Kasia nie spojrzała nawet w stronę gościa. Małkowskiego oczy dziwnie promieniały. Szeptał coś do panny, ona pilnie słuchała...
Jakób Siewierski rozpoczął jedną z tych błyskotliwych rozmów, które umiał prowadzić jak nikt inny. Wybrał te
mat, który musiał zająć każdego, mówił do wszystkich, a jednak dla niej wyłącznie, mówił o Francyi i Polsce, a między wierszami mówił o sobie i z głębi. Nie patrząc, wiedział, iż wprawił pannę Gorzelską w roztargnienie.
Małkowski zamilkł, wstał, postąpił ku oknu, twił chwilę pod oknem, wrócił, usiadł posępnie koło Adelki. Dwa razy odezwał się i dwa razy jednem tra f nem słowem zbił go Sie
wierski. Ktoś zaśmiał się.
Wkrótce w pewnej chwili Siewierski, usilnie zatrzy
mywany przez gospodarzy, począł się żegnać. Gdy stanął przed Kasią, nie podniosła na niego wzroku, obojętna ręka wysunęła się natychmiast z jego dłoni.
Po odjeździe Siewierskiego rodzina tyszowska z zacho
wania się z wyglądu młodzieńca i panny odgadła, że Mał
kowski dostał odkosza, czyli odprawę.
Wówczas to pan Ignacy, jako wuj i opiekun, uznał, że przyszła pora wezwać do siebie i wypytać siostrzenicę. Ba
danie odbyło się w kancelaryi.
Kasia na wstępie poprosiła wuja, by znowu podjął X banku i przywiózł z miasta parę tysięcy, i została zgro
mioną za rozrzutność. A gdy siotrzenica dla usprawiedliwie
nia powołała się na niezwykłe okoliczności, wskazała na bie
dę wśród jeńców i rannych, na niezliczone potrzeby, wuj, sam hojny i ofiarny, powiedział krótkie kazanie o oszczędno
ści, lecz bez zapału. Potem Kasia, usiadłszy blizko prezesa na kanapie, spytała cicho, czy nie dolegają mu jakie zgry
zoty, dodając, iż ona zauwarzyła w nim od niejakiego czasu zmianę i, że jeśli to są kłopoty pieniężne, , w takim razie wuj może rozporządzać jej gotówką.
Zapolski spochmurniał i na razie jakby zamknął się w sobie. Targając swój wąs, nie mówił nic, z czego Kasia, która już coś gdzieś od “życzliwych” sąsiadów słyszała
A
o niezbyt świetnym stanie majątkowym prezesa, odgadła, że u trafiła w samo sedno trosk wuja. Powtórzyła więc pro
śbę swoją z naleganiem raz i drugi. Pan Ignacy, wciąż jeszcze posępny, zapytał ją, ile też ona ma w banku, poczem przyznał się do różnych utrapień, wkońcu, prosząc o sekret przed żoną, zwłaszcza zaś przed Aleksandrem, zgodził się wziąć kapitał siostrzenicy.
Wyraz twarzy, głos, wygląd zacnego prezesa natych
m iast przeistoczyły się. Zgarbiony, zestarzały, milczący w przeciągu świątecznych tygodni, odmlodniał teraz i stał się znowu tym dawnym, pełnym optymizmu, dobrodusznym, rzeźkim Ignacym Zapolskim, którego właśnie za honor, bez
troskę i raźność tak lubiła Kasia. Siostrzenica na razie i nie na długo zapewne uwolniła go od dotkliwych kłopotów.
Mógł oto dzięki zupełnie niespodzianemu zasiłkowi lżej odetchnąć, mógł znowu wyjechać z domu do miasta dla różnych spraw, nie potrzebując obawiać się spotkania z wie
rzycielami, mógł zasnąć spokojnie z wieczora bez niepokoju o to, jak wypłaci jutrzejsze procenta.
Zakręcając wąsa i potrząsając przytem po swojemu tak niezmiernie charakterystycznie głową, wytłumaczył Kasi, iż ona robi wyśmienity interes, lokując u niogo swój
kapitał na znacznie wyższy procent, on zaś dzięki jej po
mocy, potrafi przetrzymać kryzys, a wówczas, stanie się naprawdę Krezusem, bo i tu i tam, z lasu, ze młyna w Ro- mejkach, z gorzelni dziś zamkniętej, za rok popłyną strumie
nie złota...
