Trzypiętrowy domek wrzał, śpiewał i ryczał, niby fortepian, do którego wnętrza wpadł szczur;
niekiedy wrzask milknął i dom zamierał, pławiąc się, niby zielono-ruda jaszczurka, w rozgrzanem, wrześniowem słońcu południowej Szwajcarji Na trzech werandach, niby n a półkach olbrzymich, le
żały rozciągnięte nagie, różowe, żółte i brunatne ciała, przepasane kawałkami płótna w pasie i przy
kryte białemi kapeluszami o szerokich rondach, z pod których wyzierały czeluście oczu, zasłoniętych czarnemi okularami.
Była to klinika tuberkulików w Leysin.
Cisza niezamącona panowała tu jedynie podczas obowiązkowego „silence" po obiedzie.
Ale dzisiaj przekora nie pozwoliła nawet pod
czas „silence“ wytrwać w skupieniu Teodorowi Ro
kicie. Zamiast drzemać posłusznie, jak inni, albo przynajmniej uszanować „ciszę", zwrócił ostry pro
fil ku sąsiadowi Kazimierzowi Radwańskiemu, wy
szczerzył z pod kapelusza, najdziwaczniej pomię
tego, swój nos spiczasty, czerwony, lśniący i zapytał półszeptem:
— Czy też ona dzisiaj przyjdzie?
Radwański dźwignął powiekę i odpowiedział:
— O, bez wątpienia przyjdzie i z pewnością na
znaczy panu schadzkę. Jestem przekonany, że prze
pada za Lakierni zdechlakami, jak pan.
— Przyganiał kocioł garnkowi. Pan ma trzy fistuły i rączkę, jak kurza łapka, kiedy ja hoduję bakcyla tylko w jednej nodze, przyczem zdążyłem go już przepędzić. Zląkł się robak łódzkich gnatów i uciekł. Lekarz powiada, że za dwa tygodnie zacznę chodzić.
— Mnie to samo akurat opowiadał pół roku temu. Jeśli pan wstaniesz za rok, to będzie bardzo dobrze, jak na takiego kościelca, a i wtedy będziesz wyglądał, jak kandydat na księżą oborę, że nawet babcia na pana nie spojrzy.
—. O, co do babci, to przyrzekam, że nie będę przeszkadzał. W łaśnie ona dla pana — odciął się Rokita, zostawiając sąsiadowi siwowłosą soeur Fanny, nadzorującą chorych, którą wszystkie na
cje leczące się w klinice, każda w swym języku, na
zywały babcią.
— Przypuśćmy zresztą, że pan wstanie za dwa tygodnie, cóż stąd? Ani ją pan zna, ani nie wiesz, jak się nazywa, ani nawet, jakiej jest narodowości.
Zaczepisz ją, jak ulicznik? Ja to co innego, ja wiem, jak podchodzić kobiety, ale pan łodzianin... Plajty wam robić, perkaliki fałszować, klientów oskuby- wać, ale nie emablować damy.
— A jakżeby to pan „podchodził“?
Radwański aż przymknął oczy z lubością:
— Ja? Spotkawszy ją, ukłoniłbym się z gracją, ale dyskretnie i baczyłbym pilnie, jakie wrażenie wywrze na nią mój ukłon. Czy uśmiechnie się i ski
nie głową łaskawie, czy...
—■ H err von Rothberg! — krzyknął nagle, zwra
cając się do przyjaciela, leżącego o piętro wyżej, Niemiec młody a gruby, a wrzasnął z takim grzmo
tem, że zasłuchany Rokita drgnął i zaklął, Radwań
ski zaś, w ytrącony z natchnienia, zmienił odrazu kierunek:
— „Silence" skończone. Zresztą, panie Teodo
rze, kto wie, jak długo będziemy się tu musieli su
szyć na słońcu. Zamiast marzyć o pięknej niezna
jomej, zwróć swe zapały ku czarownym widokom gór. Zachwyt nad przyrodą zaleca regulamin lekar
ski. To zabija nudę. Co do mnie, to oddałbym całe
Alpy razem z Mont Blanc i Jungfrau za jedno Kra
kowskie Przedmieście.
Na galer ję wpadła młoda, żwawa, krępa Clari, roznosząca podwieczorek w postaci cienkiej her
batki i uczenie odtłuszczonego mleka. Szwajcar, le
żący za grubym Niemcem, mężczyzna czterdziesto
letni, flegmatyczny i skupiony, o spojrzeniu melan- cholijnem i nieufnem, wsunął swej rodaczce poufa
łego kuksa w bok i roześmiał się rubasznie.
