• Nie Znaleziono Wyników

Wprowadzenie

Niniejsze wspomnienie powstało na podstawie relacji, zarejestrowanej w  ra-mach działalności Biblioteki Wspomnień – sekcji Koła Naukowego Historyków Studentów Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w  Lublinie – zajmującej się historią mówioną. Anna Błażejewska-Bąbol, urodzona w  Bydgoszczy, jeszcze przed II wojną światową wraz z rodzicami przeprowadziła się do Lublina. W cza-sie okupacji działała w  konspiracji oraz zajmowała się pakowaniem paczek dla więźniów Majdanka. W 1945 r. została aresztowana przez funkcjonariuszy Urzędu Bezpieczeństwa. Była więziona w  aresztach śledczych UB przy ulicach Krótkiej i Spokojnej, a także na Zamku lubelskim. Jej ojciec zginął w Katyniu. Anna Bła-żejewska-Bąbol jest członkinią Stowarzyszenia Rodzina Katyńska. Relację skróco-no o fragmenty niedotyczące głównego tematu, a opuszczenia zostały zaznaczone wielokropkiem w nawiasie kwadratowym. Poza tym dokonano zredagowania tek-stu, poprawiono błędy merytoryczne, stylistyczne i ortografi czne, jednak z pozo-stawieniem indywidualnych cech językowych świadka historii.

Relacja Anny Błażejewskiej-Bąbol

Urodziłam się w Bydgoszczy, ale tego miasta zupełnie nie pamiętam. Byłam bar-dzo mała, jak tatuś został przeniesiony do Torunia. Mój tata był lekarzem w woj-sku. Brał udział w obronie Warszawy w 1920 roku. Zresztą razem z moją mamą, bo moja mama, jak to wypadało patriotycznym dziewczynom, skończyła kurs pie-lęgniarski. W ten sposób się poznali – podczas największej bitwy koło Warszawy.

[…]. Tata został potem przeniesiony do Torunia, gdzie był komendantem szpita-la wojskowego. Toruń wspominam jak najbardziej mile jako miasto, jako ludzi…

Tam mi było najlepiej. […].

Chodziłam do szkoły Towarzystwa Przyjaciół Pomorza. Pamiętam, jak kiedyś przyszła do klasy nowa dziewczyna – Żydówka. Miała na imię Ada. Taka blada, mizerna… Nikt nie chciał z nią siedzieć. Ja ją przyjęłam do swojej ławki. Potem miałam kłopoty, bo mi ciągle przynosiła prezenty, z których musiałam się gęsto w domu tłumaczyć. […].

Maria Buczkowska 190

Po Toruniu tata dostał wielki awans i  został szefem sanitarnym Armii „Kra-ków”. […]. Z  Krakowa (nie wiem dlaczego) został przeniesiony do Lublina. To było raczej gorsze stanowisko, ale on był bardzo zadowolony, ponieważ pochodził z Kamieńca Podolskiego, więc lubił wschód.

Lublin zrobił na mnie wrażenie początkowo dziwne. Mieszkaliśmy na ulicy Wieniawskiej. Pierwszy mój wypad: poszłam ze swoją opiekunką rano do kościoła.

Na początku weszłyśmy do kościoła protestanckiego. Mówiono tam po niemiecku.

Byłyśmy strasznie zdumione, gdzie się znalazłyśmy. Wycofałyśmy się i poszłyśmy w dół Wieniawską. Trafi łyśmy na kościół, gdzie zakonnice w białych szatach bie-gały. Okazało się, że to mariawici. I to było moje pierwsze wrażenie z Lublina. […].

Tam chodziłam do szkoły powszechnej, a potem zdałam do gimnazjum urszu-lanek. […] Urszulanki bardzo dobrze spisywały się podczas okupacji. Dyrektorką była matka Bożena Szerwentke1. Cały czas prowadziła pomoc dla ludzi przesiedlo-nych. A ich ciągle było wiele: z Pomorza, z Poznańskiego, potem ze wschodu. Poza tym ona miała też kontakty z organizacją. […]. Jak przyszła wojna, nasze gimna-zjum było otwarte trzy miesiące bodajże, potem Niemcy je zamknęli. […].

