ale niema Go w dziejach, w ludziach i w nim Siewierskim Jakobie...
Gdybyż zdobyć wiedzę, znaleźć pewność i wiarę że B6v czuwa, wymierza sprawiedliwość.
Kapłan wstał z klęczek i jął okadzać ołtarz wolno, uro
czyście... Kłęby kadzidła uroczyście i wolno słały się z try- buiarza, skupiały się i snuły, zasłaniały obraz i celebrującego obłokiem; po chwili rozpraszały się, wznosiły wysoko wątłe- mi pasami i tam znikły...
Siewierski patrzał to w one dymy wonne, których za
pach tak lubił, to na proboszcza. Ksiądz Jan znany mu od tylu Jat, tak pospolicie, powszednio, codziennie, że aż do łaty na butach i plamy na sutannie i z każdego błędu polskiego tu wyglądał przeobrażony.—Powaga i spokój w postaci księdza, to osobliwe u ołtarza przebrażenie zdumiewały zawsze Jakó- ba, budziły niemal cześć. Patrząc na proboszcza odczuwał i wierzył w owej chwili, że on, ten, tak dobrze znany mu Ksiądz Jan w poplamionej sutannie, w połatanych butach wie wszystko o Bogu i nie wątpi...
, 1 spokojna wiedza kapłana rozpraszała wątpliwości..
Bog jest... Jest niezawodnie... A jeśli Bóg jest, czemu dzieje SiewierskZiyStk° ?~ r ° Wnie naiWnie J’ak Prawdziwie zapytywał Nieszpory kończyły się. Jakób czekał między plebanią a kościołem na księdza Jana, którego cenił i lubił, któremu lubił często dokuczać.
Ksiądz modlił się, kadził, jak gdyby nic—zaczał, do
czekawszy wreszcie proboszcza—tymczasem Pan Bóg'prze
szedł na prawosławie. .
Ksiądz patrzał z uśmiechem w oczach i na ustach, przy.
zwyczajony do żartów swego parafianina.
—Lwów wzięty.
. Jak-.!. zdziwił się proboszcz, który nie wiedział dotąd mimo odbywającej się vv Siewiersku mąnifestacyi, który zawsze o wszystkim dowiadywał się ostatni.
Nastało milczenie. Kjsiądz zwiesił głowę.
_ , Nasłuchałem się /przed chwilą, że sprawiedliwość od pokolenia do pokolenia, że wielkie są dzieła pańskie, że
bo-jaźń Pana— początkiem mądrości, że Bóg Jakóbów—obroń
cą i pomocnikiem... Tak było może w starym zakonie, ale nie dziś... śniło się tak psalmiście...—napadał Siewierski.
Przechadzali się w cieniu drzew cmentarza, idąc coraz prędzej, jakby śpieszyli, żwir chrzęścił pod szybkiemi kro
kami Siewierskiego, ksiądz z trudnością mógł za nim nadą
żyć. Siewierski opowiadał o tern, co widział i słyszał, wyzna
wał obawy, powtarzał gorzkie uwagi swoje, powtarzał po kilka razy te same szydercze pytania.
Młody proboszcz słuchał pilnie ze spuszezonemi oczami, ze zwieszoną głową. Chwilami podnosił wzrok na mówiącego 4 znowu pochylił czoło. Zwijał swoje wązkie wargi, jakby tłu
miąc wciąż uśmiech, czy też cisnące się na usta słowa odpo
wiedzi.
—Słyszy proboszcz?—dopytywał raz po raz Jakób, któ
ry podczas każdej rozmowy z księdzem Janem doświadczał wrażenia, iż ten przebywa myślą głęboka w sobie, albo wy
biega kędyś dalej, że, słuchając, nie słyszy po prostu, a pa
trząc, nie widzi. Niecierpliwiło to Siewierskiego.
— Słyszę—cierpliwie zapewniał ksiądz.
—Uczono mnie, iż świat jest dziełem wszechmądrości, liczono podziwiać doskonały ład... zaiste, zaiste... Tymczasem, gdybym był Stwórcą, trapiłyby mnie wyrzuty sumienia, a gdybym był księdzem, bałbym się, że po tej wojnie narody gremialnie odpadną od kościoła—dręczył swego proboszcza Siewierksi, mówiąc, jak zwykle, półżartem, na poły ironicz
nie, szydząc w części z siebie, w części z tego, z którym roz
mawiał.
