'!;-Vv ...V , - . . . 1 ■ , / ' V ’, v:
■■■-'l.'.' V r ; ' .
z
f.- 'T , t-f
■I . -.'.'i
i: ' J . :
'SmKm
i m m
M ;:,
f " Ł '-<r
• „l ■ : J, ■■"' ' -'rr
’ 1 '
lllil»sli«
S M i # ■ fi
’"V • ! ’ r' 'i m M t
m
W J ' t y \
' V '
Sfe-ltiS
I I
W :W'^
f ' £
* ' f k
'
• - f i , j
s i P
■;.
t | M \
r:r4 " \ i ‘ Y
' - ' i 1
'■Ą i- % : . f f ’ ' S lf S #
■'■ ''n"’w-: - ';.
rf ;rts.r • • ■ •
i
i/ ' V '
A » 2 r
• 5$»
kX ^«:
| i ! l & '•$ ■’ ■< .' ■:'
W i : p : ': Z
f | 5 ' r
■W
■,^:■.Ą .!•
y j i).-
- -
/./..!V !■',
» • - • '• r-^m J 1
y \
m‘ tr :' v , '
" ■■ %' ~
'■; V , ' ; ■ -/
f i
■
>
Z Y G M U N T K I S I E L E W S K I
P O R C E L A N O W E O C Z Y
NOWELE
W A R S Z A W A — 1 9 2 9
/VyOl©4\
W V- \ ra oj,
© stV
l 1
PORCELANOWE OCZY
J U L J I K I S I E L E W S K I E J wdowie po moim ukochanym bracie J A N I E A U G U Ś C I E ,
k sią żk ę tę ofiaruję
Młodzi państwo Złotkowscy tonęli w zachwycie i rozkoszy miodowej epoki swego życia, spędzanej w Szwajcarji, dokąd wyjechali zaraz po ślubie. To szczęście należało się im rzetelnie, zwłaszcza jemu, porucznikowi w rezerwie, po krwawych trudach kampanji, która piętno swe wypaliła mu n a p ra
wem ramieniu w postaci parocentym etrowej dziury od. postrzału bolszewickiego. Tylko doświadczenie kom endanta szpitala i jego interw encja uratowała Złotkowskiemu ramię, bo pewien lekarz wojskowy, zakładając pierwszy opatrunek, uniesiony gorącym zapałem początkującego chirurga, namiętnie pra
gnął mu je odjąć. Wyzdrowiawszy, otrzymał Złot- kowski „Virtuti Mili tar i“, później posadę, następnie zakochał się w pannie Jance, poczem w te pędy — jak to zakochani — ożenił się, a po ślubie, doko
nawszy koncentracji wszelkich kapitałów, puścił się z młodziutką żoną na dwumiesięczny urlop do Szwajcarji.
Radość młodych nie znała granic. Winszowali sobie wzajemnie tego szwajcarskiego pomysłu.
Piękny ten kraj stanowił wymarzone tło dla ich wrzącej miłości. Nietylko góry, lodowce, jeziora i lasy, lecz i miasteczka schludne, kąpiące się w kwiatach i sadach, kolorowe i zaciszne, ale i lu
dzie pracowici, spokojni, po japońsku uprzejmi i uczciwi, rozmiłowani w czystości, pracy, w przy
rodzie i kwiatach, patrzący na człowieka nie wil
kiem lecz gołębiem, budzili w młodej parze podziw nieustający i wciąż odradzający się entuzjazm.
Przedewszystkiem jednak byli pochłonięci sobą.
I teraz, płynąc białym statkiem z Brienzu do Giessbachfalle, wpatrywali się w jedwabiste wody jeziora turkusowej barwy nietyle, aby nasycać się ich migotliwym czarem, ile usiłując — wzorem ko
chanków Słowackiego — połączyć swe usta bodaj na fali, skoro na ziemi t. zn. na pokładzie statku, uczynić tego nie wypadało. Ale pomysł Słowackiego przy próbach realizacji okazał się, niestety, poety- ckiem zmyśleniem. W oda była tak bardzo turku
sowa, że aż nieprzejrzysta.
Kochanek — mąż zajrzał w oczy żony i powie
dział:
— Już wiem, Jana...
— Co wiesz, no co wiesz, mój blondasie złoci
sty — obejmowała go oczami.
— Wiem, jakie masz oczy.
— Nareszcie. No a jakie?
— Jak to jezioro.
— Fi! — dużo mi to mówi.
— Masz oczy porcelanowe.
—- Ha! ha! ha! — jak lalka! — wytrysnęła perło
wym śmiechem.
Tymczasem parowiec dobijał do przystani w po
bliżu słynnego wodospadu, który, otwarłszy seledy- nowo-niebieską paszczę, z rykiem i grzmotem wali swe piany w jezioro. Złotkowscy wsiedli do wagonu kolejki sznurowej, mającej ich wynieść o dwieście metrów ponad poziom jeziora. Stąd mieli już iść pieszo na wysokość tysiąca pięciuset metrów do ho
telu Axalp, gdzie zamierzali zabawić jakiś tydzień.
W ybrali sobie ten hotel właśnie z tego powodu, że nie' podwoziła doń żadna kolej elektryczna, zębata lub sznurowa. Spodziewali się natomiast znaleźć tu wonne hale, kosodrzew, róże alpejskie, skały, a zwłaszcza mnóstwo oddzielonych od świata i lu
dzi, samotnych skrytek...
Wagon kolejki sznurowej, przesunąwszy się war
cząc nad przepaścią, na której dnie huczy Giess-
bach, zatrzymał się przy kamiennej platformie. Pani Janina, wyskoczywszy, a raczej wyfrunąwszy z ko
lejki, jęła szczebiotłiwie dopytywać o drogę, co zresztą było niepotrzebne, bo mąż zaopatrzył się w szczegółową mapę i Baedeckera. Na platformie stało kilku ludzi i muł. Zniesiono walizki, wśród któ
rych pani Janina poznała swoje i zaniepokoiła się 0 ich los, zwłaszcza o los koszyka, przechowującego pieszczotliwie ułożone sukienki, negliże i stroiki.
Wyraziła obawę, żeby ich nie zrzucono gdzie w bło
to, albo, żeby przypadkiem nie runęły w przepaść lub wogóle nie zagubiły się w tych górach, tak ob
cych dla nich i dalekich, jak daleką była Warszawa.
Ale między czekającymi ludźmi znalazł się wła
śnie jeden z Axalpu, imieniem Hansli. Był to męż
czyzna średniego wzrostu, o barach, jak konary dę
bu, Tylko we wklęsłościach policzkowych jego ścią- głej twarzy taił się wyraz melancholji. Również za
stanawiał u tego chłopa szwajcarskiego dziwnie mdły, jakby zrezygnowany, smutny uśmiech regu
larnych ust i powłóczyste spojrzenie mętnych oczu.