Po wybuchu wojny wszystko się przerwało. Jakby ktoś przeciął linę. Skończyło się życie rodzinne, skończyło się szczęście, skończyła się wiara, że świat jest piękny i ludzie są dobrzy. Wszystko wzięło w łeb. I człowiek został taki młody, skołata-ny. Ale od razu zaczęła się konspiracja. Starsze towarzystwo, studenci, studentki – wszyscy zaczęli konspirować. To było nawet śmieszne w pewnych momentach, bo jak się szło na zebranie, to wszyscy z kamienicy wiedzieli, że na górze jest ze-branie. Był taki stary kawał powtarzany wśród nas: „Gość przyszedł na zeze-branie.

Stuka do drzwi na parterze. Wychodzi gość: «Panie, pan się pomylił. Zebranie jest na drugim piętrze, w tym samym miejscu, a ja jestem volksdeutsch. I wynoś się pan stąd»”.

Trafi łam do organizacji przez swoją przyjaciółkę Zosię Jonaczek2, która potem zginęła w powstaniu. Plątałam się pomiędzy NSZ-em a AK. […] Moim pierwszym i najważniejszym szefem był inżynier elektronik Luberadzki. Nosiłam między nim a jeszcze jednym gościem korespondencję, papiery… [śmiech]. Raz podobno na-wet granaty.

Chłopak z organizacji, który do mnie przychodził, przynosił mi kwiaty. Pod-padł. On nie powinien. To były tylko kontakty służbowe. Przyszło ostrzeżenie. Pan Luberadzki oraz drugi pan z AK uważali, że za dużo wiem i trzeba mnie stąd wziąć, bo prawdopodobnie ten chłopak jest konfi dentem. Zostałam wysłana do Warsza-wy. Na stacji spotkałam gościa z hasłem. Nazywał się Franciszek Balik. Miał 30 lat i wydawał mi się bardzo stary. Ale bardzo miły, bardzo dobry. Dostał polecenie od-wieźć mnie do Warszawy pod wskazany adres. Przyjechaliśmy w nocy, więc zapro-wadził mnie do swojego mieszkania, bo po nocy bał się ze mną łazić po mieście.

1 Bożena Emilia Szerwentke (1902–1982) – długoletnia dyrektorka szkół urszulańskich w Lublinie. W cza-sie II wojny światowej współorganizatorka kompletów tajnego nauczania, łączniczka duszpasterstwa okręgu lu-belskiego AK. Wielokrotnie odznaczona za walkę z okupantem oraz pracę konspiracyjną.

2 Zofia Jonaczek (1923–1944) – urodzona w Janowie Lubelskim. Brała udział w powstaniu warszawskim.

Zmarła w sierpniu 1944 r. w szpitalu polowym na ulicy Długiej.

191 Anna Błażejewska-Bąbol. Relacja świadka historii

To było na ulicy Żelaznej, na czwartym piętrze. Na wspaniałym piecu leżał stos ulotek. Pod nogami było pełno gazetek, biuletynów… Na kominku stał kryszta-łowy talerzyk, gdzie były pastylki trucizny. […] Zapytałam: „Po cóż pan trzyma w domu tyle trucizny?”. On powiedział: „To nie jest tyle, tylko kilka pastylek. Bo jakby tu weszło gestapo, to ja nie mam co dyskutować z nimi, tylko muszę to po-łknąć, bo przecież widzisz, co tu jest, tak? Tu nie ma się jak bronić. A po cóż mają mnie mordować i  zabijać, tak? Męczyć się. Ja zawsze mam przy sobie truciznę”.

I  później ja też miałam. Ale nielegalnie. Potem pojechałam do Zosi Jonaczek, z którą byłam w kontakcie. […] To było na ulicy Konwiktorskiej 5, czwarte piętro.

Tam też mieszkała pani Terlecka, która później została wywieziona do Ravens-brück, a stamtąd do Szwecji. […].

Potem okazało się, że chłopak, który przynosił mi kwiatki, nie jest konfi den-tem, tylko synem ogrodnika. A ja mu się po prostu podobałam. I mogłam wrócić do Lublina. […].

1 września miałam iść do szkoły. A tu w nocy samoloty. Tata poszedł do sztabu.

Zaczęła się wojna. […]. Uważał, że nie mamy co siedzieć w domu i odwiózł nas pod Lublin, do Ludwina. Tam byliśmy kilka dni. 12 września przyjechał do nas sa-mochodem, cały osmalony, czarny… Bardzo był zmieniony. Przyjechał się z nami pożegnać, bo wojsko wyjeżdżało z Lublina. Powiedział, żebym pilnowała rodziny.