—Nie będę bronił świata przed panem Siewierskim, ani śmiem stawać w obronie Boga przed tymże panem Siewier
skim.
-—Tylko co?
—Niech pan nie wzywa Boga przed sąd swego rozumu.
—Nie mój to jest rozum!... Męka ludzka, krzywda na
rodu, tryum f zła wołają o pomstę — przerwał Siewierski i sam nie dokończył.
—Bóg nie rychliwy...
•—A tak! Czekajmy, spodziewajmy się!
122
K R E S Y
1 2 3
Nastało milczenie. Piasek chrzęścił pod stopami space
rujących, tęgie konary krępych klonów chwiały się lekko i drżały szerokie liście, szumiąc z cicha.
—Dwa tysiące lat chrystyanizmu, t. j. religii miłości i po dwóch tysiącach lat— taka wojna! I wszystkie kościoły, tolerują obrzydliwą rzeź, zanosząc we wszystkich państwach modły o zwycięstwo—oburzył się Jakób.
—Kościół nie przyczynił się do wojny.
•—Ale toleruje.
—Jakże mógł zabronić?
—Powinienby zabronić.
• Zamilki obaj. Siewierski nie wstępował na plebanię, ani dla sporu, ani po “światło wiedzy”.
—Jest werset, który pan pewno zna, bardzo głęboki—ci
cho powiedział ksiądz.
—Jaki?
* Oto idzie książę świata tego, a we mnie nic niema...
—Jakie to płytkie i przestrzale ¡—dąsał się Siewierski.
—Proboszcz chce o Antychryście, o końcu świata... i
—Ani jedno, ani drugie—bronił się spokojnie ksiądz—
pan czyta wszystkie pisma zajmuje się polityka, zastanawia się nad wypadkami. Ja nie mam czasu. Przeglądam jedną 4‘gazetkę”.
, ^>oco. °.n mówi gazetka—przemknęło Siewierskiemu) który się niecierpliwił, znużony drogą, rozstrojony wrażenia
mi, znękany.
Słuchał chwilę szeptania liści.
,, '•••■‘ tak - Jalt Pan> wstydzę się, lecz wstydzę się za ludz
kość, za tych, co szczycą się kulturą, cywilizacyą, etyką...
Tak szumnie pisano o postępie... tyle odkryć i wynalazków.., tyle pięknych haseł — mówił urywanemi zdaniami ksiądz, który przywykł i umiał milczeć, a nie umiał i nie lubił mó
wić.
—Pierwej mi proboszcz zaprzeczył, a teraz innemi sło- wy powtarza moje myśli—przerwał mu jeszcze raz Jakób.
Pan oskarża religię, która nigdy nie twierdziła, iż dokonała dzieła swego, że odniosła już zwycięstwo w walce o ducha ludzkiego. Tymczasem ostatni wiek był właśnie try umfem postępu, rozumu, wiedzy... wyzwolono się z pod
/
‘‘ucisku” kościoła, religię wypchnięto zadrzwi, ubóstwiono człowieka, ludzkość, rozum, technikę...
—Ksiądz stwierdza bankructwo postępu, ja —bankru- ctwo religii. Bankructwo jest tedy kompletne.
—I tu pan mi podsuwa własne myśli. O jakiemkolwiek bankructwie wyrokować nie pora. Nie jest to ostatni dzień dziejów.
—Nie rozumiem do czego proboszcz zdąża?
—Pan wytoczył Bogu proces o świat, o wojnę, ja przy
toczyłem werset...
—“Oto idzie książę świata tego, a we mnie nic niema
•—powoli powtórzył Siewierski, jak gdyby pojął wreszcie myśl proboszcza i zgodził się z nim pokonany.
—“ A we mnie nic niema”—podkreślił jeszcze ksiądz i zamilkł, rad, iż nie potrzebuje wdawać się w rozprawy, których unikał.
Zapadło milczenie. Czynił się już wieczór. Barczyste po
stacie nizkich rozrośniętych klonów straciły wyrazistość, spo
sępniały, majaczyły na tle zmierzchu ciemnemi kształty, po
dobne do szeregu groźnych wartowników, trzymających do
koła kościoła straż. Wśród liści przebiegało niekiedy drżenie i lekki poszum. Jednolite niebiosa zwisły, zdawało się, nizko nad wierzchołkami. Ale w pewnej chwili w szczelinie pomię
dzy powłoką chmur zaświeciła nikła gwiazda, wysoka, nie
skończenie daleko, świadcząc oddaleniem swojem o nieskoń
czonej dalekości nieba. Siewierski dotrzegł tę gwiazdę.
