Pani Rafaela Łazowska, leżąc na otomanie, zie
wała i przeglądała pisma sportowe. Na szczęście po
kojówka zaanonsowała odwiedziny pani Loli, która, nie czekając na zaprośmy, wbiegła, w jednej chwili uściskała przyjaciółkę i rzuciła w nią, niby garść confetti, mnóstwo wiadomości, plotek i nowin. Ale na sam koniec zachowała coś, co musiało przyja
ciółkę poruszyć, a może nawet przejąć zazdrością.
— Ale, ale, moja droga, przyjdź do mnie jutro na „fif“. — Spuściła powieki i, zerkając nieznacznie, dodała: — Będzie u mnie jeden lotnik.
— Jaki lotnik?
— Ach, to nie wiesz... Ten oficer, z którym wczo
raj latałam.
—■ Nic o tem nie wiedziałam. Latałaś?
— No tak, wczoraj.
— Ależ to nadzwyczajne, a ty mi nic nie mówisz, Lolu. Jaka ty jesteś niedobra. No i co?
— No i wymiotowałam...
— Fe. A lotnik?
— Ach, wspaniały! Bohater! Śliczny! Zresztą taki był zakutany, że mu tylko nos wystawał. A czuć go, jak subjekta z nafciarni.
— Skąd wiesz, że był śliczny, jeżeli widziałaś tylko jego nos?
— Dobre sobie! Lotnik musi być piękny, a że jest bohaterem z fachu, to każdy chyba zrozumie, moja droga. Sama mi tyle razy mówiłaś, że masz dość mężczyzn, ale gdybyś poznała lotnika... to...
— Pss... Obok w pokoju siedzi Marjanek...
— Ależ, moja droga, jak długo myślisz jeszcze uważać swego syna za dziecko? Chłopak ma lat osiemnaście...
— No, no, twoja córeczka też...
— Lepiej już nie zaglądajmy sobie w metryki.
Ale śpieszę się okropnie. Więc przyjdziesz?
— A nie będziesz zazdrosna, gdy ci go odbiję? — szepnęła pani Bafaela, przeciągając się rozkosznie.
— Ostrożnie, Faleczko, nie rób bajadery, bo znać, żeś nieco przytyła.
—< Dziękuję za serdeczną opiekę, Lolu. Ale cóż ten lotnik? Co jeszcze wiesz o nim?
— Przyznam ci się szczerze, że w powietrzu bar
dzo niewygodnie flirtować. No, lata od jedenastu lat
i jest teraz w wojsku. Huk straszny, poprostu strasz
ny i mdli, jak...
— Już...?
— Dziecinna jesteś. Ale biegnę. Zatem do widze
nia, kochanie. Jutro o piątej.
— Pa! — Loluś!
Pani Rafaela, zadowolona, że mąż wyszedł na cały wieczór (jakaś ważna konferencja w departa
mencie — czy w saloniku pani Ewy? — pomyślała pani Rafaela, oddawna już uznająca wolność wza
jem ną i praktykująca ją sama z zapałem) poświęciła go przygotowaniom do jutrzejszej batalji.
Zrobiła się na „fif“, jak lalka. Przy pomocy roz
licznych zabiegów doprowadziła swą postać do szczytu uroku, na jaki wstąpić może dbająca o sie
bie czterdziestoletnia kobieta. Ale obok krótkich włosów i jeszcze krótszej sukienki, różu, kremu, perfum, najbardziej odmłodziło ją wzruszenie i cie
kawość. Doświadczywszy różnych przygód, jakie przy dobrej woli, jakiej takiej urodzie i ażurowych poglądach nastręczają się kobiecie, zwłaszcza zamę
żnej, popadła w ostatnich czasach w zniechęcenie względem rodzaju męskiego, chodzącego i jeżdżą
cego po ziemi. Zagrażał jej poprostu upadek w femi
nizm albo w dewocję. Teraz błysnęła jej nadzieja.
Lotnik! Tego jeszcze nie było! Człowiek, pływający wśród błyskawic i piorunów, ognisty, jak lawa, lekki, jak zefir, fantastyczny, żywiołowy, powietrzny bohater, nowy genus masculinum, latający mężczy
zna! Miłość w aeroplanie! Wszystkie przyjaciółki, młodsze o parę lat, dostaną zmarszczek z zazdrości.
Pani Rafaela, gotując się do ataku frontowego, spóźniła się umyślnie o pół godziny, aby wejść olśnić i zwyciężyć.
