

P rzy tern pytaniu naczelnik przenikliw ie spojrzał na kantora swemi błyszczącem i oczkami.

— Nie, łaskaw y panie!

(33)

nie zagracie kwartetu? Przecież w ykonaw cy są? To byłoby coś lepszego: Beethovena, Mozarta, lub coś w tym rodzaju... niebiańska m uzyka!... lepsze niż te nasze bajdurzenia! — przekładał spokojnie naczelnik.

— Cała kapela wykona jak ą symfonię, następnie zaś będą tańce— odpowiedział nauczyciel.

— Cała kapela... to nie! Lecz tak... dwoje sk rzy­ piec, wiolonczela i basy, to muzyka! — rzucił naczel­ nik, m lasnąwszy.

— Teraz, łask aw y panie, marny pomocnika do tańca i różańca, i śpiewa, i gra, będzie można puścić się na coś innego, dotąd szło niezgorzej.

— P roszę pamiętać, nie zapomnij pan!

— Bardzo byłoby nam przyjemnie, gdyby łask a ­ w y pan razem z innymi panami zechcieli nas odw ie­ dzić— kłan iając się, m ów ił kantor.

— Za drugim razem , kiedyindziej, ja k b ęd zie kw artet... deklam acyi nie lubię. A co robicie z do­ chodami z tego koncertu?

— Na książk i dla biednych dzieci.

— Hm... no!... — m ruknął naczelnik, tak szybko przechadzając się, że aż poły fraczka rozlatyw ały się; skubiąc sw ą szczecinow atą brodę, znów zaczął:

— Jeszcze raz powiadam i przypominam: nie naróbcie jakich głupstw ; w yście do tego zdolni; dale­ ko lepiej zrobilibyście, opiekując się tylko kościołem i szkołą, a te „b esed y” do niczego dobrego nie do­ prowadzą, zresztą i sama pani hrabina nie proteguje tego. Gdyby je szcze b y ł kwartet!... Z pana dziwny człow iek; na Trzy K róle nie chce się panu chodzić z kolędami, a teraz nagle będziecie w yśpiew yw ać w szystkim waszym babkom, dziadkom. Proszę mi to w szystko zostawić, to się przejrzy i damy panu znać! Teraz żegnam i proszę się kłaniać proboszczowi.

— N ajniższy sługa — powiedział, kłan iając się kantor; za drzwiami ju ż chytrze się uśmiechnął.

(34)

admini-ło śp ieszył do Pozdietyna.

K alikant M arynek szybko b iegał po w si i okoli­ cach z zaproszeniami, które pięknie kaligrafow ał po­ mocnik. B y ły kontrabandzista, starannie odziany, ja k nigdy, w szędzie rozpowiadał, jak ie to będzie w spania­ łe przedstawienie, ja k nauczyciele i proboszcz nadzw y­ czaj są zajęci przygotowaniami.

W czw artek przed Zesłaniem Ducha S-go odwie­ dził Czerniaka śpiew ak Szkm orzyl.

P rzyszed ł w płaszczu, ja k gdyby podczas w ie l­ kiego mrozu, a przecież bez i czereśnie b yły już na rozkwitnięciu.

P ołożyw szy w ielk ą czapkę na łóżku, p rzygładził sw ą gęstą, siw ą czuprynę i zaczął z powagą:

— Przychodzę z m isyą, rzec można, anielską! Poniew aż pan w sprawie śpiewania ew angelisty w y ­ szedł ze mną tak szlachetnie, w ięc i ja teraz jestem zwiastunem nadzw yczaj radosnej nowiny dla pana. P a ­ ni Żalakowa, w łaścicielka powszechnie znanego m ły ­ na, przy którym w szystkie zabudowania nowiuteńkie, pola, ja k dworskie; wdowa piękna, św ieża, ja k róży kwiat, za którą stu kaw alerów uchodzić chce sobie nogi, byłaby bardzo szczęśliw ą, gdybyś pan zechciał w stąpić z nią w św ietne zw iązki małżeńskie!