—A może nic niema, tylko chaos, bezmyślny i przez to okrutny, tylko złe, obudzą, omamienie— mruknął.
—Poco wstępowałem tu?—wyrzucał sobie w drodze—- poco nagadałem mu? Co z tyh dociekań?!
I znowu ogarnęła go odraza do ludzkości, do świata, do własnych myśli, do myślenia wogóle.
—Jeśli nic niema, tylko chaos, tylko zło—myślał znowu niepoprawny, szukając wzrokiem tam tej nieskończenie odle
głej, drobnej gwiazdy, której dalekość świadczyła o daleko
ści nieba.
I nie mógł jej znaleść.
124
K R E S Y 123
XI.
Jakkolwiek we wszeehświecie panował może zamiast mą
drego ładu chaos i zło, życie w Siewierski! i jego okolicy po krótkim okresie zamieszania wróciło do normy i toczyło się zwykłym trybem.
Sprzątnięto zboże, zakończono siewy, wybrano kartofle, puszczono w ruch krochmalnie. We dworze wstawiono pod
wójne okna na zimę, wydobyto z pak futra, które wietrzono kilka dni, Stasia rozpoczęła lekcye z Angielką z Francuzką, z nauczycielką, która wróciła z wakacyi, warzywa ułożono w piwnicach, a owoco w t. z w. salce. Janina jeździła, jak zwykle, co 10 dni mniej więcej do miasta po zakupy, do dentystki, do doktorów, których, zdaniem Jakóba, widywała zbyt często; Jakób dozorował robót jesiennych w parku, , gdzie zasadził tę samą, co każdego roku, ilość drzew, lustro
wał folwarki, objechał lasy, naradzał się z rządcami, czytał, wysyłał znaczne sumy pieniężne na rozmaite cele społeczne, wśród których pokaźne miejsce zajęły szpitale, oraz insty- tucye, opiekujące się jeńcami i zesłańcami.
Kilka godzin wieczornych Jakób spędzał w małym salo
nie, “matejkowskim”, zwanym tak z powodu wiszącego tam szkicu wielkiego mistrza, w towarzystwie żony, jak zwykle.
Janina robiła papierosy, szyła pracowicie dla rannych, dla jeń
ców. Często czytali coś. Nieraz tematem rozmowy bywała wojna, którą Janina traktowała nieco sceptycznie, jak wszy- , etko, której poświęcała, jak zwykle, tylko jedną czwartą
uwagi, uczucia, myśli.
Miała na nią pogląd umiarkowany, a wiadomości tra k towała z niedowierzaniem, obie strony wojujące także z
nie-I
dowierzaniem, a w dodatku z jednakową dozą niechęci; to też w Siewiersku do sporów, od których wrzało gdzieindziej, nie dochodziło nigdy. W większości wypadków w głównych i liniach Janina zgadzała się z mężem, często z zastrzeżeniami wprawdzie, czasami miarkowała jego uniesienie stereotypowym frazesem: “ Ty zawsze zapalasz się” ... Zresztą Ja- 1 ^bb, skryty wogóle czy zamknięty, w obecności żony “
zapa-'
lał się i unosił się” coraz rzadziej, przyzwyczaiwszy się uka
zywać jej tylko jedną czwartą myśli swoich i uczuć.
Przed wieczerzą przychodziła Stasia jednego dnia z An
gielką, drugiego z Francuzką, przeglądano wspólnie “ilustra- cye”, zabarwiając bezbarwne zdania na kolor koalicyjny.
Potem po kolący i Siewierski całował żonę w rękę i czoło i, otrzymawszy w zamian pocałunek także w czoło, zacho
dził pa chwilę do Stasi, by usiąść przy łóżku dziecka, jeśli dziewczynka jeszcze chciała pogwarzyć, albo postać chwilę i popatrzeć, gdy spała już, poczem udawał się na spoczynek do swego odległego skrzydła.