Ale lotnika jeszcze nie było. Otoczyło ją znane i spłowiałe towarzystwo „herbaciane". Poeta, pra
wiący z zapałem o tramwajach, odkurzaczach, sa
molotach i turbinach, jako rewelacjach piękna naj
doskonalszego, wobec których Praksyteles i Michał Anioł są wprost niczem, „gorzej, bo są fuszerami";
jakiś inżynier, w imię fachowej ścisłości kpinkujący z literackiego snoba; jakiś polityk, poinformowany o wszystkiem z najlepszego źródła; jakiś spirytysta o magnetycznie wywróconych białkach; wreszcie trzy panny z nóżkami, odsłoniętemi prawie po ra
miona i jedna dama o świeżo strzaskanem sercu, poszukująca ślusarza, któryby je zlutował.
Popijali herbatkę i nudzili się bardziej, niż za
zwyczaj. Oni także czekali n a lotnika. Ze wszystkich
„fifów", na jakie uczęszczali, ten był w tym tygodniu
właśnie z tego powodu najbardziej interesujący.
Tymczasem lotnik zawodził. Nie zjawiał się.
A on nie przychodzi, a duszyczka roi.
Ciągle przed oczyma jak zaklęty stoi — zażartował poeta.
Chociaż „poetom wszystko wolno“, pani Lola posłała mu karcące spojrzenie i nastrój towarzy
stwa spadł jeszcze o jedną oktawę niżej.
Nareszcie oczekiwany ukazał się — w kuchni.
Nie znając rozkładu mieszkania, przyszedł kuchen- nemi schodami.
Pani Lola, wprowadzając go do salonu, bolała, że musiał wchodzić n a tyle pięter, zamiast wjechać windą.
—• O, dziękuję — odpowiedział kapitan, całując panią domu w rękę. — Nigdy nie używam windy.
— Dlaczegóż to?
— Bo mi życie miłe, proszę pani, a o wypadek w windzie nie trudno.
Towarzystwo zamarło w osłupieniu.
Tymczasem nastąpiła prezentacja kapitana, i pani Rafaela miała czas ocenić całą jego postać, jego smukłość, ruchy zgrabne i giętkie. Barki tylko miał może za szerokie. Zresztą bez zarzutu było wszystko razem, z głową wyjątkowo regularną, czo
łem gładkiem i spokojnem, nosem ani za małym ani za dużym. Ale usta, osłonięte serdecznie uprzej
mym uśmiechem, były w prost śliczne. Wogóle z całej osoby kapitana płynął wdzięk i miękkość niemal kobieca.
Pani Rafaela bardziej, niż inni, zaskoczona oświadczeniem kapitana, podjęła wręcz z impetem:
— Jakto? — Więc boi się pan windy a nie oba
wia się pan jeździć po chmurach?
— Naturalnie. Na mojej maszynie siedzę sobie bezpiecznie, jak u Pana Boga za piecem, ufam jej, jak własnej ręce i nodze. Ale do wind, pociągów i koni nie mam zaufania i unikam ich, jak zarazy.
Okrzyki zdziwienia wybuchały dokoła w roz
maitych tonach.
—■ Ależ tak — ciągnął kapitan. — Pół roku temu jeździłem „na węgielkach" do Paryża i zpowrotem.
Nigdy nie zapomnę tej drogi. Ciągle bałem się, żeby się pociąg nie wykoleił, bo we Francji było wtedy dużo katastrof kolejowych. W racałem przez Szwaj- carję. W Tyrolu mróz, a kaloryfery zepsute, zimno, jak w psiej budzie. Trzy razy zmieniałem wagon i kląłem, na czem świat stoi. No i nabawiłem się porządnego kataru. Nie, nikt mnie do kolei ani do windy nie przekona. Nawet najpiękniejsza ko
bieta — dodał z lekkim ukłonem w stronę pani Ra
faeli.
Kapitan mówił to z niewzruszoną powagą, uśmie
chając się z życzliwą ufnością.
Pani Rafaela w prost oburzona rzuciła:
— No dobrze, ale jeśli pan spadnie z wysokości tysiąca metrów...
— A pocóżbym ja miał spadać, jeśli łaska? Nie jestem przecie warjat, żeby robić takie skoki. A pę
tle, węzły, skoki wywija w powietrzu fuszer albo kabotyn. Przyzwoity pilot nie jest linoskoczkiem.