— O, monsieur Wissler! — pisnęła dziewczyna z kokieteryjnym wyrzutem, a cała w eranda przy
jęła to śmiechem łaskotliwym, pełnym uznania i zazdrości.
Jeden tylko Rokita dumał, zapatrzony we wzgórze Corbelet, wznoszące się tuż przed kliniką, które góru
jąc znacznie nad nią, zasłaniało ślicznie i wdzięcznie wygiętym grzbietem widok od wschodu. Z poza le
wej krawędzi wzgórza wyglądał tylko kamienny łeb szczytu Chamossaire, od prawej kępa krzewów, przypominająca „wicherek" na głowie. Zresztą Cor
belet było porośnięte gęstą, kędzierzawą traw ą hal alpejskich. Przecinała je wpoprzek żółta, wyde
ptana, prosta linja ścieżki, wiodącej w strony nie
znane chorym, jako że nie opuszczali nigdy domu.
Tędy przechodziła często nieznajoma.
Natomiast na południe i na zachód rozpoście
rała się rozległa, patetyczna panoram a łańcucha Dents, olbrzymów, wdzierających się kłami swych szczytów w błękit, odzianych w pancerze wieczy
stego śniegu i lodowców. Po tych „zębach", i dokoła nich snuły się nieustannie mgły i obłoki, niby or
szaki służek i dworzan, czasem wyciągnięte na czaszkach gór, ale najczęściej wirujące, pełzające, zabiegające w troskliwym ruchu dokoła postaci swych niewzruszonych, kamiennych władców.
Słońce zachodziło, rozżarzając łeb Chamossaire’a i pogruchotany masyw Dents.
— Idzie — zaanonsował Rokita i wychylił się.
Jednocześnie wszyscy chorzy utkwili wzrok w zbliżającą się kobietę. Kilkanaście wygłodniałych par oczu rzuciło się na nią, krążyło dokoła jej twa
rzy, ust, bioder, pozdrawiało skrytem westchnie
niem, lub napastowało zaborczo. Lecz nieznajoma kroczyła prędko, nie widząc, czy udając, że nie wi
dzi rozgorzałych twarzy, i przepadła, jak zwid wzbu
rzonej wyobraźni, zostawiając za sobą wiry rozi- granych nerwów i słodycz marzeń.
— Nawet nie patrzyła — twierdził Radwański.
— Ale wczoraj uśmiechnęła się do nas — za
pewniał Rokita.
— Wydało się panu. A zresztą, jeżeli nawet uśmiechnęła się, to nie wiadomo, do kogo. Może do grubasa? — (tak nazywali owego ryczącego Niem
ca) — albo do Francuza, a może do mnie? Też pre
tensje! Najpewniej jednak przeleciał jej przez głowę obraz kochanka, który może czeka na nią tam, do
kąd biega tą ścieżką.
—i Sądzi pan, że ona mogłaby?... — medytował powątpiewająco Rokita.
— A to dobre! Czy pan naprawdę wyobraża so
bie, że ona chowa się w czystości, czekając na pana lub na mnie? Śmieszne. Ale zgrabna jest bestyjka!
Uważał pan, jak zwinnie przeskoczyła kamień na ścieżce? Oczy ma chyba czarne, jeżeli z takiej odle
głości można to ustalić.
— W takim razie nie dla pana, bo pan ma także ślepia czarne.
— No, no zobaczylibyśmy jeszcze, dla kogo — szarpnął się zirytowany Radwański.
Rokita z lękiem czekał na wizytę lekarza. Po roku leżenia miał nareszcie podnieść się z łóżka i wyobraźnia tkała już tęskne obrazy pow rotu do zdrowia, a potem wyjazdu do kraju. Niepokój przed
zbliżającą się decyzją wprawił go w stan podnie
cenia.
— Boję się tylko — rzekł do Radwańskiego, — że doktór powie swoim zwyczajem: — „bardzo do
brze, doskonale, jestem z pana zadowolony".
— Poleży pan jeszcze tylko dwa tygodnie — przerwał mu Radwański, naśladując żartobliwy ton doktora, — a będzie pan maszerował, jak champion leysińskich piechurów.
—- Właśnie. Lubię te jego doWoipy — sarknął Rokita.