Otóż Hansli dobrotliwie i flegmatycznie uspokajał panią, okazującą zdenerwowanie z powodu swych koronek. On właśnie poniesie jej rzeczy na górę 1 może być pewna, że za trzy godziny znajdzie je
w swoim pokoju w Axalpie. Pani Janina zdziwiła się, że jej rzeczy nie pojadą na mule, który chyba bardziej nadawał się do tego, niż plecy ludzkie. Ale muł miał inne przeznaczenie i szedł w inną stronę.
Podczas tej rozmowy muł strzygł gniewnie długiemi, jak u zająca, słuchami i grzebał kopytem, zwłaszcza, że ładowano na jego grzbiet worki i paki z żywno
ścią. W krótce też ruszył, a za nim poganiacz, woła
jąc: „hot! hot!“, i znikli na zakręcie ścieżki, wpada
jącej w las modrzewiowy.
Młoda para z ciekawością i osłupieniem przyglą
dała się temu, co się teraz działo. Hansli mianowicie oparł nosze o balustradę platform y i z uważną sta
rannością układał na nich walizki Złotkowskich oraz ów drogocenny kosz. Nosze te składają się z dwóch jakby progów, złączonych szeroką i długą deską. Na dolnym progu umieścił Hansli pakunki i mocno przywiązał je do deski. Potem zgiął się, podłożył głowę pod próg górny i ciężar ten dźwignął na swej czaszce, poczem, wziąwszy w rękę długi, niezbyt gruby kij, ruszył tą samą ścieżką, którą przed chwilą poszedł muł.
Pani Janina patrzyła z takiem zdumieniem, że jej źrenice aż zaokrągliły się, niby dwa krążki farbki
do bielizny. Mąż przypatrywał się z uwagą i spo
kojną zadumą.
— Maultier — rzekł jakby do siebie.
— Co mówisz? — odwróciła głowę. — Kaziku, a czy mu nie pęknie czaszka...?
— Nie obawiaj się. To jego zawód.
—• Co to znaczy maultier?
— Muł znaczy po niemiecku Maultier. Gzłowiek- muł. Ten człowiek nosi na głowie, przeznaczonej do szlachetnej pracy, ciężary, zamiast zwierzęcia.
— Maultier — ha! ha! ha! Żeby tylko nasz Maul
tier doniósł moje sukienki w całości, dorzucę mu dwa franki. Maultier! A! ty jesteś mój Maultier.
No — Maultier! — wio! nieś swoją żonkę, bo Jana zmęczona... — kokietowała, omdlewająco wspiera
jąc się o piersi męża.
— Myślisz, że cię nie uniosę? No — trzymaj się!
Wziął ją na ręce rozchichotaną i biegł w las modrzewiowy. Ona klaskała w ręce, jak dziecko* ze
rwała kapelusz z głowy męża i ciągnąc go za włosy, jak za grzywę, popędzała, wołając: wio! wio!
Kazimierz zboczył w las, gdzie rosły wysokie pa
procie, i rozgrzany ciepłem jej ciała wiotkiego, jesz
cze prawie dziewczęcego, złożył niby faun swą nimfę na mchu i obcałowywał od stóp do głów.
Nie broniła się. Owiszem, jakby żądała więcej i wię
cej, aż paprocie, zadziwione tą miłością kipiącą, za
częły kiwać parasolkam i swych liści i wkońcu cał
kiem ukryły parę zakochaną. A modrzewie opowia
dały sobie coś... szeptem...
Wreszcie młodzi przypomnieli sobie o Axalpie i wrócili n a ścieżkę. Maszerowali oczywiście za prędko, jak niedoświadczeni turyści. Droga wpły
nęła teraz w las bukowy i, łamiąc się w łagodne za
kosy, wciąż szła pod górę. W dole coraz ciszej szu
miał Giessbach zielony. Pani Janina była już zmę
czona, dyszała, chciało się jej pić.
— Ale gdzie nasz Maultier? — zagadnęła. — Zo
stał chyba gdzieś za nami?
— Rzeczywiście. Nie spotkaliśmy go wcale — odpowiedział Kazimierz. Dźwigając siedemdziesiąt pięć kilo, nie mógł nas chyba wyprzedzić, kiedy my, dźwigając własne głowy, zasapaliśmy się dobrze.
— A możeśmy zabłądzili?
— Nie, tu niem a gdzie zbłądzić.
Szli jeszcze jakieś dwadzieścia minut. Giessbach całkiem już zamilkł. Uroczysta cisza gór i wyżyn ogarniała ich zewsząd. Turnie przybliżały się coraz bardziej, i hale, zielone tą zielenią górską, co jest
‘niby samą istotą koloru, jego duszą i zdaje się raczej
unosić w powietrzu, niż należeć do traw , mchu i drzew.
Naraz usłyszeli na kamienistej ścieżce zgrzyt kroków. Ktoś szedł! Pośpieszyli się i na zakręcie ujrzeli o kilkadziesiąt kroków przed sobą człowieka z pakunkam i na plecach.
— Nasz Maultier! — zawołała Jana n a widok swego kosza, jasnym blaskiem odbijającego się na tle lasu.
Hansli, idąc krokiem miarowym, równym, wy
przedził ich. Teraz słyszał z pewnością ich głosy, ale nie odwrócił się, tylko kroczył sztywno i uroczyście, niby jakaś ożywiona figura z drzewa. Dopiero, gdy się z nim zrównali, pozdrowił ich szwajcarskiem:
„griietsie“. Twarz miał bladą, bezmyślną i naprę
żoną, oczy głęboko zapadłe.
Pot lał mu się poprostu z czoła i włosów.
— Żal mi go. Biedny, jak on się męczy — rzekła Jana. — Mówić nawet nie może.
Minęli go. Droga teraz stała się już naprawdę uciążliwa i żmudna. Z jakąż uciechą ujrzeli w jakieś pół godziny potem przykucnięty pod skałą szalet z w erandą i krzesłami. Była to górska restaura
cyjka. Bozsiedli się n a krzesłach i poprosili o wino.
— Jaka szkoda, że nasz Maultier gdzieś daleko,
poczęstowałabym go chętnie. To wino jest rozkosz
ne, jak miłość — trzepała Jana.
Ledwo jednak skończyli je dopijać, usłyszeli zgrzyt kroków. Czyżby tragarz?
— Z takim ciężarem i przyszedł w dziesięć mi
nut po nas! — dziwiła się niepomiernie pani Janina.
— Bo szedł równo i sam. Nie przeszkadzały mu żadne porcelanowe oczy — żartował mąż.
— Z takim ciężarem!
Zbliżający się Hansli nawet na widok restaura
cji nie przyśpieszył kroku. Niby wędrowiec, w pocie czoła dźwigający brzemię żywota, stawiał nogi szty
wno, miarowo. Cała treść jego istoty zaczaiła się w tyle mózgu, tam, gdzie leżał punkt ciężkości ła
dunku. Zdawało się nawet, że ominie restaurację.