— Ale i tak może pan przecie spaść — upierała się poirytowana pani Rafaela.
— Jeżeli już pani tak gorąco pragnie mej śmierci, to i w tej chwili przecie, gdyby chciało nie
szczęście, mógłbym się zachłysnąć tą czarną kawą i dostać apopleksji.
— Pan to ujm uje całkiem jakoś banalnie — wtrącił poeta.
— Zależy to od punktu widzenia — odparł ka
pitan. — Moja robota zadowala mnie w zupełności.
—< Ro-bo-ta? — wzdrygnęła się pani Rafaela.
— Naturalnie, że robota i to ciężka robota, za
pewniam panią. Wciągu paru lat byłem pilotem w Towarzystwie francuskiem, obsługującem Europę
centralną i zachodnią. Latałem z Wiednia do Pesztu.
Kurs ten trw a tam i zpowrotem cztery godziny, ale gdy pogoda niepewna, to te parę godzin tak czło
wieka zmęczy, jakby cały dzień kamienie tłukł.
— A cóż pan porabiał w tem Towarzystwie?
— Pracowałem dla zarobku.
' — Dla zarobku?
— Panią to dziwi?
— To pan w ten sposób traktuje lotnictwo?
— No, a jakże inaczej, proszę pani? To mój za
wód, któregobym zresztą nie zamienił na żaden inny.
Pani Rafaela doznawała takiego uczucia, jak smakosz, który, ostrząc sobie smak na trufle, do
stał — rzepę. Gdy kapitan wszedł do salonu, wyo
braziła sobie u jego ram ion skrzydła złociste, a w twarzy szukała mocy heroicznej, roztrącającej wichry i pioruny.
W miarę jego słów skrzydła zamieniły się w po
spolite rękawy bluzy wojskowej, a w całej osobie lotnika dostrzegała dobrze sobie znane cechy ga
tunku, pełzającego po ziemi. Och, znała nawet nie
jednego, coby tego „króla powietrza" w kozi róg zapędził męskością, siłą, szampańskim orgjazmem.
To poprostu człowiek nieinteresujący. Z gniewem
obserwowała, jak, rozmawiając teraz z Lolą i poetą, uśmiechał się do nich ckliwie i słodko. Pasma nudy, rozproszone oczekiwaniem, jęły ją znowu osnuwać:
dom, mąż, wizyty, plotki, szarzyzna — ach! sza
rzyzna życia.
Z trudem stłumiła ziewnięcie, gdy uszy jej mile połechtały słowa: „to uratowało mi życie".
— Nic nigdy nie piłem — opowiadał kapitan, — więc kiedy maszyna została przestrzelona, nie stra
ciłem głowy, jak inni, co, startując, dodawali sobie odwagi wódką. Przestrzelenie aparatu niekoniecznie musi skończyć się „kraksą". Wstrzymałem motor i lądowałem ślimakowato. Coprawda, kiedy mnie zestrzelono drugi raz, nie udało mi się lądować za naszą linją i spadłem między okopy niemieckie.
Te słowa podnieciły panią Rafaelę. Uderzył ją nawet ton spokojny, z jakim przedstawiał tak nie
zwykłe przygody, ale raziła jego oschła skromność.
— Kiedy, jeszcze przed wojną, po raz pierwszy ujrzałem lotnika francuskiego Pegoud‘a, uciekłem z domu do szkoły lotniczej...
Kiedyś miał tem peram ent — myślała pani Ra
faela, lustrując kapitana — ale to minęło.
— Burza? W zbijam się pół kilom etra wyżej i jadę ponad piorunami. Nie zawsze, naturalnie, bo
często w iatr przeszkadza i ciska aparatem, jak ziarnkiem grochu. W tedy człowiek jest zmuszony do robienia tych warjackich ewolucyj i porządnie się napoci, zanim maszynę wyprowadzi cało.
— Ale dlaczego nazywa pan to warjactwem? — ' zaperzyła się pani Rafaela.
— Bo tylko w arjat naraża się niepotrzebnie dla zadowolenia gapiów. Znam takich, co popisują się koziołkami, ale nie potrafią panować nad aparatem w chwilach normalnego niebezpieczeństwa i tracą przytomność umysłu. Są i tacy, co szczególnie lu- i bią popisywać się wobec kolegów. Są to zwykle młodziaki i kawalerowie.