Na werandę wszedł mężczyzna w białym kitlu, wysoki, barczysty, rumiany, o iskrzących się weso
łych oczach i witał się z uprzedzającą grzecznością na wszystkie strony. Za nim postępowała „babcia"
siwiejąca, wystraszona i pokornie bacząca na każdy gest lekarza.
Rokita nasrożył się i zaczepnie nastawił oczy.
— Bon jour, monsieur Rrokita! Qa va? — Do
brze. Bardzo dobrze. Nie boli?
Wymacywał stopę.
— Doskonale. Jestem z pana zadowolony.
— Czy mogę już wychodzić, panie doktorze? — zapytał Rokita matowo przyczajonym głosem.
— Gdzie? co? Nie może pan już uleżeć? A Roent
gen? Aha! Fotograf ja dobrze. Nic nie pokazała — zaśmiał się. — No dobrze. Spróbujmy. Zaczniemy jutro od dwudziestu minut.
Jeszcze klepnął go w stopę płazem dłoni i za
żartował: — Tylko ostrożnie przy całowaniu, panie Rrokita! W olno się panu poślizgnąć, byle nie na prawej nóżce, bo „osteomyelitis“ może panu wejść w krzyż i „spondylitis" gotowe. Zatem uwaga, panie Rrokita!
Rokita wpadł w szał radości i po wyjściu lekarza zaintonował na całe gardło: „Hej, kto Polak na bagnety!" — ale że miał głos kozi, galerja huknęła śmiechem demonicznym.
— Cicho, szczerzygnaty! — krzyknął — stawiam wino!
W pół godziny potem pękate „fiasco11 w plecio- nem opakowaniu wjechało aia werandę. Chorzy, przy pomocy lasek pospychali łóżka, toczące się na kółkach, na środek werandy i, zwróceni głowami do siebie, utworzyli „ligę narodów '1.
Wszyscy mieszkańcy drugiego piętra, obaj mil
czący Szwajcarzy, gruby i rykliwy Niemiec, najinte
ligentniejszy z nich a powściągliwy Francuz, oraz dwaj Polacy, uśmiechali się do siebie i trącali szklankami, jak obywatele Stanów Zjednoczonych
Europy, których nie pogodziła polityka, lecz pogo
dziło wino.
Naraz przerwało zabawę nieoczekiwane wido
wisko.
Na wzgórzu przed kliniką leżało skoszone przed kilku dniami siano i teraz przyszła przewracać je cała rodzina dawnych pasterzy, dzisiaj bogatych właścicieli złotodajnych parcel gruntowych. Oprócz rodziców i chłopa stanęły do roboty dwie córy, młode, tryskające życiem dziewczęta. W kapelusi
kach, w kolorowych, krótkich — oczywiście — su
kienkach, w pończoszkach i półbucikach, przetrzą
sały i roztrzepywały wonne siano, spuszczając się ku dołowi za pokosami. Jedna była barw y zielonej, druga różowej.
Uwaga całej kliniki oraz pijącej „ligi narodów"
skupiła się na pannach, jak oko Strzelca skupia się na muszce dubeltówki.
— Ładna jest ta czerwona, jak kluseczka. Tylko połknąć i oblizać się — z uznaniem oświadczył gru
bas i czknął z rozkoszą a tak głośno, jakby wystrze
lił z pukawki.
— Obie ładne. Obiebym uściskał, gdyby były bliżej — rzekł Francuz.
—- O tak. Francuzi są w tej kwest ji mocni —
krzyknął wesoło grubas, niezawsze odznaczający się taktem, czem wywołał salwę śmiechu n a trzeciem piętrze, gdzie się gnieździli sami Niemcy.
Wobec tego Francuz odciął się:
— Nóżki, jak u [paryżanki.* Nasza kultura.
Niemki poznałbym po stęporach.
— Ale patrzcie, jak zielona wdzięcznie lśni ko- roneczkami — zawołał Radwański.
— Oślepnę chyba — ryknął niepohamowany grubas.
Z góry gradem zaczęły się sypać dowcipy coraz energiczniejsze.
Radwański zadeklamował:
„Bydło pasą nie w łapciach z kory, lecz w trze
wiczkach.
I żną zboże, a nawet przędą w rękawiczkach.“
— Rogaty lud — rzekł Rokita.