Ale nie. Koniec kija wbił naukos, zakręcił pod skałę, obrócił się zwolna, niby mechanizm, oparł nosze, zgiął się i zwolnił czaszkę od ucisku ciężaru. Odsta
wiwszy kij, podszedł do ru rk i żelaznej, którą pły
nęła woda, i podstawił gorejącą głowę pod kryszta
łowy strumień. Skąpawszy się raiz i drugi, tak, że strumyki wody spływały mu na plecy i n a odsło
niętą pierś, zarzuciwszy włosy na tył głowy i chust
ką wycierając twarz, wszedł n a werandę i ciężko opuścił się na stołek.
—• Kaziu, powiedz mu, aby napił się wina — szepnęła pani Janina.
Hansli uściskał wprawdzie chciwem okiem bu
telkę, lecz odmówił. Ale kobietka, czując jeszcze na podniebieniu cierpki, podniecający smak trunku, na nowo już rozbawiona, rozszczebiotana, nie dała za wygraną. Podskoczyła do Hansliego, wdzięcząc się, i prosząc w żargonie polsko-francuskim, aby przecie spróbował. Szwajcar wydobył n a usta swój uśmiech smętny i mówiąc: „ich sollte ebe nit trinke", jednym haustem wypróżnił podaną szklankę. Potem wdał się w pogawędkę i mówił, że pić wino przy tej pracy i to w dzień tak gorący nie jest rzeczą dobrą, bo wino rozgrzewa i rozpiera piersi, które i tak pracują nad
miernie. On jednak, znany w całym kantonie ze swej siły niedźwiedziej, może sobie na to pozwolić, kiedy go tak grzecznie zapraszają. Robota jego b ar
dzo jest mozolna, ale zato popłatna.
Za każde kilo, wyniesione n a Axalp, otrzymuje 25 centimów. Bywa nawet, że nosi dwa razy na dobę. W ten sposób zarobi w ciągu sezonu do ty
siąca franków.
Po drugiej szklance wyznał, że wobec tego w przyszłym roku będzie się mógł ożenić z narze
czoną, która nań czeka. Ale dłużej, niż trzy sezony,
nikt takiej roboty nie wytrzyma. Przy trzeciej szklance dał do zrozumienia, że on jeden przetrwał
by nawet cztery sezony. Opowiadając to wszystko, uśmiechał się swym smutnym do dna uśmiechem i, kuszony pił, za każdym razem zresztą powtarza
jąc, że nie powinien tego robić.
Trzeba jednak było skończyć gawędę, aby przed wieczorem dostać się do hotelu. Złotkowscy wybrali się pierwsi, przyczem pani Janina zakładała się ze Szwajcarem, że mu się tym razem nie uda ich prze
ścignąć, na co Hansli uśmiechnął się zagadkowo.
Młoda pani, zapomniawszy już o znużeniu pierw
szej części drogi, chwyciwszy męża za rękę, pobiegła naprzód. W krótce ścieżka skręciła na halę, pierwszą, na jaką weszli. Aromat trawy aksamitnej, unoszący się z królewskich dzwonków i złocieni, nę
cił poprostu, aby się nim zaciągnąć, i Janina dała się porwać chęci wytarzania się za pewną kępą smere- ków. Kulała się, chichocąc i wymachując rękami i nóżkami, co było tak zaraźliwe, że ex-porucznik zaczął czynić to samo, i naraz jego tw arz o czerwo
nych ustach i bezprzytomnych oczach znalazła się nad jej oczami, iskrzącemi teraz, jak dwa opale.
Ujrzała jeszcze nad sobą wysoko czarne skrzydła orła czy sępa i ciemnozielone krzyże wierzchołka
smereku. Jakiś wspaniały motyl mignął purpurą i srebrem, przelatując nad nią, nad jej twarzą, pier
siami i pragnącemi biodrami. Oszołomienie winem, zieleń i błękit, powietrze jasne i świeże jak młodość i oczy bezprzytomne i ram iona żylaste zlały się w jeden sen prawdziwy, nabrzmiały bujnością, a niosący duszę, niby wiatr, co goni obłok szkar
łatny poprzez płonące żarem błonia błękitów.
Dzika, szalona, jak ryczący Giessbach, była ta sielanka halna, podniebna i nadziemna, niewinna w swej istocie, jak zapylanie się kwiatów, albo prze
klęta, jak wszelkie poczęcie, święta i czysta, jak ten błękit niezmazany, albo grzeszna i posępna, jak ta tryskająca siłą zieleń, krzewiąca się na podścielisku przegniłych traw zeszłorocznych.
Naraz poprzez szparę między gałęźmi zobaczył Kazimierz obraz, o którym był już zapomniał, jakby go nigdy nie oglądał i krew rozgrzana skrzepła w nim odrazu.
Na skraju hali zarysowała się postać tragarza.
W przejrzystem powietrzu widoczna ona była wy
raziście, natrętnie, niby kształt i barw a ćmy na bieli obrusa. Kroczył miarowo, sztywno stawiając nogi, jak widmo potępieńca, jak Adam w pocie czoła pożywający gorzki chleb żywota.
Teraz właśnie poznał młody kochanek i zgrun- tował otchłań mozołu, mówiącego o sobie z taką oczywistością zapadłemi policzkami, oczami zato- pionemi jakby we własnych wnętrznościach, ziemi
stą barw ą cery tragarza.
—* Kaziu, co ci? — zaniepokoiła się spoczywa
jąca obok niego kobieta.
— Idzie...
— Maultier? — Uciekajmy, żeby nas nie prze
ścignął.
Skwapliwie porw ał się n a nogi, jakby chciał uciec przed zmorą, ale odwrócił się jeszcze raz i wy
dało mu się, że chód tragarza był teraz jakiś mniej pewny i masywny, niż poprzednio. Pani Janina rzu
ciła zdaleka „Maultierowi" pożegnanie okrzykiem i dłonią, zadowolona, że się nie pozwoliła ubiec, zwrotna i żwawa, jak wiewiórka, lecz Hansli niczem nie dał do poznania, że ją dosłyszał, że ich wogóle spostrzegł. Niby plama żółta i brudna na tle przepy
chu natury i szczęścia, wpatrzony w punkt ciężkości swego brzemienia, sunął wolno, nie oglądając się, a słońce godziło weń zjadliwemi grotami promieni, roziskrzając krople potu, co niby perły kapały mu z brody i nosa.
Ostatnia część drogi była trudniejsza. Ścieżka,
przeskoczywszy halę, wiła się pod górę wapienną, piętrzącą się, jak pałac szeroko rozsiadły o kilkudzie
sięciu piętrach. Utrudniały ją ponadto głazy śliskie lub ostrokanciaste. W yczerpanie po wzruszeniach całego dnia i po winie spadło na panią Janinę oło
wianem zmęczeniem. Mąż podpierał ją, wciągał, ho
lował wśród śmiechu, który niekiedy brzmiał płacz
liwie i żałośnie. Nareszcie jedna tabliczka drewnia
na zakomunikowała im wiadomość wesołą, że do hotelu już tylko dziesięć minut. Wydawało się to nieprawdopodobne, jako że nigdzie dookoła ani śladu ludzkiej siedziby.