— Kawalerowie?!
— Taki postrzeleniec hula, jak pijany, bo mu j
nic nie nakazuje słuchać męskiego rozsądku. Każdy lotnik powinien się żenić.
— Żenić? — krzyknęła ironicznie pani Rafaela, czując, że chcą jej zgasić ostatnie blaski podnieca
jącego marzenia. — A pan?
— Ja? — Twarz kapitana rozpromieniła się ser
decznie. — Ja, naturalnie, jestem żonaty.
Ach, teraz pojmuję — pomyślała pani Rafaela — on jest szczęśliwym żonkosiem. Dlatego uśmiecha się tak słodko.
— Może ma pan także dzieci? — zapytała drwiąco.
— Córeczkę. Śliczne dziecko, jak promyk, jak kwiatek. Wszyscy mówią, że jest podobna do mnie.
— Ach, córeczkę! A jakże jej na imię!
— Halinka.
— Ileż ma lat Halinka?
— Dwa.
— Wie pan, że to brzmi zabawnie — oświad
czyła już otwarcie pani Rafaela. — Lotnik, żona, dziecko, jak każdy inny człowiek.
— A ja sądzę, że lotnicy nietylko umieją kochać swoich, ale, że kochają ich mocniej i serdeczniej, niż inni.
— Pewnie dlatego, że są bliżej aniołów — za
kpił poeta.
— Powiedziałbym, — odciął się kapitan — po
nieważ w górze niema błota.
Pani Rafaela wykrzywiła usta z niesmakiem.
Żegnając się z panią Lolą, zapytała:
—• Słuchajno, moja droga, czy on jest „aby“
rzeczywiście lotnikiem?
— Co też ty mówisz? Przecież latałam z nim. Nie spodobał ci się?
—- Ależ on przypomina pospolitego, a do tego sentymentalnego montera.
— To mi go już nie odbijesz?
— Nie. Zostawiam ci tę ozdobę twoich w tor
ków.
I już we drzwiach dodała:
— Ach, jakiż ten świat jest nudny i banalny...
O ZMIERZCHU
Siedziałem na ławeczce w zamiejskim ogrodzie, chłonąc seledyny letniego zmierzchu. Klarowność przezroczy przenikała ziemię i niebo i wznosiła du
szę ponad wiry zjadliwego głupstwa, ponad otchła
nie ciemnego grzechu.
Jakiś przechodzień, siadając obok, zmącił moją samotność. Nie spojrzałem na niego, lecz twarda plama jego postaci, natrętnie wdzierająca się zukosa pod powieki, kaziła czystość zmierzchu, brukała czarodziejstwo barw.
Zapaliłem papierosa.
— Przepraszam — odezwał się nieznajomy —•
i nachylił się nad zapałką.
Twarz jego wydała mi się znajoma, ale tak od
mienna od obrazu, spoczywającego w najniższych warstwach wspomnienia, że moje zdziwienie udzie
liło się widocznie nieznajomemu, gdyż zaczął mó
wić:
— Tak, to ja, ten sam! Nie myli się pan. Pozna
liśmy się w czasie wojny, w Krakowie. Byłem mło
dym kapitanem, docentem in spe. Byłem rumiany, pełen życia, niezbyt rozumny, lecz djablo zarozu
miały. Dzisiaj jestem już profesorem, ale rumieniec i tupet zagasły. Posiwiałem, zżółkłem. To ja, tak jest, to ja — zaśmiał się zgryźliwie.
Głos jego wibrował ironicznemi zygzakami, z upodobaniem upajał się drwiną.
Zażenowany i niepewny, milczałem wyczeku
jąco. Czułem, że Supniewski musi mówić dalej.
I rzeczywiście odezwał się po chwili, a właściwie szepnął: -—. Niech pan spojrzy na tę tam gwiazdecz
kę. Błyska ona, niby iskra ducha, z powijaków mgieł i tumanów zarozumiałości ludzkiej.
Zaskoczył mnie brak związku z poprzedniemi słowami, ale było to powiedziane z odcieniem głę
bokich, nieznanych mi skojarzeń, czy doświadczeń.
Spojrzałem w twarz profesora. Uderzył mnie wy
raz męczeńskiej tęsknoty i bólu, którego przedtem nie zauważyłem. Z pod zwiędłej, sarkastycznie skrzywionej twarzy wychyliło się oblicze inne, które ludzie ukrywają, jak kora zakrywa miąższ drzewa.