I pojechał. To było nasze pożegnanie na szosie między Łęczną a Ludwinem. Już ojca nie zobaczyłam nigdy.

Za kilka dni weszli Niemcy. My zabrałyśmy się do Lublina. […] W  Lublinie mieszkanie było trochę rozwalone, bo bomba z  boku spadła. Mieszkali u  nas Niemcy na kwaterze. Dwóch. Jeden był bardzo poczciwy, stary lekarz z Wrocławia.

Bał się wojny chyba bardziej niż ja. Drugi był bardzo niesympatyczny. Potem przy-szło gestapo i wyrzuciło nas z domu na ulicę. […] Dobrze, że nam ludzie pomogli.

[…] Znaleźli dla nas jeden duży pokój na ulicy Norwida 6. Tam mieszkałam całą okupację. […] A nasze mieszkanie zostało wzięte przez gestapo. […].

Miałam kontakt z  Majdankiem. Była grupa młodych dziewcząt i  była pani Kaczyńska. Prowadziła sklep w  Lublinie na placu Litewskim. Jej mąż pracował w banku, na rogu Chopina i Krakowskiego Przedmieścia. Zbierałyśmy się tam […]

i robiłyśmy paczki na Majdanek. Dostarczała nam mąki słynna osoba – pani Gry-gowa3. Jej córka, Hanka, działała między nami. Jak przychodziły paczki, musiały-śmy mieć imię, nazwisko, imię ojca i datę urodzenia. Miałam takiego kolegę, na-zywał się Wacio Świeży. Był w grupie budowlanej, która pracowała dla Niemców.

Jego fi rma coś robiła na Majdanku. Wacuś tam chodził, przynosił nam grypsy. To były grypsy nie takie, że ”kochana mamo” i tak dalej, tylko wymagał właśnie: imię, nazwisko, data, imię ojca i data urodzenia. On to sobie wkładał na nogi, zawijał onucą i przynosił. […].

W ręce pani Kaczyńskiej wpadł gryps z Majdanka, gdzie było tylko imię, nazwi-sko i: „Błagam, przyślijcie truciznę. Ja dłużej tego nie wytrzymam. Jestem w ciąży,

3 Antonina Grygowa (1898–1980) – ps. Ciotka, Antonina, Mateczka. Działaczka społeczna i charytatywna.

W okresie okupacji współorganizatorka pomocy uchodźcom, jeńcom oflagów i stalagów oraz więźniom obozu na Majdanku.

Maria Buczkowska 192

biją mnie. Proszę o truciznę”. Nazwisko, imię – wszystko. […] Pani Kaczyńska nam to przeczytała. My siedziałyśmy i płakałyśmy. Ona powiedziała: „Nie, jednak tego nie wezmę na sumienie. Ja mogę posłać truciznę tylko do gestapo, jeżeli ktoś idzie na badania i  rzeczywiście nie ma szans. To mogę. Mam prawo moralne i  orga-nizacyjne. A  na Majdanek nie mam prawa żadnej trucizny wysłać”. Nie posłała tej trucizny. Po wojnie spotkałam ją na ulicy. […] Rzuciłyśmy się sobie na szyję.

Powiedziałam: „Niech mi pani powie jedno, tak ciągle za mną to chodzi, co się stało z panią, co przyszedł gryps z prośbą o truciznę?”. „Wyobraź sobie, przeżyła.

I dziecko jej przeżyło, i mąż jej przeżył. I żyją, są w Warszawie.” Tak się wtedy ucie-szyłam…, chociaż na oczy ich nie widziałam. […].

Potem, jak siedziałam na Zamku w 1946 roku, to zetknęłam się z przykrą rze-czą. Wychowywana byłam w duchu, że dobro i zło nie ma metryki. I tak wierzę do dziś. Przyprowadzili Ukrainkę do naszej celi. Miała na głowie strupy i wszy, bo NKWD ją strasznie zbiło. Nazywała się Pelagia. Była z bandy UPA. Potem mi opo-wiadała, że była sanitariuszką. Waliłam w drzwi. W końcu przyszła strażniczka.