— Dziesiąta minuta, a hotelu nie widać —■ zau
ważył po chwili Kazimierz, spojrzawszy na zegarek.—
Nawet Szwajcarzy nauczyli się po wojnie kłamać...
Ale, zanim ostatni wyraz oszczerstwa stoczył mu się z warg, język skołowaciał mu ze zdumienia.
W tejże chwili bowiem ścieżka wymknęła się z czar
nego lasu smereków, a n a praw o ukazały się hale szmaragdowe i złociste, falami płynące do reglów, które futrem swych borów ogrzewały kamienny tułów łańcucha górskiego, srożącego się szczytami grzebieniastego Axalpu, trójkątnego Szwabhornu oraz iglicowatego Faulhornu. Zaś tuż, tuż, na brze
gu hal, stanął jak n a „szczupaka rozkazanie", dom
dwupiętrowy z żółtego drzewa, uśmiechający się zie- lonemi kratkam i okiennic i obłoczkami firanek.
Złotkowscy jednocześnie wydali okrzyk za
chwytu i, jak para rozcwałowanych źrebiąt, wpadli na żwirowaną terasę hotelu, co wśród gości, poroz- siadanych n a ławkach, wywołało salwę śmiechu.
Pani Janina, przypisując ten śmiech niedoborom nadwyrężonej — zwłaszcza pomiętej — tualety, wpa
dła zawstydzona na mały ganeczek, gdzie znów omal nie oparła się w objęciach pana Kustera, właściciela hotelu, Szwajcara przysadkowatego, z siwą bródką i flegmatycznem, poczciwem spojrzeniem.
Młodzi państwo dostali zaraz pokój i niczego im do szczęścia nie brakowało oprócz kostjumów pani Janiny, która teraz wolałaby dać się prześcignąć
„Maultierowi" byle móc zemścić się n a towarzy
stwie swą sukienką, wędrującą w koszu. To też za
raz po kolacji zwróciła się do właściciela z zapyta
niem o tragarza. P. Luster zapewnił, że Hansli da
wno już powinien był stanąć na miejscu i że nadej
dzie z pewnością lada minutę.
W rócili więc do swego pokoju. Okno ich pa
trzyło na ten las czajmy rosnący tuż przy hotelu.
W ydeptana nić ścierki od hotelu do lasu była wi
doczna nawet w mroku. Przygotowując się do za
służonego odpoczynku, wyglądali od czasu do czasu przez okno. Pani Janina prędko jednak położyła się do łóżka, mrucząc z zadowolenia, jak kotka.
Kazimierz ugasił świecę i usiadł na chwilę przy oknie. Świecił księżyc. Las świerkowy w jego bla
sku trupio-zielonym nabrał jeszcze głębszych cieni i jakiejś surowej powagi. Krzyże jego czarnych czu
bów rozpinały się pod gwiazdami z tajemniczą wy
razistością. Kazimierz widział, jak na dłoni, biele
jący szlak ścieżki. Czekał. Czekał, że lada mgnienie oka oderwie się z tej czarnej, zbitej masy zasłucha
na w siebie, drewniana figura tragarza. Wyobrażał sobie, jak sunie przez mroczne wnętrze lasu i czuł, jak znużenie leniwemi pasmami spływa w jego grzbiet, łydki i stopy. Miał przecie w pamięci go
dziny nadludzkich zmęczeń z czasu wojny.
Żona usnęła. Postanowił czekać na przybycie Hansli ego.
Po pewnym czasie wynurzyła się istotnie z pod okapu gałęzi jakaś postać. To chyba on. Ale idzie jakoś za szybko! Co dziwniejsze, że nie ma ani kija, ani ładunku na plecach! I dlaczego tak śpieszy?
Postać wsiąkła w cień domu.
Kazimierz siedział niepewny, czy zejść na dół.
Pooo niepokoić Janę i wdawać się w sprawy nie swoje?
Tymczasem zdołu nadleciały odgłosy jakiegoś gorączkowego ruchu, jakieś trwożliwe, tłumione
rozkazy i wołania.
W krótce na ścieżce ukazała się grupa ludzi, zmie
rzających w stronę lasu. Jeden trzymał zapaloną la
tarnię. Za nim dwóch niosło długi leżak. Czwartym był bezwątpienia sam właściciel hotelu.
Niepokój szarpnął sercem. Stało się nieszczęście?
Może Hansli?
Dłużej już nie mógł tu siedzieć. Obawiał się tylko, żeby nie obudzić żony. Taka była zmęczona. Ale od
dycha spokojnie. Nachylił się nad nią i ucałował ją delikatnie. Musnęła go wargami, ale się nie przebu
dziła. W ymknął się z pokoju na palcach.
Na ganku siedziało kilka osób — goście i poko
jówki.
Tak jest — Hansli!
Na tej ostatniej skale.
Musiał potknąć się i zleciał po sterczących zę
bach kamiennych.
Pasterz znalazł go we krwi. Leżał bez przytom
ności.
Dlaczego spadł? Czy wziął może ciężar za wielki?
Mężczyzna, jak niedźwiedź i tutejszy, z Brienzu, znający każdą ścieżkę napamięć.
Kazimierz uciekł z ganku. Zdawało mu się, że ci obcy ludzie spoglądają nań z tajoną niechęcią, jakby on tu coś zawinił. On? Że jego rzeczy? Mogło się to samo zdarzyć z rzeczami każdego innego gościa.
Zwierzęta powinny dźwigać takie ciężary, muły, nie ludzie! Przypomniał sobie ów niepewny ruch Hans- li’ego, tam na hali, po wyjściu z restauracji... Gryzł go rój wyrzutów, udręczeń, samooskarżeń, jakie po
jawiają się w sercu ludzkiem już niezaradnem i już bezbronnem. Szamotał się przed hotelem, biegł do lasu, wracał, wdrapywał się na górę i wsłuchiwał się w oddech żony, czy śpi spokojnie.
Po kilku godzinach zjawił się na ścieżce w pół- świetle latarni i zachodzącego księżyca straszny kon
dukt. Hansli, wciąż nieprzytomny, był tak samo sztywny, ale już bez ruchu, biały w bandażach i gro
źnie milczący. I oczy były tak samo zapadłe, lecz przymknięte, a z ust zginął ów smutny uśmiech. Były zżarte gorączką i drgały. Kazimierza, przyzwyczajo
nego na wojnie do oglądania ciał okaleczonych naj
okropniej, widok tego ciała przejął bólem szczegól
nym.
Żył jeszcze.
Spodziewano się wkrótce doktora z Brienzu, któ
rego wezwano telefonicznie. Hansli ma żebra poła
mane i podziurawioną głowę. Jeśli nie doznał ja
kichś obrażeń wewnętrznych, może go jeszcze ura
tują. Mocny chłop — pocieszano się — znany ze swej siły w całym kantonie.