N azajutrz rano odwiedzał żonę w jej sypialni, pytał o sen, przynosił gazety, zadawał parę pytań, potem zabierał się do zajęć. Małżeństwo nie wchodziło sobie w drogę tak dalece, że kwestya małżeńska była może jedyną sprawą, nad którą Jakób zastanawiał się mało, a żona jego jedynym ty
pem, który, zdawało mu się, poznał do gruntu, który prze
stał badać.
Po stracie matki, którą niezmiernie, może z egzaltacyą kochał, Jakób tęsknił do ogniska rodzinnego i dlatego zapew
ne ożenił się bardzo wcześnie, jeszcze podczas studyów uni
wersyteckich, ożenił się zaś z Janiną, bo m atka jego ceniła ją, lubiła i zalecała mu ją na żonę, bo piękna panna Janina podobała się studentowi, bo miło mu było myśleć, iż po po
kojach dworu w Siewiersku krzątać się będzie ktoś, chętnie przez matkę tam widziany.
W świecie stwierdzono, iż Jakób Siewierski ożenił się nie nadzwyczajnie, ale pod każdym względem dobrze: z pan
n ą doskonale wychowaną, przystojną, z. porządnej rodziny, posażną (majątki graniczyły). Ludzie i on sam nazwali to miłością. Ludzie i on sam uznali, iż małżeństwo jest zupełnie szczęśliwe.
W przeciągu pierwszych kilku lat młoda para podróżo
wała studyując, zwiedzając. Dużo mieli wspólnych zapatry
wań, a w owym okresie i myśli. Zamało mieli wogóle wad czy też wspólnych wad... Gdyby podzielono między nimi te same przywary, zdarzyłyby się częściej zgrzytania, byłoby, mniej pogodnie, ale byłoby może lepiej.
1 2 6 K R E S Ti
K R E S Y
Wkrótce Siewierski poszedł dalej i głębej. Janina zosta
ła w miejscu. Nie spostrzegli tego oboje. W kilka lat po ślu
bie przyszła na świat Stasia. Podczas ciąży i wkrótce po po
łogu Janina zapadła ciężko na zdrowiu (nerki, reumatyzmy,
■w połączeniu z różr.emi powikłaniami) i lekarze orzekli, iż następna ciąża mogłaby zagrażać życiu. Wówczas to Jakób, który nie znosił wciskania się doktorów między męża a żonę, przeniósł się do swego odległego gabinetu, i odtąd stosunki między małżeństwem stały się jeszcze bardziej, jeśli to było rnożliwem, doskonale poprawnemi.
Janina i sama stosowała się ¡ 'stosowała w domu wszy
stko, każdy najmniejszy szczegół, każdą godzinę do upodo
bań męża, Siewierski starał się ze swej strony ustępować w drobiazgach, o które nie dbał, starał się nigdy nie zadra
snąć żony. Siewierski przywiązany a przyzwyczajony do żo
ny, przestał ją po prostu spostrzegać, liczyć się z nią odczu- wać jej obecność nie w domu, lecz w życiu, w sercu swojem,
!W myślach. Janina zaś, która ceniła męża i szczyciła się nim i w skrytości uwielbiała go, uważała, iż jest najzupełniej szczęśliwą. Oboje nie stawiali sobie żadnych wymagań i ani ludzie im, ani oni sami nie mieli sobie nic do wyrzucenia.
To też nigdy żadna chmura nie zmąciła pogody pożycia w pizeciągu kilkunastu lat, ani tej jesieni także. Dnie mijały, spokojnie, podobne do siebie, czasami urozmaicone jakąś wi
zytą, albo wyjazdem. Dwory wogóle odwiedzały siebie nieco częściej w tej epoce, gdyż ludzie potrzebowali podziału, po
lowali na sensacye, oczekiwali nowin niezwykłych i spodzie
wali się,, iż sąsiad je skądś zdobędzie albo, jeśli posiedli je sami, pragnęli czemprędzej zawieść sąsiadom. Siewierski za przykładem innych, także więcej wyjeżdżał z domu obierając za cel yyycieczek zwykle Tyszowce chociażby dlatego, że nie dochodziło tam do sporów, które go nużyły; że pan Ignacy, sam ciągle w ruchu, wysypywał jak z rogu obfitości mnó
stwo wieści, zazwyczaj pocieszających, często niepewnych, zwykle sprzecznych; że Aleksander, przykry w dyskusyi, bo arbitralny i uparty, wierzył w różne niemożliwe rźeczy, na- przykład w Polskę niepodległą i potężną w historycznych granicach; że Aleksander miał poglądy inne, niż wszyscy w części może właśnie te, do« których Jakób nie chciał się
1 2 7
przyznać nic z tchórzostwa wobec opinii, lecz że nie potrą*
fiłby ich rozumowo usprawiedliwić.