— Bogaty? — nie! Siedzą przecie na samych ka
mieniach. Ale oświecony oraz rozmiłowany w wol
ności, pracy i czystości.
— Eiedyż to człowiek zatańczy z kobietą? — westchnął głęboko Szwajcar, a westchnienie za
twardziałego milczka nawiało melancholję na „ligę narodów“ i zasiało powszechną ciszę.
Półnadzy, w białych kapeluszach, wyglądali te
raz niby karawana, odpoczywająca na pustyni, któ
rej wzrok stęskniony ujrzał fata morgana.
Tymczasem Rokita „wjechał*4 do pokoju, aby się przygotować do jutrzejszej wyprawy, a kiedy wie
czorem pogaszono światła i cisza zaległa dom, sze
pnął do przyjaciela:
— Ciekawy jestem, czy też ją spotkam jutro?
—i Nie zapomnij — rzekł uroczyście Radwański, który zaczynał schodzić z Rokitą na „ty“ — nie za
pomnij pozdrowić ją ode mnie.
— Uczynię to z pewnością.
Nazajutrz, wsparty na kulach, aby nie męczyć schorowanej stopy, upajał się Rokita ruchem i wi
dokiem świata, który wydał mu się tak piękny i bo
gaty, jak dziecku. Pięć m inut stracił na podziwia
nie czarnego, puszystego kota, co, usiadłszy n a pło
cie między zrudziałemi liśćmi, czyścił i szorował swe i tak lśniące futro, niechętnie tylko darząc zie- lonem spojrzeniem natrętnego obserwatora. Rokita wołał nań pieszczotliwie: „kici! kici!“, ale kot, ro
zumiejący tylko język francuski, nie strzepnął na
wet uszami na dźwięki cudzoziemskie. Tu minęła zachwycającego się byle czem rekonwalescenta gibka panna ze szkatułą m alarską w ręce; tam
chłopcy majstrowali coś za węgłem domu; ówdzie pies zziajany ciągnął wózek pełen siana, zamaszy
ście i wesoło wywijając ogonem.
Wszędzie i wszyscy pracowali. Rokita miał wra
żenie, że ta wieś alpejska, zawieszona na takich wysokościach drga od mozolnego wysiłku, kipi peł
nią energji człowieka, radującego się pracą stwarza
nia swego bytu w obliczu groźnej i niemiłosiernej przyrody, wygrażającej mu zbliska potężnemi pię
ściami szczytów Tour, zwisających, zda się, tuż nad kominami domów. Tu stawało się rzeczą oczywistą, że tylko zaciekły, nieustępliwy wysiłek utrzymuje ludzkość w jej stanie posiadania.
Szczególnie jednak oczarował go i przejął po
dziwem wiadukt kolejki elektrycznej, zębami wgry
zającej się w górę, od stacji Aigle, leżącej na po
ziomie 500 metrów, do Leysin, wznoszącego się na wysokość 1500 metrów. W iadukt ów nie wyglądał jak martwe dzieło inżynierów i robotników, lecz jak utwór żywy, „biorący" górę siłą, ukrytą we wnętrzu kamieni, betonu i stali. Wrażenie takie na
rzucało się na widok krzywego łuku, jakim wiadukt drapie się w górę, wspierając się na arkadach roz
maitej rozpiętości. Skutkiem tego słupy wiaduktu w pierają się w ziemię, niby stopy olbrzyma, stawia
jącego kroki różnej długości, nierówno, zależnie od terenu, po którym stąpa.
Tyle było wogóle rzeczy godnych widzenia, cie
kawych, zachwycających, że Rokita znacznie prze
kroczył lekarski term in dwudziestu m inut i wracał pośpiesznie, kusztykając, znużony i rozentuzjazmo
wany, aczkolwiek nieznajomej nie spotkał. Ale już następnego dnia na zapytanie Radwańskiego zmie
szał się i rzekł, że ją spotkał i że na jego ukłon ob
darzyła go „słodkim uśmiechem". Radwański do
magał się szczegółów z chciwą zazdrością, lecz Ro
kita nie umiał ich dostarczyć, „bo ona przeszła i tyle“. Gdy jednak przez kilka dni następnych wra
cał z przechadzki, zdawał przyjacielowi sprawę ze wszystkiego, lecz zachowywał dziwne milczenie 0 nieznajomej, — Radwański zdumiał się i drwił z niedołęstwa Rokity. On, Radwański, dawnoby już odkrył jej mieszkanie i znalazł sposób nawiązania znajomości. Ale do tego potrzebne są zalety, któ
rych taki „kołek łódzki“, jak Rokita, nie posiada 1 nigdy nie nabędzie.