Ale cóż to? — Halucynacja? W świetle szarzeją
cego świtu ukazała się z lasu taka sama postać, idąca krokiem uroczystym, lekko podpierając się na kiju.
Kazimierz, znękany bólem, ścierpł z trwogi. Nie — to inny. Służący z hotelu. Podjął pakunki, które niósł Hansli i dźwiga je tu, ponieważ tu jest ich przeznaczenie. Bieleje w półcieniach biały koisz Jany.
Kazimierz wrócił n a górę. Na skrzyp drzwi żona odemknęła powieki i ukazała w sinym brzasku świtu porcelanowo-niebieską polewę swych oczu.
— Kaziu! — zawołała rozespanym, kapryśnym głosem. — Gdzieś ty był? Co się stało? Czegoś taki blady?
— Nic, Janiu, tak sobie...
— Ja tak nie chcę. Ty coś przedemną ukrywasz.
— Ależ, dziecko...
— Proszę cię, tylko nie kłam! — zapiszczała gło
sem rozdrażnionym. — Coś podobnego...!
— Spokojnie, Janulko, nie denerwuj się.
— Błagam cię, mów — płaczliwie prosząc, wy
ciągała do niego ręce.
— Janiu, nasz „Maultier"...
— Co ty mówisz, Kaziu, ja nic nie rozumiem.
— No, Hansli, ten, co niósł rzeczy...
— Aha! — „Maultier11 — zachichotała Jana. — Prawda!
Z lękiem i złością załamując ręce, dodała: — Dotąd nie nadszedł...!
— Spadł ze skały...
— I mój kosz poleciał w przepaść! A nie mówi
łam?! On się ze mnie wyśmiewał, a ja tam w Giess- bachfalle miałam przeczucie... Cóż ja teraz zrobię bez sukienek, bez bielizny...
—■ Janiu, co ty mówisz! Zlituj się nad sobą...
— Ty się gniewasz, Kaziu, ale zastanów się sam...
— Twoje rzeczy są.
— Są? — Gdzie?
— Stoją w korytarzu. Nic im się nie stało. Sam widziałem na własne oczy. Zaraz ci je przyniosę — krzyczał, wzgardliwie mierząc oczyma swą żonę i wypadł z pokoju.
Rzeczy stały w bocznym korytarzu w półmroku.
Kazimierz złapał koszyk, wniósł go na górę i, me patrząc na żonę, postawił przy jej łóżku.
Pani Janina krzyknęła i zasłoniła oczy dłońmi.
Kosz był obryzgany krwią. Hansli, upadłszy, musiał na nim leżeć. W świetle stającego się dnia plamy krwi gorzały okrutną czerwienią.
— O, mój Boże! — jęczała, szlochając.
Mąż, który po raz pierwszy usłyszał płacz towa
rzyszki swego życia, nie zwracał nań uwagi, lecz usiadł przy oknie i wpatrywał się w czarny las.
Po jakimś czasie głucho zatętniły kopyta muła.
To nadjeżdżał lekarz z Brienzu. Kazimierz, nie pa
trząc na żonę, która wciąż jeszcze łkała, zbiegł na dół.
Doktór robił nadzieję, że potężny organizm tra
garza pozwoli mu wrócić do zdrowia.
CIEŃ KOBIETY
Trzypiętrowy domek wrzał, śpiewał i ryczał, niby fortepian, do którego wnętrza wpadł szczur;
niekiedy wrzask milknął i dom zamierał, pławiąc się, niby zielono-ruda jaszczurka, w rozgrzanem, wrześniowem słońcu południowej Szwajcarji Na trzech werandach, niby n a półkach olbrzymich, le
żały rozciągnięte nagie, różowe, żółte i brunatne ciała, przepasane kawałkami płótna w pasie i przy
kryte białemi kapeluszami o szerokich rondach, z pod których wyzierały czeluście oczu, zasłoniętych czarnemi okularami.
Była to klinika tuberkulików w Leysin.
Cisza niezamącona panowała tu jedynie podczas obowiązkowego „silence" po obiedzie.
Ale dzisiaj przekora nie pozwoliła nawet pod
czas „silence“ wytrwać w skupieniu Teodorowi Ro
kicie. Zamiast drzemać posłusznie, jak inni, albo przynajmniej uszanować „ciszę", zwrócił ostry pro
fil ku sąsiadowi Kazimierzowi Radwańskiemu, wy
szczerzył z pod kapelusza, najdziwaczniej pomię
tego, swój nos spiczasty, czerwony, lśniący i zapytał półszeptem:
— Czy też ona dzisiaj przyjdzie?
Radwański dźwignął powiekę i odpowiedział:
— O, bez wątpienia przyjdzie i z pewnością na
znaczy panu schadzkę. Jestem przekonany, że prze
pada za Lakierni zdechlakami, jak pan.
— Przyganiał kocioł garnkowi. Pan ma trzy fistuły i rączkę, jak kurza łapka, kiedy ja hoduję bakcyla tylko w jednej nodze, przyczem zdążyłem go już przepędzić. Zląkł się robak łódzkich gnatów i uciekł. Lekarz powiada, że za dwa tygodnie zacznę chodzić.
— Mnie to samo akurat opowiadał pół roku temu. Jeśli pan wstaniesz za rok, to będzie bardzo dobrze, jak na takiego kościelca, a i wtedy będziesz wyglądał, jak kandydat na księżą oborę, że nawet babcia na pana nie spojrzy.
—. O, co do babci, to przyrzekam, że nie będę przeszkadzał. W łaśnie ona dla pana — odciął się Rokita, zostawiając sąsiadowi siwowłosą soeur Fanny, nadzorującą chorych, którą wszystkie na
cje leczące się w klinice, każda w swym języku, na
zywały babcią.
— Przypuśćmy zresztą, że pan wstanie za dwa tygodnie, cóż stąd? Ani ją pan zna, ani nie wiesz, jak się nazywa, ani nawet, jakiej jest narodowości.
Zaczepisz ją, jak ulicznik? Ja to co innego, ja wiem, jak podchodzić kobiety, ale pan łodzianin... Plajty wam robić, perkaliki fałszować, klientów oskuby- wać, ale nie emablować damy.
— A jakżeby to pan „podchodził“?
Radwański aż przymknął oczy z lubością:
— Ja? Spotkawszy ją, ukłoniłbym się z gracją, ale dyskretnie i baczyłbym pilnie, jakie wrażenie wywrze na nią mój ukłon. Czy uśmiechnie się i ski
nie głową łaskawie, czy...
—■ H err von Rothberg! — krzyknął nagle, zwra
cając się do przyjaciela, leżącego o piętro wyżej, Niemiec młody a gruby, a wrzasnął z takim grzmo
tem, że zasłuchany Rokita drgnął i zaklął, Radwań
ski zaś, w ytrącony z natchnienia, zmienił odrazu kierunek:
— „Silence" skończone. Zresztą, panie Teodo
rze, kto wie, jak długo będziemy się tu musieli su
szyć na słońcu. Zamiast marzyć o pięknej niezna
jomej, zwróć swe zapały ku czarownym widokom gór. Zachwyt nad przyrodą zaleca regulamin lekar
ski. To zabija nudę. Co do mnie, to oddałbym całe
Alpy razem z Mont Blanc i Jungfrau za jedno Kra
kowskie Przedmieście.