Szkm orzyl, w ykw iliw szy tę przemowę, wesoło pa­ trzy ł na młodzieńca.

Czerm ak stał spokojnie, oparłszy się ręką o stół i m ilczał.

— Pan nie w ierzysz? A leż to święta prawda, szczęście wprost od Boga. Zupełnie jak b y ono cze­ kało tu w górach na pana! Teraz ju ż można rzucić

sw oje preceptorstwo i odgrywać rolę pana. Taka

wdówka... i taka bogata!

— A ja k to dawno od śmierci Żalaka?— obojętnie preceptor.

(35)

taki m łyn potrzebuje gospodarza i m ęzkiej ręki. Z re­ sztą, co ona ma począć? m a'p o syp ać głow ę popiołem i rozedrzec szaty na dwoje?!... Jest młodą, przystoj­ ną; nierozsądnie postępowałaby, przeistaczając się w z a ­ konnicę!

— W ięc pan to w szystko na seryo mówisz? — spytał pomocnik, uśm iechając się.

— R zetelna prawda! Sama mi dała lekko do

zrozumienia. Starszy strzelec nie odczepia się od niej; urzędnik m ilowskiej kancelaryi w ciąż śle swata za swatem; Chlebna z W ietrowa ju ż buty podarł od cho­ dzenia za nią; kilku okolicznych m łynarzy starało się również o nią; Bóg raczy w iedzieć, kto tam je szcze i ilu ich, ale Żalakow a nie chce żadnego... i tyle! Nie chce żadnego, tylko pozdietyńskiego preceptora; on tylko jej się podoba, gdyż widzi, że jest zgrabny, elegancki, m ądry i praktyczny człow iek. Mówię, szczę­

ście tu na pana czekało! '

— Niepotrzebnie pan się fatygow ał!— spokojnie odrzekł Czermak.

Szkm oszyl, jak b y nie dosłyszał, p rzyb liżył się i nadstaw ił ucha.

— Mówię, że daremnie pan się fatygowałeś! — W ięc pan nie chce? C zyś pan p rzy zdro­ w ych zm ysłach? — ję c za ł Szkm orzyl, łapiąc się za włosy.

Pomocnik nie odpowiadał.

■— Pan Bóg ukarałby pana, gdybyś deptał no garni szczęście, które zsyła. Taka kobieta., tyle lat się ocierała pomiędzy ludźmi, ułożona ja k hrabianka... taki ma młyn, tyle pola!...— m ruczał Szkm oszyl.

— Napróżno o tern będziem y mówić... lepiej o tej sprawie nie mówmy wcale!

— To być nie może! Niechaj pan mi w ierzy, że słucham tego, ja k odurzony. Czterdzieści ju ż lat ja k jestem swatem, a takiego wypadku je s z c ze , nié'’

(36)

— W idzi pan, w ięc chociaż jeden się p rzy­ trafił.

— A leż to niemożebne, przecież to w aryactw o, dziwactwo, jakiego świat nie widział! Na taką propo- zycyę tysiące o blizyw ałyby palce.

Pomocnik ru szył ramionami.

— Panie preceptorze, niechaj mi pan nie ma za złe, ale żeby pan tego nie żałow ał! Niby na co pan rachuje? W najlepszym naw et razie, gdyby pan do­ stał posadę w w yśm ienitej szkole, to w szystko nic w porównaniu z tem szczęściem!

—- Niechaj się pan o to nie kłopocze! — odparł z uśmiechem Czerniak.

— W ięc proszę mi powiedzieć, ja k ą mam dać jej odpowiedź? Może w ydaje się panu, że te sw aty zbyt w czesne po pogrzebie, to w takim razie i p o cze­ kać można...