Z panną Gorzelską Siewierski nie mówił o wojnie i wo- góle widywał ją mniej rzadziej, krócej. Wojna, jak gdyby oddaliła ich czy rozdzieliła. Czasami, gdy Jakób przyjeżdżał, nie pokazywała się zupełnie, czasami przychodziła na krótko, często nie brała udziału w rozmowie, nawet najbardziej, dzięki Siewierskiemu, zajmującej lub błyskotliwej.
Zdarzyło się wszakże raz i drugi, iż Jakób, dojeżdżając do Tyszowiec, przypadkiem spotkał ją, idącą lub wracającą ze spaceru. Jakób wysiadał i szli razem. Odtąd Siewierski po
starał się z przypadku uczynic zasadę i przyjeżdżał w porze, w której wiedział, iż spotka pannę Kasię. Przechadzali się we dwoje szpalerem lip i klonów, których płaszcze kapały złotem, ociekały szkarłatem, szli dalej za szpaler iip aleją bzową, usypaną drobnemi, koloru gromnicy liśćmi, w pole.
Mówili przeważnie mało Kasia niekiedy od niechcenia zwra
cała uwagę jego na jakiś drobny szczegół, na zarys, kształt, oświetlenie obłoku, cudne odcienie wśród drzew, klucz od
latujących na południe żórawi, niekiedy Siewierski coś wska
zał. Porozumiewali się doskonale. I gdy dawniej Siewierski wysilał się, by nawiązać i utrzymać nić rwącej się rozmowy, na spacerach milczeli z upodobaniem. Milczeć przywykli.
Jakże Siewierski był wdzięcznym jej, iż nie poruszała zaga
dnień wojny, spraw, które bolały ją i jego, o których prag
nął na krótko chociażby zapomnieć.
Często wzrok Siewierskiego szukał jej ócz przedziwnych, zielonych jak toń onego jeziora, nad którem śpiewała nie
gdyś, tak już dawno temu, często spojrzenie pieściło śliczną jej rękę, w której tkwiła więź traw i wrzosów, jakiś pod
niesiony z piasku liść osobliwie i cudacznie piękny.
Zapanował między nimi stosunek łatwy. Któregoś dnia Kasia opowiedziała z prostotą dzieje swego dzieciństwa i sie
roctwa, o ciężkich latach, spędzonych w ubogim domu ciotki, w odległym mieście rosyjskiem, o tęsknocie za Polską nie
znaną, o* bracie Stefanie, który zmarł w Syberyi, którego pamięć czciła o wędrówce zagranicznej...
Siewierski słuchał, przeżywając opowieść, wczuwając się w nią, przejmując się. Patrzał w oczy, które pełne były,
128
-K R E S Y 129 blasku. Były rzeczy, których nie rozumiał były szczegóły, które pragnął by poznać. Nie pojmował, czemu i skąd panna Gorzelska, córka zamożnego niegdyś domu spokrew
niona z Jagminami, znalazła się na bruku prowincyonalnej mieściny rosyjskiej, czemu ciotka i brat nie wrócili z nią do kraju, do Polski, co stało się z majątkiem w Mścisławskiem.
Nie pytał o nic, zgadując, a w części przypominając sobie, że w rodzinie Gorzelskich były jakieś nieszczęścia, tragedye, przejścia, o których słyszał był dawniej. Nie py
tał także, dla jakiej sprawy cierpiał brat, czy ona podziela w zupełności brata poglądy, czemu z szyderstwem napom
knęła o tym lub tamtym... Nie chciał przerywać pasma zwie
rzeń, bał się, iż wywoła jakąś niewczesną uwagą zgrzyt.
Zresztą cóż z tego, że on nie podpisałby się pod programem bi-ata, że on i Kasia kochali książki w młodości, innych ludzi wielbili. Przeczuwał niemal od pierwszej chwili, że zapatrywania ich nie dałyby się zamknąć w tej samej szu
fladzie, iż różnymi szlaki wędrowała ich myśl, by dojść, kto wie, może do tych samych wyników, może dziś już, jeśli nie dziś, może z czasem...