Na galer ję wpadła młoda, żwawa, krępa Clari, roznosząca podwieczorek w postaci cienkiej her
batki i uczenie odtłuszczonego mleka. Szwajcar, le
żący za grubym Niemcem, mężczyzna czterdziesto
letni, flegmatyczny i skupiony, o spojrzeniu melan- cholijnem i nieufnem, wsunął swej rodaczce poufa
łego kuksa w bok i roześmiał się rubasznie.
— O, monsieur Wissler! — pisnęła dziewczyna z kokieteryjnym wyrzutem, a cała w eranda przy
jęła to śmiechem łaskotliwym, pełnym uznania i zazdrości.
Jeden tylko Rokita dumał, zapatrzony we wzgórze Corbelet, wznoszące się tuż przed kliniką, które góru
jąc znacznie nad nią, zasłaniało ślicznie i wdzięcznie wygiętym grzbietem widok od wschodu. Z poza le
wej krawędzi wzgórza wyglądał tylko kamienny łeb szczytu Chamossaire, od prawej kępa krzewów, przypominająca „wicherek" na głowie. Zresztą Cor
belet było porośnięte gęstą, kędzierzawą traw ą hal alpejskich. Przecinała je wpoprzek żółta, wyde
ptana, prosta linja ścieżki, wiodącej w strony nie
znane chorym, jako że nie opuszczali nigdy domu.
Tędy przechodziła często nieznajoma.
Natomiast na południe i na zachód rozpoście
rała się rozległa, patetyczna panoram a łańcucha Dents, olbrzymów, wdzierających się kłami swych szczytów w błękit, odzianych w pancerze wieczy
stego śniegu i lodowców. Po tych „zębach", i dokoła nich snuły się nieustannie mgły i obłoki, niby or
szaki służek i dworzan, czasem wyciągnięte na czaszkach gór, ale najczęściej wirujące, pełzające, zabiegające w troskliwym ruchu dokoła postaci swych niewzruszonych, kamiennych władców.
Słońce zachodziło, rozżarzając łeb Chamossaire’a i pogruchotany masyw Dents.
— Idzie — zaanonsował Rokita i wychylił się.
Jednocześnie wszyscy chorzy utkwili wzrok w zbliżającą się kobietę. Kilkanaście wygłodniałych par oczu rzuciło się na nią, krążyło dokoła jej twa
rzy, ust, bioder, pozdrawiało skrytem westchnie
niem, lub napastowało zaborczo. Lecz nieznajoma kroczyła prędko, nie widząc, czy udając, że nie wi
dzi rozgorzałych twarzy, i przepadła, jak zwid wzbu
rzonej wyobraźni, zostawiając za sobą wiry rozi- granych nerwów i słodycz marzeń.
— Nawet nie patrzyła — twierdził Radwański.
— Ale wczoraj uśmiechnęła się do nas — za
pewniał Rokita.
— Wydało się panu. A zresztą, jeżeli nawet uśmiechnęła się, to nie wiadomo, do kogo. Może do grubasa? — (tak nazywali owego ryczącego Niem
ca) — albo do Francuza, a może do mnie? Też pre
tensje! Najpewniej jednak przeleciał jej przez głowę obraz kochanka, który może czeka na nią tam, do
kąd biega tą ścieżką.
—i Sądzi pan, że ona mogłaby?... — medytował powątpiewająco Rokita.
— A to dobre! Czy pan naprawdę wyobraża so
bie, że ona chowa się w czystości, czekając na pana lub na mnie? Śmieszne. Ale zgrabna jest bestyjka!
Uważał pan, jak zwinnie przeskoczyła kamień na ścieżce? Oczy ma chyba czarne, jeżeli z takiej odle
głości można to ustalić.
— W takim razie nie dla pana, bo pan ma także ślepia czarne.
— No, no zobaczylibyśmy jeszcze, dla kogo — szarpnął się zirytowany Radwański.
Rokita z lękiem czekał na wizytę lekarza. Po roku leżenia miał nareszcie podnieść się z łóżka i wyobraźnia tkała już tęskne obrazy pow rotu do zdrowia, a potem wyjazdu do kraju. Niepokój przed
zbliżającą się decyzją wprawił go w stan podnie
cenia.
— Boję się tylko — rzekł do Radwańskiego, — że doktór powie swoim zwyczajem: — „bardzo do
brze, doskonale, jestem z pana zadowolony".
— Poleży pan jeszcze tylko dwa tygodnie — przerwał mu Radwański, naśladując żartobliwy ton doktora, — a będzie pan maszerował, jak champion leysińskich piechurów.
—- Właśnie. Lubię te jego doWoipy — sarknął Rokita.
Na werandę wszedł mężczyzna w białym kitlu, wysoki, barczysty, rumiany, o iskrzących się weso
łych oczach i witał się z uprzedzającą grzecznością na wszystkie strony. Za nim postępowała „babcia"
siwiejąca, wystraszona i pokornie bacząca na każdy gest lekarza.
Rokita nasrożył się i zaczepnie nastawił oczy.
— Bon jour, monsieur Rrokita! Qa va? — Do
brze. Bardzo dobrze. Nie boli?
Wymacywał stopę.
— Doskonale. Jestem z pana zadowolony.
— Czy mogę już wychodzić, panie doktorze? — zapytał Rokita matowo przyczajonym głosem.
— Gdzie? co? Nie może pan już uleżeć? A Roent
gen? Aha! Fotograf ja dobrze. Nic nie pokazała — zaśmiał się. — No dobrze. Spróbujmy. Zaczniemy jutro od dwudziestu minut.
Jeszcze klepnął go w stopę płazem dłoni i za
żartował: — Tylko ostrożnie przy całowaniu, panie Rrokita! W olno się panu poślizgnąć, byle nie na prawej nóżce, bo „osteomyelitis“ może panu wejść w krzyż i „spondylitis" gotowe. Zatem uwaga, panie Rrokita!
Rokita wpadł w szał radości i po wyjściu lekarza zaintonował na całe gardło: „Hej, kto Polak na bagnety!" — ale że miał głos kozi, galerja huknęła śmiechem demonicznym.
— Cicho, szczerzygnaty! — krzyknął — stawiam wino!
W pół godziny potem pękate „fiasco11 w plecio- nem opakowaniu wjechało aia werandę. Chorzy, przy pomocy lasek pospychali łóżka, toczące się na kółkach, na środek werandy i, zwróceni głowami do siebie, utworzyli „ligę narodów '1.