— Któż wie, czy nasze dusze nie powędrują tam po śmierci? — szepnął poufnie.
— Któż to wie, prawdziwie, któż to wie? — po
twierdził głosem, tłumiącym wzruszenie.
Kilka łez spływało po jego twarzy, zaczepiając 0 zmarszczki. Obawiałem się grubym paluchem współczucia urazić jego serce, broczące nieznanem mi cierpieniem, które zapewne spowodowało ruinę jego twarzy. Teraz przypomniałem sobie żywo dawną jej świeżość. Była ona rzeczywiście rumiana 1 młodzieńcza, a jego głos, zanadto może wysoki i cienki, przecinał słowa niby brzytwą, nie do
puszczając żadnej wątpliwości ni sprzeciwu. Ten człowiek wchodził wówczas w życie, jak szermierz, posiadający niewzruszone przeświadczenie o swem zwycięstwie. Przypomniał mi się jeszcze ruch, pełen zaborczości, jakim ujął pod rękę swą powabną na
rzeczoną, dziewczynę o jasnych blond włosach, przeczystych, modrych oczach i uroczym uśmiechu, co złotym brzaskiem rozpylał się dokoła jej twarzy.
Piękna to była i dorodna para.
— Za późno! — wyszeptał Supniewski do siebie,
— Nigdy nie jest za późno — odrzuciłem mu na ślepo, ogólnikowo, niby tonącemu w jeziorze roz
paczy.
— Może, ale dla mnie za późno — powtórzył bezdźwięcznie, lecz stanowczo. — Znał ją pan prze
cie. Była zdrowa, kwitnąca, jak dziewanna. Ale w nocy przyszedł kosiarz i ściął ją jednym zama
chem. Przedwczesny poród. Operacja. Zaczęło się o jedenastej w nocy. O godzinie óismej już była martwa. Och, panie! Gdy tam szczękały instrum enty chirurga, padłem na kolana, wyciągając ręce do nieba — i objąłem pustkę. Próbowałem modlić się, żądałem cudu, ale słowa moje były martwe, nie- przetrawione żarem wiary żywej, fałszywe. Byłem człowiekiem pozytywnej wiedzy, uznawałem tylko zjawiska, podlegające doświadczeniu, „fakty nauko
we". Tej nocy rozsypały się fundamenty mej wie
dzy. Okazała się ona tak wątła, jak pręcik w żarówce elektrycznej.
— Żona więdła mi z minuty na minutę. Soki życia wyciekały z niej. W mych oczach zsuwała się w przepaść. Głupstwo młodości, siły, pychy! Mu
skały moje były krzepkie, jak liny, zwoje mózgu tętniły energją, serce przepełniała miłość, me zmy
sły drgały słońcem. Wszystko to był pozór, ślepa żywotność, nicość!
— Gdyby to mnie groziła śmierć! Widziałem, jak ludzie giną na wojnie. Jeden skok i już. Nikt o tem nie myśli, nikt nie dba. Ale tu um ierała ona, Janina! Musiałem na to patrzeć i byłem bezsilny,
sam, nędzarz, Hiob, z moją wiedzą, z moją siłą zu
chwałą, z memi bicepsami. Kiedy rzuciłem się na ziemię, jak robak, błagając Tego, którego nie zna
łem, którym się nie zajmowałem, odpowiedzią na mój jęk było milczenie. Za późno, ach, za późno!
Twarz Supniewskiego wygładziła się pod wpły
wem bólu, jak woda, ścięta mrozem. Jego głos wy
soki wił się, drgał i dźwięczał, jak sprężyna, pu
szczona w ruch.
— Lecz i to nie było najstraszniejsze — rzekł po chwili. — Ja mogłem był zginąć z całą swoją py
chą, samochwalstwem i głupotą, co tyle wiedząc, nie wiedziała niczego o najistotniejszej sprawie bytu. Ale okropnością, o jakiej nie może mieć wy
obrażenia nikt, kto tego nie doświadczył, była chwila, gdy żona moja skonała. Leżała piękna, pięk
niejsza może, niż za życia. Za życia? Za życia, to znaczy parę chwil temu, przed dwiema minutami.
Pojmuje pan? Straszliwa, tajemnicza nagłość faktu, że Janina niemal w jednej i tej samej chwili żyła i przestała żyć, oświeciła mnie łaską jasnowidzenia.