— Nie odpowiadaj pan nic, bo i cóż tu odpo­ wiedzieć! Pan nie powinieneś b y ł przychodzić do mnie z taką propozycyą... ja nie chcę o tem i słuchać na­ wet, ja... nie będę się żenił — m ów ił Czerm ak coraz prędzej i niecierpliw iej.

— Patrzcie, patrzcie państwo! odpychać takie szczęście. Ja ju ż się cieszyłem , że skojarzę piękne stadło.

— P ański talent będzie m iał zastosowanie z po­ wodzeniem w innem miejscu; napróżno mówić będzie­ my o tem; ja preceptorem zostanę!

— M ógłby pan zostać, kiedy się to panu tak podoba!

— Przestańm y ju ż o tem mówić!

— No, ale co ja powiem tej osobie?! Ona wprost skamienieje! Do śm ierci nie zapomni, że pozdietyński preceptor nie chciał posiąść żalakow skiego m łyna i być m ężem takiej pięknej róży!

— Nie, niecierpliw m y się wzajem nie, to sprawa skończona!

(37)

Szkm oszyl w zią ł za czapkę, ale je sz c ze stał w za ­ myśleniu.

— W ięc cóż ja jej powiem?... Ale, może pan je szcze pomyśli! W yśpi się pan i jutro, pew ien j e ­ stem, inaczej mówić będziemy.

— Nadarmo pan przyjdzie.

— Ha, co tu robić!... Lecz nie tracę na­

dziei... pan sobie to je szcze rozmyśli! W ierz mi pan, do śm ierci będzie pan tego żałow ał! Biegłem tu z ra ­ dością, a odchodzę z niczem! Co ja jej teraz powiem? No, do widzenia, z Bogiem!— i zwolna, z pow agą w y ­ szedł ze szkoły.

Czerm ak zaraz poszedł do pryncypała, aby mu opowiedzieć o m isyi Szkm oszyla.

— No, no, mój drogi, cała ta sprawa przedsta­ w ia się dosyć pow ażnie— mówił, śm iejąc się, nauczy­ ciel.— Szkoda, tylko proszę się na mnie nie gniewać, nie tak trzeba mu było odpowiedzieć.

— Proszę cię, dlaczego? — poważnie zapytała żona.

— Żalakowej m łyn wart parę groszy, a na nau­ czycielstw ie nacierpisz się tylko głodu!

— Mówisz tak, jakb yś jej nie znał?! Przyszło- by do tego, że pan pomocnik odgryw ałby rolę drugiego Łojziczka!— dorzuciła pani nauczycielow a.

— Daj spokój, przestań ju ż i nie gadaj, Toniu! Nie wiem y, co tam w tej babie siedzi. Ze w szystkie­ go sądzić można, że pan pomocnik nietylko spodobał się je j, ale może być i ch w ycił za serce.

— A le czy na długo? czy ju ż mało takich go­ ściło w jej sercu?

— Ha, zresztą m ożeby się i zm ieniła!... Może- bne, że dotąd była taką dlatego tylko, że nie znala­ zła człow ieka w edług swej myśli?

— Ależ przecież ja panu pom ocnikowi nie

(38)

radzam, uchowaj Boże! nie chcę mu podkopywać szczęścia!

— W szystko trzeba dobrze rozw ażyć. Mówi­

łem już, że m łyn coś wart, m łynarka również nie b y ­ le jaka.

— Tylko głupi chw ali książkę w edług oprawy, sam to nieraz mówiłeś!

Preceptor nic się nie odzyw ał przez ten czas, słuchał tylko z uśmiechem, obecnie zaś wesoło, lecz stanowczo powiedział:

— Gdyby ona m iała m łyn, jak zamek, gdyby ją zdobiły w szystkie cnoty— i wtedy jej propozycya b y ­ łab y zbyteczną. Do ożenienia się potrzeba jeszcze czego innego, ja nie do sprzedania! Niemiło mi, że ta kobieta przypom niała sobie o mnie i tak mi się na­ rzuca... nieprzyjem nie o tem mówić i słyszeć!