Wszyscy mieszkańcy drugiego piętra, obaj mil
czący Szwajcarzy, gruby i rykliwy Niemiec, najinte
ligentniejszy z nich a powściągliwy Francuz, oraz dwaj Polacy, uśmiechali się do siebie i trącali szklankami, jak obywatele Stanów Zjednoczonych
Europy, których nie pogodziła polityka, lecz pogo
dziło wino.
Naraz przerwało zabawę nieoczekiwane wido
wisko.
Na wzgórzu przed kliniką leżało skoszone przed kilku dniami siano i teraz przyszła przewracać je cała rodzina dawnych pasterzy, dzisiaj bogatych właścicieli złotodajnych parcel gruntowych. Oprócz rodziców i chłopa stanęły do roboty dwie córy, młode, tryskające życiem dziewczęta. W kapelusi
kach, w kolorowych, krótkich — oczywiście — su
kienkach, w pończoszkach i półbucikach, przetrzą
sały i roztrzepywały wonne siano, spuszczając się ku dołowi za pokosami. Jedna była barw y zielonej, druga różowej.
Uwaga całej kliniki oraz pijącej „ligi narodów"
skupiła się na pannach, jak oko Strzelca skupia się na muszce dubeltówki.
— Ładna jest ta czerwona, jak kluseczka. Tylko połknąć i oblizać się — z uznaniem oświadczył gru
bas i czknął z rozkoszą a tak głośno, jakby wystrze
lił z pukawki.
— Obie ładne. Obiebym uściskał, gdyby były bliżej — rzekł Francuz.
—- O tak. Francuzi są w tej kwest ji mocni —
krzyknął wesoło grubas, niezawsze odznaczający się taktem, czem wywołał salwę śmiechu n a trzeciem piętrze, gdzie się gnieździli sami Niemcy.
Wobec tego Francuz odciął się:
— Nóżki, jak u [paryżanki.* Nasza kultura.
Niemki poznałbym po stęporach.
— Ale patrzcie, jak zielona wdzięcznie lśni ko- roneczkami — zawołał Radwański.
— Oślepnę chyba — ryknął niepohamowany grubas.
Z góry gradem zaczęły się sypać dowcipy coraz energiczniejsze.
Radwański zadeklamował:
„Bydło pasą nie w łapciach z kory, lecz w trze
wiczkach.
I żną zboże, a nawet przędą w rękawiczkach.“
— Rogaty lud — rzekł Rokita.
— Bogaty? — nie! Siedzą przecie na samych ka
mieniach. Ale oświecony oraz rozmiłowany w wol
ności, pracy i czystości.
— Eiedyż to człowiek zatańczy z kobietą? — westchnął głęboko Szwajcar, a westchnienie za
twardziałego milczka nawiało melancholję na „ligę narodów“ i zasiało powszechną ciszę.
Półnadzy, w białych kapeluszach, wyglądali te
raz niby karawana, odpoczywająca na pustyni, któ
rej wzrok stęskniony ujrzał fata morgana.
Tymczasem Rokita „wjechał*4 do pokoju, aby się przygotować do jutrzejszej wyprawy, a kiedy wie
czorem pogaszono światła i cisza zaległa dom, sze
pnął do przyjaciela:
— Ciekawy jestem, czy też ją spotkam jutro?
—i Nie zapomnij — rzekł uroczyście Radwański, który zaczynał schodzić z Rokitą na „ty“ — nie za
pomnij pozdrowić ją ode mnie.
— Uczynię to z pewnością.
Nazajutrz, wsparty na kulach, aby nie męczyć schorowanej stopy, upajał się Rokita ruchem i wi
dokiem świata, który wydał mu się tak piękny i bo
gaty, jak dziecku. Pięć m inut stracił na podziwia
nie czarnego, puszystego kota, co, usiadłszy n a pło
cie między zrudziałemi liśćmi, czyścił i szorował swe i tak lśniące futro, niechętnie tylko darząc zie- lonem spojrzeniem natrętnego obserwatora. Rokita wołał nań pieszczotliwie: „kici! kici!“, ale kot, ro
zumiejący tylko język francuski, nie strzepnął na
wet uszami na dźwięki cudzoziemskie. Tu minęła zachwycającego się byle czem rekonwalescenta gibka panna ze szkatułą m alarską w ręce; tam
chłopcy majstrowali coś za węgłem domu; ówdzie pies zziajany ciągnął wózek pełen siana, zamaszy
ście i wesoło wywijając ogonem.
Wszędzie i wszyscy pracowali. Rokita miał wra
żenie, że ta wieś alpejska, zawieszona na takich wysokościach drga od mozolnego wysiłku, kipi peł
nią energji człowieka, radującego się pracą stwarza
nia swego bytu w obliczu groźnej i niemiłosiernej przyrody, wygrażającej mu zbliska potężnemi pię
ściami szczytów Tour, zwisających, zda się, tuż nad kominami domów. Tu stawało się rzeczą oczywistą, że tylko zaciekły, nieustępliwy wysiłek utrzymuje ludzkość w jej stanie posiadania.
Szczególnie jednak oczarował go i przejął po
dziwem wiadukt kolejki elektrycznej, zębami wgry
zającej się w górę, od stacji Aigle, leżącej na po
ziomie 500 metrów, do Leysin, wznoszącego się na wysokość 1500 metrów. W iadukt ów nie wyglądał jak martwe dzieło inżynierów i robotników, lecz jak utwór żywy, „biorący" górę siłą, ukrytą we wnętrzu kamieni, betonu i stali. Wrażenie takie na
rzucało się na widok krzywego łuku, jakim wiadukt drapie się w górę, wspierając się na arkadach roz
maitej rozpiętości. Skutkiem tego słupy wiaduktu w pierają się w ziemię, niby stopy olbrzyma, stawia
jącego kroki różnej długości, nierówno, zależnie od terenu, po którym stąpa.
Tyle było wogóle rzeczy godnych widzenia, cie
kawych, zachwycających, że Rokita znacznie prze
kroczył lekarski term in dwudziestu m inut i wracał pośpiesznie, kusztykając, znużony i rozentuzjazmo
wany, aczkolwiek nieznajomej nie spotkał. Ale już następnego dnia na zapytanie Radwańskiego zmie
szał się i rzekł, że ją spotkał i że na jego ukłon ob
darzyła go „słodkim uśmiechem". Radwański do
magał się szczegółów z chciwą zazdrością, lecz Ro
kita nie umiał ich dostarczyć, „bo ona przeszła i tyle“. Gdy jednak przez kilka dni następnych wra
cał z przechadzki, zdawał przyjacielowi sprawę ze wszystkiego, lecz zachowywał dziwne milczenie 0 nieznajomej, — Radwański zdumiał się i drwił z niedołęstwa Rokity. On, Radwański, dawnoby już odkrył jej mieszkanie i znalazł sposób nawiązania znajomości. Ale do tego potrzebne są zalety, któ
rych taki „kołek łódzki“, jak Rokita, nie posiada 1 nigdy nie nabędzie.