Jeszcze raz poprosił siostrzenicę o sekret, co też Kasia mu jeszcze raz solnnie obiecała, a wtedy zacny prezes nie
zgrabnie, ale szczerze, niedoświadczony w tych subtelno
ściach, wręcz spytała Kasię, czemu odmówiła Małkowskiemu*
który “ poniekąd” zjednał tu sobie rodzinę, “poniekąd” po
dobał się jej, “poniekąd” jest bardzo dobrą partyą, jako chłopak zamożny, szlachetny, z porządnego gniazda, nazy
wany przez stryjów “perłą”.
Na co Kasia równie szczerze, a znacznie krócej odparła*
iż nie może wyjść za Małkowskiego.
—Możebyś poniekąd... nie tak zupełnie—nieśmiało z a-J80
K R E S Y
proponował wuj—możebyś wzięła do namysłu... trochę od
wlec nieszkodzi.
Siostrzenica milczała, końcem bucika wystukiwała jakiś tak t na podłodze, wbiła spojrzenie w podłogę.
—Za moich czasów, często zdarzało się, że po trzech, po czterech odkoszach panna zmieniała nagle zdanie, wycho
dziła za mąż i była najszczęśliwszą żoną—zaczął opowiadać Zapolski.—Pamiętam naprzykład Skibniewskich... ona Po- rzecka z domu... panny kapryszą nieraz i grymaszą, a w re
zultacie poniekąd nie zawsze same wiedzą, czego chcą.
Kasia dosłuchała opowiadania do końca, roześmiała się, niespodzianie po swojemu, pocałowała wuja w ramię, zdzi
wiony pan prezes nie potrafił nic więcej powiedzieć—i na tern rozmowa utknęła.
Niedzielna, w sprawie kupna Chocimowa narada, na którą Aleksander Zapolski zaprosił Jakóba, trw ała długo, ponieważ Ciecierski, równie uparty jak zacofany, bał się ryzyka, weksli, afer i wolał trzymać swoje znaczne kapita
ły w papierach wartościowych. Aleksander tłomaczył, wyli
czał zyski, przekonywał obu wspólników. Podczas herbaty, potem w gabinecie przybiurku, potem podczas kolacyi była mowa wyłącznie o pożyczkach, bankowych, procentach, ser
witutach, porębach, stopach kubicznych...
—Dlaczego Gorzelska wciąż daje odkosza?—spytał na
raz Ciecierski, snąć znudzony interesami.—Naco czeka? Ta
ki Małkowski naprzykład! Dobrze patrzy mu z ócz, chłopak rozumny, przystojny, zamożny, rozmiłowany w niej wyżej
uszu... Chyba ona zakochana w kim zakazanym?
Nikt Ciecierskiemu nie odpowiedział. Młody Zapolski w dalszym ciągu, zwracając się już wyłącznie do Jakóba, wychwalał wyborne łąki ChocimoAvskie, położone nad Sie- wierczanką.
—Powiadają, że Turski i Przyłęcki “machnęli się” za nią do Warszawy i obaj wrócili z kwitkiem. Coś panna za
nadto przebiera!—opowiadał jeszcze Ciecierski, widocznie zamiłowany w nowinach swojej parafii, poza którą nie wy
chylał się nigdy.
I znowu na słowa jego nikt nie zwrócił uwagi. Bogaty
■wdowiec czas jakiś zmiatał naleśniki w milczeniu. ■
181
182
-Kapitalna niewiasta 1-oraek! po chwili, jakby da S‘Cl," !lja k a niewiasta?—zdsiw.il się gospodarz. ,
—Twoja siostra Adela. Nie boi się am kul, ani moska
la ani tyfusu... Trzy razy już dotarła do Bagarzowa PO- wynheraUby tam biedacy, gdyby nie ona-opow ,adat
C.e-“3 3 :—zs‘sa “^=.“f
nieoświetloną, słuchał; lubo było cicho, stał i sPogląf al’ ^ przywalił pogrzebane uczucie, odezwała się skarga żalu, Imv niema tu, że Imy nigdy me będzie.‘ Aleksander wrócił do pustego domu, przeszedł przez pokoi jadalny, gdzie chłopak, dławiąc się chwyconentn z po - - miska ^naleśnikami, sprzęta! ze
wiem, udał się do gabinetu, zajrzał do ks ąg JR , . ’ tern wdział lisiurę i podążył do gospodarstwa. Rek H nie zniszczyły mu jeszcze cennej zarodowej ctoory bydł krajowego. Aleksander spodziewał się dnia tego dwu J cieleń się.