— Rozumie się, to zupełnie rzecz inna!... pan sam siebie zna najlepiej!— dorzucił z uśmiechem nau­ czyciel.

— Tak, tak, panie preceptorze, byłam przeko­ naną, że się na panu nie zawiodę! Gdyby nawet i nic innego nie b y ło — pani nauczycielow a spojrzała na p o ­ mocnika z filuternym uśmiechem to przecież odra­ dzałabym panu! Widać ze w szystkiego, że Żalaczka marna kobieta, nie m ająca zbyt w iele wstydu, inaczej nie czyhałaby tak na pana, nie latałaby grzesznica za panem tuż przy grobie męża, nie w yczekiw ałaby, nie narzucała się... Jaką była, taką i została; kto jej się spodoba, za tym goni, nie zw racając na nikogo i na nic uwagi. Może, może kiedyś się i odmieni, lecz ile będzie miał je j mąż twardych orzechów do zg ry ­ zienia!...

— Patrzcie, ja k nasza Tonią nauczyła się pra­ w ić kazanie!— zau w ażył z uśmiechem pan kantor.

— Bo przecież to wstrętne, gdy kobieta tak się narzuca! W szak i tutejsi, ludzie obcy, w rodzaju sta­ rego Roubala, zau w ażyli, że Żalakowa jakoś tajem ni­

(39)

czo krąży kolo szkoły i zagląda do okna pewnego po­ koiku.

— Szkoda je j, ładna jest, sprytna przytem, mo­ głab y żyć szczęśliw ie i inni przy niej. I sama szczę­ ścia nie zażyje, i starym w e m łynie również nie w e soło. Niema co mówić, piękna rodzina: ojciec lekko­ m yślny, matka również, córka w ięc w yrosła, ja k dzi­ ki kw iat. Ładną jest, dlatego ludzie ją popsuli, teraz zaś biega jak oszołomiona— m ów ił Czermak.

— Dobrze ją pan osądził— odparła pani — rze ­ czyw iście, w szystko to szczera prawda, i, w ierzaj mi pan, gdyby nawet ktoś pow iedział je j dziś to w szystko, w yśm iałaby go; w szak i panu powiedziała: — Co mi po ludziach?

W Pozdietynie na porządku dziennym była

tylko „beseda.” T k acz, roznoszący po domach płótno, Hejhal, chodził po chałupach i rozpowiadał:

— Już nie trzeba po cudach chodzić!... bo w Po­ zdietynie nawet i proboszcz będzie przedstaw iał ko- m edye...

S karżył się, iż zeszłej jesien i Pepiczka nic nie kupiła u niego, tylko na jarm arku w W ietrowie.

Stara miotlarka też zawodziła:

— Boże, Boże, taki człow iek stateczny, ośw ie­ cony i do takich bzdurnych rzeczy się zabiera!

Pew nego razu rozm awiała podczas kazania w ko­ ściele, w ięc ją ksiądz publicznie strofował.

Za to Adam Biejn między swoimi w spółtow arzy­ szami rozpowiadał, jak a to będzie w ielka i przem iła zabaw a.— W szystko to będzie, ja k w teatrze, ale to nie będzie teatr. Będą prześliczne śpiewy! a jakie deklam acyel... Nawet w Pradze lepszych nie było. U nas będzie tak, ja k w Pradze!

W poniedziałek, w dzień Zielonych Świątek,

przed oberżą „U lip y ” stały tłum y ciekaw ych; za g lą ­ dali do okien i drzwi, ja k p rzystrajali nauczyciele s a ­ lę balową — na żadnym pozdietyńśkim balu nie było

(40)

ty le upiększeii festonów z choiny, co teraz, ba, nawet i w samym W ietrowie nie zapalono tyle św iatła, jak na dzisiejszą „b esed ę.” W sieni była kasa, p rzy któ­ rej siedział pryncypał; uczestnik p łacił 30 w iedeń­ skich krajcarów , co mu dawało prawo być obecnym na koncercie i przyjm ować udział w tańcach.