Rozmowy o kobiecie i miłości toczyły się między nimi tak często, jak o kraju. Oba tematy nie nużyły nigdy, nie wyczerpywały się, były urocze i niedo
ścigłe, jak fragmenty widzianych w wyobraźni miast
rodzinnych, ni ten czar drgającą falą rozgrzanego powietrza, przepływający od postaci bladej niezna
jomej.
Radwański, mężczyzna prawie trzydziestoletni, zwierzał się chełpliwie ze swych zdobyczy, napo
mykał o miłostkach i przyjaźniach z kobietami — szczególnie z czasów wojennych, gdy to błyszczał aureolą sławy porucznika arm ji polskiej, tylekroć zwycięskiej. Rokita, młodszy, zawsze słabowity, ły
kał tylko ślinkę i, w prostocie ducha, wierzył z naj- ryzykowniejsze nawet opowieści rodaka, kołysząc w duszy marzenia i układając brylantow e mozajki na tem at bodaj dotknięcia dłoni pani nieznajomej, bo i takie nawet zbliżenie wydawało mu się nie
prawdopodobne.
Jednocześnie drażniła go dufność i przechwałki Radwańskiego, którym mógł przeciwstawić „kon- kiety“ bardzo ubogie i tanie. To też trium f jego był pyszny i wymowny, gdy pewnego dnia mógł zamel
dować Radwańskiemu, iż nietylko znowu „ją“ spot
kał, ale zamienił nawet z nią kilka słów. Miała oczy ciemne i bardzo smutne, cerę bladą bardzo, bo po
chodziła „prawdopodobnie" z Hiszpanji.
Kiedy tak pysznił się, stojąc na werandzie przy
łóżku przyjaciela i malując szczegóły szczęśliwego spotkania, Radwański krzyknął:
—- O! właśnie ona idzie!
Rokita stropił się i, nietylko nie spojrzał, lecz pośpiesznie udał się do pokoju, niby po zapałki, ale nie wracał tak długo, aż nieznajoma minęła klinikę.
— Cóżeś tak nagle uciekł? — podejrzliwie spy
tał Radwański.
Rokita, nerwowo łykając dym papierosa, tłuma
czył się: ,
— To bardzo proste. Musiałbym się jej ukłonić i cała klinika dowiedziałaby się, że ją znam. A ja tego nie chcę, bo ona jest nasza.
— Nasza?
—- Moja i twoja.
— Łatwo dzielisz się zdobyczami serca.
— A czemu nie? — ty mi przecie nie możesz zaszkodzić —■ ironicznie ukłuł Rokita.
Radwański odwrócił głowę i nie odezwał się już wcale, a kiedy wieczorem wrócił z werandy do po
koju, również milczał uparcie i chmurnie. Odtąd przestał wypytywać przyjaciela o postępy jego za
lotów, niemniej słuchał chciwie, gdy skory do zwie
rzeń Rokita, sam z własnej woli, opowiadał mu o ich postępach.
Z każdym bowiem dniem bardziej zbliżał się z nieznajomą. W ięc stwierdził już z całą pewnością, że pochodzi ona istotnie z płomiennej Hiszpanji.
Posiada głos tak melodyjny, a ruchy tak wyraziste, że gdy jej braknie słów, porozumiewają się gestem i spojrzeniem. Raz, przy pożegnaniu, uścisnęła mu rękę tak czule, że ośmielił się zaproponować jej na jutro spotkanie i wspólną przechadzkę, na co ona zgodziła się po krótkiem wahaniu.
—i Spotkamy się o pół do czwartej na drodze do Veiges — zdawał relację Radwańskiemu — pod klo
nem, który...
— Daj mi spokój z twemi zwierzeniami — gwał
townie przerwał mu Radwański. — Zachowaj je dla swej przyszłej żony.
Rokita uśmiechnął się ironicznie:
— Zawsze składam jej ukłon od ciebie. Każe ci dziękować.
—• Bardzo mi przyjemnie. Nie proszę cię o to.
Wielki mi zaszczyt, że jakaś tam kokota raczy przy
jąć ode mnie ukłon.
— Nie przypuszczałem, że jesteś zazdrosny.
—- Przestań, idjoto, bo ci tę szklankę rzucę w głowę.
— Nie irytuj się, ofermo, bo ci w ątróbka spuch
nie.
— Jeszcze jedno słowo, a zażądam, żeby mnie przeniesiono do innego numeru. -
— Toby był skandal międzynarodowy. Dwóch nas tu jest Polaków i cała klinika dowiedziałaby się, że nie możemy z sobą wytrzymać!
— Jeżeli pan pragnie uniknąć tego skandalu, to proszę milczeć!
— Według rozkazu —- ukłonił się Rokita.
Po całych dniach leżeli obok siebie, nie rozma
wiając. Na werandzie niechęć wzajemną neutralizo
wała obecność „ligi narodów", ale gdy Rokita wra
cał z przechadzki, kose, nienawistne a mimo to ba
dawcze spojrzenie Radwańskiego, jakiem przyjmo
wał swego towarzysza niedoli, jątrzyło tylko i pogłę
biało nieprozumienie. Radwański usiłował nawet nie spoglądać w stronę sąsiada, chociaż Rokita oka
zywał wielką skłonność do ugody.
Raz nawet zerknął nieśmiało w stronę Radwań
skiego i szepnął: Kaziu..., ale Kazio ugodził go wzro
kiem kamiennym i spytał krótko a wyniośle:
— Czego pan sobie życzy?
— Życzę sobie, żebyś pękł — krzyknął Rokita wściekły i, odwracając się plecami, dodał:
— Fąflak.
Tego wieczoru Rokita przez długi czas nie mógł usnąć, nietyle ze wzruszenia, ile że w chorej stopie zaczęło się dziać coś niedobrego. Zdawało mu się, że cała noga jest zgorączkowana i od kolana do stopy przebiegały żyłami jakby zimne kulki żywego sre
bra. Ból nie rwał tak, jak na początku choroby, ale był podejrzany, jakby wnętrzem kości przemykały chłodne cienie i palące iskry.
Przerażenie chwyciło go za włosy.
Przecie już trzy tygodnie chodził jako tako. Na
pisał do domu, że zapewne wkrótce wróci. Marzył o Łodzi, o krzykliwej wrzawie tego potwora, który go wyrzucił z siebie hen do Leysin, niby kość na śmietnik. W myśli obejmował i całował starszego brata, który, odmawiając sobie wszystkiego, cały już rok łoży na jego leczenie. Czynił sobie zaklęcia, iż powróciwszy, weźmie s|ię do byle jakiej roboty, żeby tylko zarabiać i ulżyć opiekunowi. A teraz, gdyby na nowo!... Jeszcze rok w tych górach ob
cych, które go przygniatają, pośród ludzi, nie poj
mujących prawdziwie i jedynie ludzkiej mowy, pol
skiej mowy, co płynie z serca w serce, z ucha w ucho tak naturalnie i swobodnie, jak płynie woda potoku.