Tymczasem rącze siwosze Jakóba pędziły równym, wy
ciągniętym kłusem, trzaskając ostro kutemi podkowami po twardej ^ drodze, a z pod kopyt leciały bryły lodu. Same mknęły, janczary grały, jechano jakby w ^aloty Jakob zwiesił głowę, schował usta i nos w kołnierz dachy . p a trzył z podełba w przesłoniętą zjawę tej sudawnej no y, pełnej przedziwnej jasności, słodyczy i milczenia, której czar prysł od trzeźwego .pytania, zadanego trzeźwym
gło-sem rubasznego Ciecierskiego. ■ i •
—“ Naco Gorzelska czeka? Chyba zakochana w kim
zakazanym?” . , , .
Ubolewał, że znalazł się na drodze jej, wyrzucał sobie, czemu nie zszedł w porę i stanął między mą a Małkowskim.
Rozsądny Ciecierski miał racyę. Panna powinna v yj*
mąż, zwłaszcza, że nadarza się dobra partya. Panna powin
na zakochać się w kimś takim tylko, za którego może wyjść za mąż i powinna wyjść za mąż za tego, w którym jest za
kochana.
Tymczasem co on może jej ofiarować, prócz wahań swoich i wątpień, prócz tęsknoty i pragnienia szczęścia?
Nie. Nie ożeni się. Nie uczyni głośnego na całą Polskę skandalu, nie porzuci żony, córki. Tak... Jest Kościół, któ
rego powagę uznaje, są obowiązki, które spełnić, i je st świat, z którym liczy się więcej może, niż z przepisami re- ligii i z obowiązkiem. Wolno mu szaleć dla trzech naraz baletnic w trzech stolicach; zdobyłby tern tylko sławę, ale cóż byłby za śmiech, gdyby się rozeszło, że Siewierski na starość lata jak trubadur dla jakiejś nieznanej nikomu panny Gorzelskiej...
Zapewne dziś już rozeszło się między ludźmi. Tu przy
pomniał się Jakóbowi lekceważący ukłon Szczerbowskiego, spojrzenia cioci Tereni, która zawsze wie wszystko, szepty Diny, uśmiech “marszałka’'. Ludzie drwią z niego, a ją znie
sławią oszczerstwa i plotki. Ludzie nie czytają Platona i nie uwierzą w platoniczne uniesienia. Ponieważ on nie po
tra fi pójść ani przeciwko Kościołowi, a zwłaszcza przeciwko światu, ponieważ on nie może otoczyć jej opieką, obronić przed złemi językami, trzeba mu tedy oddalić się—na zawsze... i nigdy już...
Konie gnały jak wiatr, wesoło łomotały po ubitym szlaku wrzynając się hacelami w lód, podkowy, zapustnie, brzęczały janczary.
Na myśl, że nie wolno mu już nigdy widzieć jej ócz, że nie wolno mu nigdy usłyszeć jej głosu, że imię jej po
winien na zawsze wymazać z dni swoich, uczyniła się w sercu Jakóba, jak w domu żałoby, żałoba, i naraz potem, gdy uprzytomnił sobie, że wraca oto do pustego życia, do Janiny, do pustego domu, ogarnęło go beznadziejne zniechę
cenie. Wiedział, że potrafi dotrzymać i wyrzec się, ale na zniechęcenie i pustkę nie było rady.
Spełni tak zwane czy też rzeczywiste obowiązki, znaj
dzie zajęcie, tygodnie mijać będą szybko, nie zazna nudy.
K R E S Y lg3
ani bezczynności, wyliczy sobie i innym na placach wszy
stkie cele życia i zdania. Tak... ale żali poto człowiek przy
chodzi na świat? , . .
Siewierski spoglądał z podełba przed siebie, w jaśnienie nocy, w ponętę niewysłowionej tajemnicy, ukrytej na dnie milczenia i poświaty, a wolałby nie patrzeć w to piękno, nie przebywać z niem z tajemnicą i nocą sam na sam, chciałby móc uciec od siebie.
Usta szeptały imię, które obowiązany był wykreślić z myśli swoich, oczy widziały ją, choć nie wolno mu było podnieść na nią spojrzenia.
Wyminęli teraz przechodnia, który ukłonił się nizko.
Siewierski poznał go, kazał stangretowi stanąć, zabrał spotkanego podróżnego do sań. Był to dobry Jakóba znajo
my, Syczewski Wincenty, częsty w Siewńesku gość, jako m ajster do wszystkiego, wyborny rymarz, stelmach, a zwła
szcza stolarz, zubożały szlachcic, wdowiec, właściciel czte
rech morgów, ojciec licznych bardzo porządnych synów, gorliwy katolik z okolicy opornych, która, przed laty gwał
tem nawrócona z unii, wytrwała w walce aż do aktu tole
rancyjnego. Syczewski pokornie podziękował za łaskę, ucie
szył się.