Błagałam ją, żeby przyniosła mi coś na wszy i na rany. Zawołała sanitariusza, który mi przyniósł jakieś płyny. Udało mi się pomóc Pelagii. Obcięłam jej włosy i jakoś ją podleczyłam. Dziewczyny najpierw krzywiły się okropnie na to, ale potem po-godziły się z  tym, że jestem „opiekunką” Ukrainki. Ona mi mówiła na ucho, że strasznie nienawidzi Polaków. Ja mówiłam: „No co, no to Polaków. Ale o tu dziew-czyny, Polki…”. Nie było co z nią gadać. Po ukraińsku nienawiżu i nienawiżu ciągle mówiła. Głód był na Zamku, więc z nią dzieliłam się swoim jedzeniem. Potem szła na sprawę. Jak szło się na sprawę, to nie wracało się na Zamek, tylko albo jechało się do Wronek4, albo do jakiegoś innego obozu, albo na wolność. Więc się z nią że-gnałam: […] „No widzisz, to już teraz się żegnamy. Życzę ci szczęścia, żebyś długo nie siedziała, żebyś poszła na wolność”. I powiedziałam: „No już chyba teraz nie powiesz, że nienawidzisz Polaków?”. A  ona: „Toże, nienawiżu, nienawiżu”. Dalej nienawidzi. A ja powiedziałam: „A mnie, Hanię Błażejewską, głowę ci wyleczyłam, wszy ci wyłapałam, też nienawidzisz?”. Myślała, myślała dłuższy czas. Powiedziała:

„Toże”. […].

Z Żydówką siedziałam dosyć długo (dwa miesiące albo dłużej) w piwnicy na ulicy Krótkiej. […] Lena miała na imię. Pomagałam jej, a ona zaniosła mój gryps do szefa UB.  Ale miała w  tym interes. Była w  ciąży. Jej mąż albo kochanek był jakiś czas naczelnikiem na Zamku i  brał łapówki. Prawdopodobnie za to został aresztowany. Powiedziała, że ona na pewno wyjdzie i że jest żoną polskiego ofi ce-ra z partyzantki. Obok nas była piwnica na dole na Krótkiej i można było palcem wydłubać w ziemi otwór i rozmawiać z kimś, kto siedział obok. A tam był jakiś partyzant. […] Groziła mu kara śmierci, ale chciał się w pewien sposób wybronić.

Rozmawiał z Leną przez ścianę. Ona go naciągała, że może mu pomóc, bo wycho-dzi na wolność. Napisał gryps do naczelnika wywycho-działu, że zna mnóstwo różnych osób i  chętnie ujawni wszystko, tylko żeby go wypuścili. Oczywiście nie zrobili

4 Zakład Karny we Wronkach – utworzony pod koniec XIX w. W czasie II wojny światowej włączony w sys-tem więzień III Rzeszy. Po 1945 r. ponownie uruchomiony przez władze komunistyczne. Od 1956 r. funkcjono-wał, jako więzienie polityczne Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

193 Anna Błażejewska-Bąbol. Relacja świadka historii

tego. Napisałam gryps ostrzegawczy do mojej znajomej, która pracowała w Czer-wonym Krzyżu (to nie była osoba z organizacji, tylko normalny pracownik), że jest taka sytuacja, że osoby z kręgu (napisałam kto) niech się strzegą. Lena jeszcze na Zamku była tydzień i wyszła na wolność. Potem jak trafi łam na Zamek z Krótkiej, to mi o niej opowiadano. Płakałam, nie spodziewałam się czegoś takiego. Ofi cer, który podpisywał moje zwolnienie, powiedział mi: „Nie tylko, że siedzisz w ciur-mie, jeszcze grypsy wypisujesz”. Pokazał mi ten gryps. Zapytałam: „Skąd pan to ma?”. „Już wiesz chyba skąd”.

Na Krótkiej nigdy mnie nikt nie bił […]. Jedyną torturą było to, że miałam głodówkę. Przynosili mi tylko śledzie. Ale pamiętałam z dziecinnych lat książki, w których ofi cerom angielskim, kiedy ktoś ich chciał do czegoś zmusić, przynosił im ryby słone, a wody nie dawał. Miałam na głowie opaskę. Przywiązałam ją mię-dzy oknem a czymś w dole i tam śledzie za ogony wieszałam. Jeszcze do tego zna-lazłam w celi na podłodze kawałek szminki. Strażnicy mi mówili (bo się nade mną litowali), że blada jestem. To ja tą szminką pomalowałam buzię. Musiałam dobrze wyglądać… Jak pajac. To było na złość robione.