Ojców i mam, m łodzieży i panien staw iły się całe zastępy, a w szyscy postrojeni, ja k na odpust, mamy - dobrodziejki zaś je szcze spoglądały po sobie, ażeby ruchem niepotrzebnym, czy strojem nie uchybić tej „b esed zie,” którą urządza ksiądz proboszcz z nau­ czycielem . Sala balowa przepełniona b yła wonią bal­ samu, „bożego d rzew ka” i mięty, gdyż te kwiatki w w ią ­ zankach m iały panny przy boku, mamy dobrodziejki zaś w rękach.

Z W ietrowa p rzyjech ał sam pan pater z kilku miłośnikami sceny, pan kantor Hadek z m ałżonką i Babinką.

Pani Hadkowa z córką została się w szkole, a Hadek sam skierow ał się wprost do oberży, gdzie proboszcz i nauczyciele w szystko doprowadzali do osta­ tecznego porządku.

Pani nauczycielow a gotow ała kawę, a wietrow- skie panie rozp ływ ały się w pochw ałach nad gospo­ darstwem, w jakiem w e w szystkiem widać wzorową gospodynię.

— Chciałabym i ja tak gospodarować— w ydąw - szy wargi i kręcąc głow ą, m ów iła B abi— gdybym b y­ ła w takiej oto szkole, pragnęłabym , ażeby w szystko tak było, ja k u pani Czyżkow ej.

— Muszę się przyznać, że z moich córek dobre

gospodynie. Jestem ich matką, nie powinnam chwa­

lić, ale co prawda, to nie grzech; kto je sobie w e ­ źmie, narzekać nie będzie — słodziutko chw aliła córki pani z Wietrowa.

(41)

saną g ło w ą, spuszczała oczy i stroiła miny, ja k m ałe dziewczątko.

Pani nauczycielow a m usiała zaprowadzić Hadko- w ą do pokoju pomocnika; Babi zatrzym ała się przed drzwiami, w stydziła się bowiem przestąpić próg ka­ w alerskiego mieszkania.

— Gdyby ten w asz pomocnik zechciał, mógłby zrobić k aryerę— szczebiotać znów zaczęła Hadkowa — słowo mego m ęża znaczy coś u w ikarego i naczelni­ ka; m ógłby prędko dostać się do W ietrowa, no, a tam m ateryalnie to zupełnie co innego, niż tu... tam... m ógłby się i ożenić!

— A le ż, mamo, pewnie panu pomocnikowi tu dobrze, w ięc nie chce gdzieindziej! — cierpko zauw a­ żyła Babi.

— Et, co ty w iesz!... nie zostanie tu... chyba nie m iałby rozumu. Pow iedzcie mu, pani Czyżkow a, że gdyby czego potrzebował, to niechaj się wprost zw róci do męża, a m ąż w szystko, co będzie w m o­ żności, zrobi dla niego.

— Ja mu to powiem — z radością odparła pani Czyżkow a.

— W szak u nas lepsza je st pensya; m uzyka ró­ wnież w iększy dochód daje; zresztą to widać po na­ szym preceptorze: ożenił się i dobrze mu się powo­ dzi...— ciągnęła dalej Hadkowa.

— A gdyby i ona była praktyczną i na wiano przyniosła parę groszy, to je szcze lepiej by się m ieli— chłodno napozór dorzuciła Babi.

Na „b esed ę” poszły przed samym początkiem , żeby pozdietyńcy nie m yśleli, iż państwo z W ietrowa nie mogą się doczekać, ja k oni „b e se d y .” Zato pan Hadek kręcił się w ciąż koło proboszcza i pomocnika.