Ujrzałem z oczywistością najprostszego aksjomatu, że ona przestała żyć, ale nie przestała istnieć. Ona nie przepadła, tylko odeszła. Ale dokąd? Zgubiłem jej ślad i to stało się odtąd katuszą mego życia.
— Nauka o duszy, o drogach jej, o tajemnych szlakach, któremi wędruje, stanowi wiedzę najważ
niejszą .ze wszystkich nauk. Moja wiedza wytrysnęła z poznania nagłego, z intuicji, z gleby śmiertelnego cierpienia. Ale przyszła za późno. Zemściły się na mnie długie lata zapatrzenia się w mądrość, bez
duszną mądrość, naigrawającą się z pojęć metafi
zycznych.
— Zadufany w jej wartość oraz w doskonałość swego rozumu, znalazłem się w chwili, kiedy istota bytu ukazała mi się jawnie, obnażona z wszelkich sofizmatów i złudzeń — bezbronny, świadomy swej omyłki, ale już niezdolny naprawić jej.
— Kochałem. Gdybym nie kochał, sprawa wy
glądałaby inaczej. Gdybym nie był kochał, zdobył
bym się może na heroizm starożytnego stoika, na determinację nowoczesnego sceptyka, co umiera z zimnym spokojem, nie pozbawionym piękna, ale odstręczająco jałowym. Ale kto kocha, tego nie zwiedzie ambicja, odwaga rozpaczy, pycha. Ten w szaleństwie męki domaga się pewności nieza
chwianej. Wiem to dzisiaj. Dlatego wzruszyły mnie tak pańskie słowa, których nie uważam za poetycką metaforę, lecz za prawdę realną. Dlatego wyznałem panu...
— W chwili zgonu Janiny poznałem, że ona jest, lecz nie było mi dane wiedzieć, dokąd, w którą stronę powędrowała jej dusza. Związek między nami został rozdarty jednem cięciem, w jednej chwili, na zawsze. Czy n a zawsze? Odtąd żyję na pustyni.
— Niech pan sobie wyobrazi, że pan teraz, tu, siedzi z osobą ponad wszystko kochaną. Naraz ona podniosła się, aby obejrzeć tam ten klomb kwiatów.
Zasłoniły ją te jodły i już więcej nie ukazała się ni
gdy. Cóż się z nią stało, na Boga? Czy ziemia ją pochłonęła? Wcieliła się w kwiat, czy rozpłynęła w powietrzu? Wie pan z pewnością niezbitą, że ona znajduje się w tym parku, ale szuka pan jej na- próżno. Co za męka! Zdaje się panu, że ona ukrywa się za każdym pniem drzewa, za każdym klombem.
Woła pan, wzywa, krzyczy w rozpaczy, lecz głos rozpływa się i tonie w bezmiarach wiecznego milcze
nia. Nigdy pan już nie zobaczy jej. Czy nigdy?
— Tak to zostałem ukarany, ponieważ myśla
łem o wszystkiem, lecz zaniedbałem sprawę naj
istotniejszą. Katusze tęsknoty za nieuchwytnym cie
niem. Wiem, że ona tam istnieje, lecz wiem także, że mi tej granicy nie wolno samowolnie przekro
czyć pod karą przedłużenia rozłąki...
Supniewski zamilkł i bezradnie spuścił głowę.
Drzewa, krzewy i kwiaty i gwiazdy nad naszemi 1 głowami w tkliwej trwodze słuchały skargi serca ludzkiego. Tylko pom ruk stolicy, spowitej w łunę świateł wieczornych, głuchym basem dudnił zda- leka.
— Nie zwierzałem nikomu tajemnicy mej —•
szepnął Supniewski. — Ludzie mają dla tych spraw uśmiech politowania albo grymas nieufności — nie
szczęśnicy! — póki sami nie doznają... Żałosne kró
liki, które same siebie skazują na męki najokrut
niejszego doświadczenia. Ja sam dawniej...
— Próżność, pycha i strach — rzekłem.
— A pan? — zapytał obcesowo.
Wobec wstrząsającej szczerości pytającego wy
znałem:
— Sądzę, że śmierć i życie, to właściwie syno
nimy. I ja niekiedy daję się zwieść pozorom... Wiem jednak, że pojmowanie życia, jako zjawiska, prze
ciwstawnego śmierci, jest głupstwem, które pa-
ciwstawnego śmierci, jest głupstwem, które pa-