Ubikacja znajdowała się na końcu korytarza. Stukało się w drzwi i żołnierz wy-prowadzał. Tam tylko my dwie kobiety byłyśmy, reszta same chłopaki. Przyszedł telegram do mnie: „Hania ma iść do ubikacji”. […] Poszłam. Trochę nie bardzo mi się szło, już w głowie mi się kręciło. To był ósmy dzień głodówki. Jak weszłam, obejrzałam się: na sznurku, co się spuszcza wodę, wisiała butelka, a w niej zupa.

Wypiłam tę zupę. Pamiętam jak dziś, to był krupnik. Jeden ze  współwięźniów wpadł na taki pomysł. Oni wszyscy wiedzieli, że jestem na głodówce i  wszyscy mi współczuli. […] Na drugi dzień rano poszłam na przesłuchanie. Śledczy obiad przyniósł. „Proszę bardzo.” A ja powiedziałam: „Dziękuję, nie jestem głodna”. To było jedyne moje bohaterstwo. Machnął ręką i  kazał mi iść. Żołnierza zawołał, żeby zaniósł za mną jedzenie. Dał mi ten obiad i zjadłam sobie. Uważałam, że mo-głam zjeść. Jeszcze trochę dałam mojej towarzyszce. […].

Potem przyszło Boże Narodzenie. Przykro mi było w tej piwnicy, bo na Zamku to chociaż ludzie byli. Tacy i inni, ale zawsze jacyś. A tam tylko Lena albo czasem w  ogóle nikt, bo ją zabierali na dłuższy czas. W  wigilię siedziałam sama w  celi.

Przyszedł strażnik z kolacją. Wyciągnął rękę w moją stronę – pączka mi przyniósł.

Takiego stłamszonego w męskiej łapie żołnierskiej. […] Tak mi się wtedy lekko na sercu zrobiło, że jednak są dobrzy ludzie na świecie.

Później byłam na Spokojnej. Drugie więzienie zwiedzałam. Siedziałam nie-długo i nie było źle. W celi miałam przyjemne dziewczyny. […] Było wesoło, bo tam siedzieli chłopcy z Chodla, od „Zapory5” i śpiewali. W tej celi siedziały ich dziewczyny, kochanki, przyjaciółki, żony, mamy… wszyscy byli bardzo pozytywni, sympatyczni.

Ze Spokojnej pojechałam otwartym samochodem półciężarowym, pod karabi-nem na Zamek. Jechało ze mną kilku chłopców. Jeden starszy pan przedstawił się

5 Hieronim Kazimierz Dekutowski „Zapora” (1918–1949) – major, cichociemny. W 1943 r. przerzucony do kraju; dowódca oddziału partyzanckiego AK na Zamojszczyźnie. Po 1945 r. walczył na terenie województw: lu-belskiego, kieleckiego i rzeszowskiego. Aresztowany w 1947 r. W 1948 r. skazany na karę śmierci, stracony.

Maria Buczkowska 194

jako „Brzoza”. Taki miał pseudonim. Natomiast ten, co mi dał zupę, był ofi cerem z dywizji 27 – Kazik „Kord”6. Nie widziałam go nigdy w życiu, tylko koledzy stam-tąd mi powiedzieli, kto to był. A on za zupę w ubikacji dostał wtedy po mordzie.

Jechał też ze mną Kazik Żybicki. Jego tata miał piekarnię na Narutowicza.

Kiedy przejeżdżaliśmy przez plac Litewski, kolega mój szedł. […] Zobaczył mnie i kawałek biegł za tym samochodem po chodniku – chciał się dowiedzieć, gdzie mnie wiozą. […] Zobaczył, że jadę na Zamek i od razu tego samego dnia mamie powiedział, gdzie jestem. A na Zamku można było wreszcie normalnie co wtorek dostać paczkę. Tam dopiero dostałam, po tylu miesiącach, ubranie do prze-brania się.

Na Zamku były panie przeważnie ze wsi. Dziewczyny były różne, ale już nie tak sympatyczne, jak te od „Zapory” [śmiech]. […] Siedziałam między innymi z panią Lodzią Lewicką. Była to bardzo przyjemna i pozytywna osoba. Kilka osób bardzo ciekawych poznałam z Zamościa. […].