Proboszczowi w ciąż mówił:

— Uniżenie całuję rączki, w ielebny panie. Pomocnika zaś poklepyw ał po ramieniu i słodko cmokał. P oliczki mu się św ieciły, oczy lata ły na

(42)

w szystkie strony, palce znów bardzo często zagłębiały się w srebrnej, odświętnej tabakierce.

— - Podobasz mi się, bracie, bardzo mi się po­ dobasz— m ówił do pomocnika — muszę pomówić o pa­ nu z wikarym ; on dla mnie w szystko zrobi. Tu, w Po- zdietynie szkoda pana, musimy się postarać kon iecz­ nie, aby się pan do m iasta dostał.

— K iedy mi i tu dobrze— odparł pomocnik. — D laczegóż, braciszku, tu m iałoby ci być źle, ale zostać tu, mój kochany panie, nie możesz! To tyl­ ko p rzyzw yczajenie i nic w ięcej; gdyby się pan do nas dostał, to tam również byłoby panu dobrze. U nas kompletnie inaczej: dwie klasy, w ięcej wygód, piękna m uzyka kościelna — słow em , m ieszkam y ju ż w m ie­ ście. Tu nie może się pan ani ożenić, a w m ieście można!

Pomocnik się zaczerw ienił.

— Ja przecież nie mówię panu, żebyś się ż e ­ nił, lecz gdybyś się pan do nas dostał, to cóżby sta­ ło na przeszkodzie? Mógłby się pan u nas stołować. Ja sam zw racam uw agę, ażeby obiad dobrze p rzyrzą­

dzono. Na naszym stole dziki ptaszek nieraz się

ukaże.

I pan Hadek w czasie tej rozm owy błogo ślin­ kę ły k a ł, widać nawet było falow anie jego tłustego białego gardła, ja k gdyby już p o łyk a ł smaczne kąski.

— W iesz, szanowny współrodaku, jestem jeszcze w sile wieku, ale czuję, że to nie to, gdym m iał lat dwadzieścia; ju ż trzeba pom yśleć w czyjeby ręce na­ leżało złożyć sw ą pracę, a chciałbym zn aleźć zdolne­ go i dobrego następcę. O w ikarego się nie boję, on w szystko dla mnie zrobi, na zamku rów nież. Żona m oja opiekow ałaby się takim człow iekiem , ja k rodzo­ na matka!

I Hadek w zachw ycie zagłębił swe palce w cz e ­ luściach tabakierki.

(43)

Albinka już w stroju balowym w ybiegła za nim na cmentarz.

— I ojciec je st tu, przyszed ł popatrzeć się — opowiadać mu zaczęła.

— C zy zadowolona jesteś? — spytał, ściskając jej rękę.

— Nie bardzo... lepiej, gdy sami z sobą m oże­ my pogwarzyć.

I w jej w ielkich, modrych źrenicach odbijała się bojaźń i tęsknota.

— W stydzisz się za mnie? Boisz się, aby kto­ kolw iek nie dow iedział się o naszej miłości?

Gorzko się uśmiechnęła.

— W szak i bez tego ludzie już w ied zą— m ów i­ ła — będziesz pan tam z innymi, a o mnie zapo­ mnisz!

— Albinkol ja k może ci coś podobnego przyjść do głow y? W ięc nie w ierzysz, że tylko o tobie, o to ­ bie jed yn ie stale m yślę, a w szystko przez tę naszą miłość!

O bjąw szy ją , pocałow ał w m iękkie, różowe usta. — Napewno tam będzie znów... ta...

— A gdyby i była, dla mnie tyś tylko na świecie!

— Ot i zaraz dom yślił się, o kim m ów ię— zau­ w ażyła.

— Albinko! wierzaj mi, iż tylko ciebie jedynie kocham na całym św iecie; gdybym ciebie stracił, stra­ ciłbym wszystko!... i w e dnie i w nocy ży ję tylko i m yślę o tobie!