Narazie panowały między niemi znaczne różnice. Prze
konał się o tern niebawem, przekonywali się zresztą codzien
nie z drobnych uwag, z niedomówień, z przemilczeń. Pewne
go dnia zabrnęli nej niepotrzebnie j w dziedzinę filozofii, reli- gii, psychologii. Jakób niechętnie podążał za nią w tym kierunku. Pokazało się, iż stoją niemal na dwu biegunach.
Ona wierzyła w postęp, w tryum f sprawiedliwości, prawdy, etyki, w rozum, w człowieka i w szczęście, w ludzkość i raje
71
u ziemi; zagadnień religijnych nie złębiała nigdy. Nie spierali się, nie próbowali siebie przekonać, przeciwnie Siewier
ski usiłował znaleść, czy przerzucić jakiś nad pozorną, zdaniem jego przepaścią most, gdy ona chwilami, jak gdyby z upc^
dobaniem uwydatniała rozbieżność.
—W oczach pana—wszystko marność nad marnościami.
Wielki mędrzec i wielki król to orzekł albo na schyłku ży
cia, albo w godzinach przesytu. Ludzkości zaś wogóle daleko daleko do schyłku i przesytu.
—Zapewne.
—A widzi pan... Należy tedy budować... Pokolenia maja- ją, robota trwa... I to jest cel.
—Papierowy, na papierze dla ludzkości, która jest oder- wanem pojęciem, więc czemś także istniejącem tylko na pa- pierze. A pani, dla mnie?
—Przedewszystkiem cel powszechny... powtóre życie każde ma znaczenie samo w sobie i przez się...
—Jakież, proszę pani, znaczenie?
—Szczęście...
—Które przebywa w wierszach, w wyobraźni, w pro
gramach...
—Którego niema na papierze, t. j. teoretycznie, a któ
re jest w każdem życiu, bo inaczej nie wytrzymaliby ludzie.
—Pani tedy twierdzi, iż szczęście siedzi w fotelu, wy
godnie rozparte w każdem mieszkaniu każdego człowieka.
—Nie w fotelu i nie wygodnie rozparte i nie w przeciągu 60 do 80 lat od pierwszego do ostatniego dnia. Może to być jedna godzina, może być godziną poświęcenia i zgonu, może być umiłowaniem całego życia.
—Jakże rzadko takie umiłowanie idzie w parze ze szczę
ściem.
—Zawsze. Ludzie, którzy kochają, nie szukają przecież celu. Kochanie jest celem i szczęściem. A w każdym życiu jest umiłowanie, jakieś kochanie, jakaś miłość... Rozróżniam te trzy pojęcia... Wszyscy coś, czy kogoś kochamy, wszyscy tedy jesteśmy szczęśliwi... powtóre wszyscy dążymy do szczęścia, a pragnienie szczęścia jest właśnie może szczę
ściem.
—Pozornie pani mnie pobiła. Zgadzam się z panią, iż pożąda człowiek szczęścia, ale to pożądanie, nazwane przez panią szczęściem, określiłbym jako wolę życia.
Dalszej rozmowie położyła kres panna Adela, wraca
jąca piechotą z sąsiedniej wsi.
Zdarzyło się potem, iż dla różnych przyczyn z powodu choroby Stasi i własnego niezdrowia, z powodu interesów, z powodu gości, oraz wyjazdu do miasta, Siewierski w prze
ciągu przeszło tygodnia nie był w Tyszowcach. Gdy wresz
cie postanowił i mógł wybrać się tam, Janina przyniosła mu zaproszenie z Targcwca na śniadanie, a razem z
zaproszę-| .
130 K R E S Y
K R E S U 131 hiem projekt odwiedzenia Targowieckich i Zapolskich tego
samego dr^p. > ^
Jakób ustąpił żonie, jak zwykle. I w Targowcu podczas śnidania i w drodze, Siewierski, doskonale wyrobiony świa
towo, zabawiał wszystkich, kogo trzeba było, ale Janina znała każdy odcień w usposobieniu, każdy półton w głosie męża i parę razy spokojne jej oczy przez szkła przyjrzały, się przelotnie, ale uważnie mężowi.
towo, zabawiał wszystkich, kogo trzeba było, ale Janina znała każdy odcień w usposobieniu, każdy półton w głosie męża i parę razy spokojne jej oczy przez szkła przyjrzały, się przelotnie, ale uważnie mężowi.