Rozmowy o kobiecie i miłości toczyły się między nimi tak często, jak o kraju. Oba tematy nie nużyły nigdy, nie wyczerpywały się, były urocze i niedo
ścigłe, jak fragmenty widzianych w wyobraźni miast
rodzinnych, ni ten czar drgającą falą rozgrzanego powietrza, przepływający od postaci bladej niezna
jomej.
Radwański, mężczyzna prawie trzydziestoletni, zwierzał się chełpliwie ze swych zdobyczy, napo
mykał o miłostkach i przyjaźniach z kobietami — szczególnie z czasów wojennych, gdy to błyszczał aureolą sławy porucznika arm ji polskiej, tylekroć zwycięskiej. Rokita, młodszy, zawsze słabowity, ły
kał tylko ślinkę i, w prostocie ducha, wierzył z naj- ryzykowniejsze nawet opowieści rodaka, kołysząc w duszy marzenia i układając brylantow e mozajki na tem at bodaj dotknięcia dłoni pani nieznajomej, bo i takie nawet zbliżenie wydawało mu się nie
prawdopodobne.
Jednocześnie drażniła go dufność i przechwałki Radwańskiego, którym mógł przeciwstawić „kon- kiety“ bardzo ubogie i tanie. To też trium f jego był pyszny i wymowny, gdy pewnego dnia mógł zamel
dować Radwańskiemu, iż nietylko znowu „ją“ spot
kał, ale zamienił nawet z nią kilka słów. Miała oczy ciemne i bardzo smutne, cerę bladą bardzo, bo po
chodziła „prawdopodobnie" z Hiszpanji.
Kiedy tak pysznił się, stojąc na werandzie przy
łóżku przyjaciela i malując szczegóły szczęśliwego spotkania, Radwański krzyknął:
—- O! właśnie ona idzie!
Rokita stropił się i, nietylko nie spojrzał, lecz pośpiesznie udał się do pokoju, niby po zapałki, ale nie wracał tak długo, aż nieznajoma minęła klinikę.
— Cóżeś tak nagle uciekł? — podejrzliwie spy
tał Radwański.
Rokita, nerwowo łykając dym papierosa, tłuma
czył się: ,
— To bardzo proste. Musiałbym się jej ukłonić i cała klinika dowiedziałaby się, że ją znam. A ja tego nie chcę, bo ona jest nasza.
— Nasza?
—- Moja i twoja.
— Łatwo dzielisz się zdobyczami serca.
— A czemu nie? — ty mi przecie nie możesz zaszkodzić —■ ironicznie ukłuł Rokita.
Radwański odwrócił głowę i nie odezwał się już wcale, a kiedy wieczorem wrócił z werandy do po
koju, również milczał uparcie i chmurnie. Odtąd przestał wypytywać przyjaciela o postępy jego za
lotów, niemniej słuchał chciwie, gdy skory do zwie
rzeń Rokita, sam z własnej woli, opowiadał mu o ich postępach.
Z każdym bowiem dniem bardziej zbliżał się z nieznajomą. W ięc stwierdził już z całą pewnością, że pochodzi ona istotnie z płomiennej Hiszpanji.
Posiada głos tak melodyjny, a ruchy tak wyraziste, że gdy jej braknie słów, porozumiewają się gestem i spojrzeniem. Raz, przy pożegnaniu, uścisnęła mu rękę tak czule, że ośmielił się zaproponować jej na jutro spotkanie i wspólną przechadzkę, na co ona zgodziła się po krótkiem wahaniu.
—i Spotkamy się o pół do czwartej na drodze do Veiges — zdawał relację Radwańskiemu — pod klo
nem, który...
— Daj mi spokój z twemi zwierzeniami — gwał
townie przerwał mu Radwański. — Zachowaj je dla swej przyszłej żony.
Rokita uśmiechnął się ironicznie:
— Zawsze składam jej ukłon od ciebie. Każe ci dziękować.
—• Bardzo mi przyjemnie. Nie proszę cię o to.
Wielki mi zaszczyt, że jakaś tam kokota raczy przy
jąć ode mnie ukłon.
— Nie przypuszczałem, że jesteś zazdrosny.