Zostałam nagle wypuszczona do domu, dosłownie. Zawołał mnie porucznik Huszcza […] (on mi pokazał mój gryps) i powiedział, że jest amnestia, więc nie warto sprawy toczyć. Mam podpisać, że nic nie powiem i nie będę przeciw pań-stwu występować. Podpisałam. Byłam na wolności, ale ile potem jeszcze miałam przygód z nimi… Bardzo dużo i nieprzyjemnych. To były takie zaczepienia. Jak gdzieś poszłam, to i za mną ktoś szedł, fotografował coś… Jednego razu kazał mi przyjść do hotelu Europa, podał numer pokoju. Bałam się iść. […] Poszłam, bo kazał, ale stałam pod drzwiami, nie chciałam wejść. Nie mógł robić awantury, bo ludzie byli. To tak załatwiłam.

Innym razem kazał mi przyjść na cmentarz. […] Miałam znajomego pana Je-rzego Bełczyńskiego, szefa w  banku. Pouczył mnie, co mam zrobić. Poszłam na cmentarz na Lipową, ale stanęłam tylko za furtą. Przyszedł gość. „Idziemy dalej.”

Powiedziałam: „Ja nie pójdę”. „No jak to? Kazałem pani iść pod kaplicę. Tam się miała pani ze mną umówić.” Powiedziałam: „Proszę bardzo, niech pan sobie idzie, a ja nie idę, bo ja się boję”. „Czego? Mnie się pani boi?” „Nie, pana się nie boję.

Możemy iść do kawiarni. Ja się cmentarza boję. Tam umarlaki same leżą, jeszcze wstanie który, mnie tam pogryzie.” Takie głupoty zaczęłam mu gadać. Wściekły był. To na pierwszej alejce się rozgrywało, ludzie nam się przyglądali. Kazał cho-ciaż cofnąć się trochę na lewo, to się zgodziłam. Nie mogłam powiedzieć, że boję się dwa metry odejść. Wyjął jakąś listę ze swoich teczek. Pokazał mi: „Kogo znasz, to masz zrobić znaczek”. Powiedziałam, że nie mam nic do pisania, to wyjął ołó-wek. Zaczęłam wszystkich zaznaczać. „Co ty robisz?” Powiedziałam: „No przecież ja wszystkich znam pracowników banku”. Bo wtedy pracowałam w banku rolnym.

To znałam wszystkich. […].

Z ubowcami miałam przykrości. Naprawdę. Jechałam na wczasy nad morze, po powrocie pierwsza rzecz – UB. Czekał na mnie taki i taki, tu i tu. I znowu musia-łam iść i mu się tłumaczyć. Wtedy na ulicę Chopina do biura mnie zaprosili. By-łam głodna jak nie wiem. „Tu masz bułkę.” Bułkę mi dał. Więc ją zjadBy-łam. „No i co wiesz dalej?” Nie wiem nic dalej. […] „A kto był tu, a kto był tam? A gdzie byłaś na

6 Kazimierz Filipowicz „Kord” (1910–1970) – porucznik, żołnierz 27. Dywizji Piechoty AK. 

195 Anna Błażejewska-Bąbol. Relacja świadka historii

spacerze z takim gościem czarnym, wysokim?” Byłam, faktycznie, ze znajomym.

Ale on nic nie miał wspólnego z żadną partią, żadnym działaniem. W ten sposób mi zmordowali studia. […] I tak do Gomułki7 to było.

Latem 1952 albo 1953 roku aresztowali moją mamę. […] Pracowała w szpitalu wojskowym Bobolanum8. Tam prowadziła bibliotekę. Pewnego dnia nie wróciła do domu. […] Pobiegłam do tego szpitala: „Była mama moja?”. „Była i wyszła.” Za-częłam dzwonić do szpitali. Do jednego, do drugiego. Trochę miałam znajomych, to mi pomogli, też dzwonili. Nie ma. U Jana Bożego9 nie wiedzieli. Mówili, że zna-leźli jakąś, jest w trupiarni. Poszłam, ale nie było mamy na szczęście. Bez śladu. To już pomyślałam: na pewno UB aresztowało.

Na drugi dzień (na noc mama nie przyszła) rano poszłam do Urzędu

Na drugi dzień (na noc mama nie przyszła) rano poszłam do Urzędu