— W ięc proszę pamiętać i być grzecznym . — rzuciła z w esołym uśmiechem i uścisnęła na pożegna­ nie rękę.

— Wartoby cię, Albinko, ukarać za ten W ie- trów! pam iętasz? — groził jej i pocałow aw szy się j e ­ szcze raz, rozeszli się: Albina na plebanię, pomocnik do gospody.

(44)

Żelakow a p rzyszła rów nież, z w ielką pompą; w popielatej sukni z trenem, w e włosach, czarnych ja k heban m iała szeroką, niebieską w stążkę, na utu­ czonych białych rękach b łyszcza ły bransolety, na szyi śliczny łańcuch z dukatów. P oliczki jej pałały, z oczu tryskało tysiące iskier.

Starszy strzelec straży pogranicznej i milowski pisarz szli po bokach, ja k ministranci. Strzelec z uśmiechem podkręcał sw e czarne w ąsy, urzędnik zaś, w czarnym fraczku i białych, opiętych spodniach, trzym ając w le w icy w ysoki cylinder, praw ą p rzygła ­ dzał sobie łysinę.

Z chw ilą kiedy oni w eszli, pomocnik w ybiegł do sieni, do pryncypała; wiedział, że w iele oczów wtedy na niego się zwróci. W szystkie matki i ciotki zm ie­ rzy ły Żalakow ą od stóp do głow y, następnie każda sama siebie obejrzała, jak b y dla porównania.

Na środku sali tanecznej stały rzędy ław ek już zajętych przez przybyłych gości; na pierw szej w pra­ wo um ieścili się przybyli ze szkoły i plebanii. Żala- kowa, w raz z asystującym i je j, zasiadła na boku przy ostatnim, niezajętym jeszcze stole, który był w ła ści­ w ie przeznaczony dla m ężczyzn. K azała sobie podaó dwie butelki wina i częstow ała sw ych tow arzyszy.

Zaraz po prześpiewaniu pierw szego kaw ałka

kompozycyi Jelena, w szy scy zaczęli klaskać, pan pi­ sarz ze strzelcem wołali: „ brawo, ” a wietrow ski pater z amatorami: „w yborn ie!”

K siądz proboszcz po tym śpiew ie podszedł do w ietrow skiego i z niekłam aną radością mówił:

— Zupełnie, ja k w Pradze!... ja k w Pradze!... Nawet ju ż krzyczą „w yborn ie!”

Adam Hejn przechadzał się między ław kam i, podkręcając z powagą w ąsy. Kontent był, że kwartet męzki powiódł się dobrze.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Nie jest jednak pewne, czy we wszystkich wypadkach mamy do czynienia z samodzielnym przyrostkiem -czyk, czy może należy mówić o dołączeniu sufi ksu -yk (-ik) do niepo-

A grid side current controller with notch filter and harmon- ics resonator is proposed in this paper to implement stable power control in hybrid AC-DC distribution links under

Stefan Treugutt: seminarium m ag istersk ie ze w sp ó łczes­.. nej lite ra tu ry

Skoro tu mowa o możliwości odtwarzania, to ma to zarazem znaczyć, że przy „automatycznym ” rozumieniu nie może natu ­ ralnie być mowy o jakimś (psychologicznym)

Słowa kluczowe Edward Krauze, kontakty towarzyskie, rodzina Krauze, Jan Koźmian, państwo Szczepańscy, pani Nowicka.. Rodzice spotykali się z Koźmianami, Szczepańskimi

zrekrutowa- nych wolontariuszy, oni odwiedzali już rodziny, reprezentowali Paczkę i bałam się, że na nich wyleje się cała niechęć ludzi, choć przecież nie oni zawinili.

Normą w całej Polsce stał się obraz chylącego się ku upadkowi pu- blicznego szpitala, który oddaje „najlepsze” procedury prywatnej firmie robiącej kokosy na jego terenie..