—- Przestań, idjoto, bo ci tę szklankę rzucę w głowę.
— Nie irytuj się, ofermo, bo ci w ątróbka spuch
nie.
— Jeszcze jedno słowo, a zażądam, żeby mnie przeniesiono do innego numeru.
-— Toby był skandal międzynarodowy. Dwóch nas tu jest Polaków i cała klinika dowiedziałaby się, że nie możemy z sobą wytrzymać!
— Jeżeli pan pragnie uniknąć tego skandalu, to proszę milczeć!
— Według rozkazu —- ukłonił się Rokita.
Po całych dniach leżeli obok siebie, nie rozma
wiając. Na werandzie niechęć wzajemną neutralizo
wała obecność „ligi narodów", ale gdy Rokita wra
cał z przechadzki, kose, nienawistne a mimo to ba
dawcze spojrzenie Radwańskiego, jakiem przyjmo
wał swego towarzysza niedoli, jątrzyło tylko i pogłę
biało nieprozumienie. Radwański usiłował nawet nie spoglądać w stronę sąsiada, chociaż Rokita oka
zywał wielką skłonność do ugody.
Raz nawet zerknął nieśmiało w stronę Radwań
skiego i szepnął: Kaziu..., ale Kazio ugodził go wzro
kiem kamiennym i spytał krótko a wyniośle:
— Czego pan sobie życzy?
— Życzę sobie, żebyś pękł — krzyknął Rokita wściekły i, odwracając się plecami, dodał:
— Fąflak.
Tego wieczoru Rokita przez długi czas nie mógł usnąć, nietyle ze wzruszenia, ile że w chorej stopie zaczęło się dziać coś niedobrego. Zdawało mu się, że cała noga jest zgorączkowana i od kolana do stopy przebiegały żyłami jakby zimne kulki żywego sre
bra. Ból nie rwał tak, jak na początku choroby, ale był podejrzany, jakby wnętrzem kości przemykały chłodne cienie i palące iskry.
Przerażenie chwyciło go za włosy.
Przecie już trzy tygodnie chodził jako tako. Na
pisał do domu, że zapewne wkrótce wróci. Marzył o Łodzi, o krzykliwej wrzawie tego potwora, który go wyrzucił z siebie hen do Leysin, niby kość na śmietnik. W myśli obejmował i całował starszego brata, który, odmawiając sobie wszystkiego, cały już rok łoży na jego leczenie. Czynił sobie zaklęcia, iż powróciwszy, weźmie s|ię do byle jakiej roboty, żeby tylko zarabiać i ulżyć opiekunowi. A teraz, gdyby na nowo!... Jeszcze rok w tych górach ob
cych, które go przygniatają, pośród ludzi, nie poj
mujących prawdziwie i jedynie ludzkiej mowy, pol
skiej mowy, co płynie z serca w serce, z ucha w ucho tak naturalnie i swobodnie, jak płynie woda potoku.
Jakiż on był głupi dawniej, kiedy nie zdawał sobie sprawy, jak mu są drogie zakopcone kominy i brud
ne rynsztoki rodzinnego miasta. Czy je znowu zo
baczy? Zdawało mu się, że mu stopa cierpnie i więd
nie. Jak najlżej, jakby w tajemnicy przed sobą, spró
bował poruszyć palcami nogi. Nadzieja trysnęła w nim błękitnym płomieniem. Ruszały się swobod
nie! Może to tylko złudzenie?
Obudziwszy się z rana, zapomniał jednak o kosz
m arach nocnych. Czuł wprawdzie zmoczenie, ale stopa funkcjonowała normalnie. Rozdrażniło go tylko bardziej, niż zwykle, że Radwański nie odpo
wiedział na jego „dzień dobry“.
Tego popołudnia przedsięwziął przechadzkę dłuższą, niż kiedykolwiek, dokoła całego Corbelet.
Jeszcze raz podziwiał groteskowy wygląd „wsi“
Leysin. Wznoszą się tu obok starych ruder i próch
niejących szałasów alpejskich z epoki hal i pastwisk, nowoczesne kliniki i hotele, podobne z powodu we
rand i galeryj, jakiami są obwieszone, do białych klatek o czterech, pięciu i sześciu piętrach. Obok kurnika i obory wyrasta, niby strojna kokietka, willa
urocza, pieniąca się kwiatami i zapachami, a błysz
urocza, pieniąca się kwiatami i zapachami, a błysz