I mknęli znowu. Po kilku minutach ceremonialnego, przepisanego etykietą, na której stary wyga znał się, mil
czenia, szlachcic zadał kilka pytań, jedno, drugie, trzecie z przestankami, jak tego wymagała przyzwoitość, a wkrótce rozgadał się na dobre.
Opowiadał, że idzie piechotą, bo konia z powodu cięż
kich czsów sprzedał, że trzech synów powołano mu do woj
ska, że Kostuś poległ na froncie południowym koło Lwo
wa—tu stary począł chlipać—drugi Władek “popadł” do nie
woli, trzeci—wokopach; że w domu zostało mu tylko trzech, najstarszy żonaty i najmłodsi, których niezadługo wypędzą z chaty na wojnę... tu znowrn mówił głosem łzawym, chli
piąc. , i w
Siewierski żałował Syczewskich, chłopców na schwał tę
gich, ale w boleść ojca nie bardzo wierzył, wiedział bowiem, iż stary z synami nie żyje w zgodzie i nosi się z zamiarem wstąpienia poraź trzeci w związk małżeński.
184
K R E S Y
Następnie szlachcic wdał się w politykę i ostrożnie a cicho, bojąc się wiatru, który wiał i nocy, która milczała, pytał Jakóba o nowiny strategiczne i jeszcze ciszej szeptał, że “pan Bóg” taki ukarze, że ze Lwowa “naszych” wypędzą, że Austryjaki przyjdą aż tu do Siewierska, aby kościoły zabrane otworzyć, wiarę świętą katolicką przywrócić.
Siewierski nie zbijał tych twierdzeń. Potem Syczewski począł wspominać dawne dzieje, znane mu w części ze wspomnień, w części z opowieści, dzieje wieloletniego ucisku i przymusowego nawracania opornych, historyę bohater
skiego wytrwania i cierpień, dzieje kapliczki, trzy razy cu
dem uratowanej.
W pewnej chwili szlachcic poprosił Andrzeja, aby za
trzym ał się, gdyż wtem miejscu rozchodziły się drogi, ale Siewierski ku zdziwieniu i furmana i szlachcica wyraził chęć odwiezienia towarzysza podróży aż do Meszyc, choć ozna
czało to nałożyć przeszło milę.
I znowu mknęli. Wesoło dzwoniły janczary, stary ga
dał bez ustanku. Jakób słuchał go, patrzał w przestrzeń, zapadał w zadumę, by natychmiast przerwać ją, bo zbyt pękały myśli, żaliło się serce.
Z Mieszyc, gdzie stary szlachcic zeskoczył i wązką ścieżką pobmął przez śniegi ku swemu zaściankowi, droga do Siewierska szła pzrez Tyszowce.
Powiew wiatru przyniósł najprzód zapach dymu, a ry- chiO potem poprzez zarośla i gaje bezlistnych drzew błysnę
ła^ tu i owdzie słabym światełkiem samotna szybka czwora
ków tyszowieckich, skupionych dokoła stawu na dole, i wy
żej na górze zaświeciły okna dworu.
Ku nim biegło spojrzenie Siewierskiego.
Po chwili Siewierski spuścił oczy, przymknął je nawet.
Wydał się sobie samemu śmiesznym, że z oddali patrzy w okna niby jaki trubadur.
, Usta wymówiły szeptem imię, które postanowił wy
kreślić z myśli swoich, oczy zamknięte widziały drogą po
stać, a w sercu szlochała tęsknota.
I nagle tęsknota i ból rozwarły się jak mgła niknie w świetle śłońca. . . Panna Kasia była oto na drodze.
185
1 8 6
Wyskoczył z sań, nalazł się obok niej. Z niezmiernej radości, doznanej przez oboje jednocześnie, nie wiedzieli co mówić. Uśmiechnęły się oczy i usta, witały o ^ ^eszyły eię. Milczeli. I długo szli razem, pełni szczęścia, milcząc ze zmieszania, z radości.
—Jaka dziwna noc!—rzekła cicho.
—Noc, w której się nic nie widzi, a wszysko wie i mc się nie w'ie, a wszystko przeczuwa.
Nastała cisza. . , , „
Ani chcieli, ani potrzebowali mówić. Brała ich tylko ochota, by ująć się za ręce i trzymając się za ręce, pomknąć wdał, niby dwa duchy skrzydlate przez białe równie, przez bary, zagłębione w zadumie, brała ich ohcota, by leciec przed siebie coraz dalej w przestrzeń, w noc, przez świat piękna,jaśnienia miesięcznego, czaru i ciszy.
I rzeczywiście byli niby istoty bezcielesne, bo ja o wiek widno było jak w dzień, oni. nie odrzucali cienia, i byli
jak duchy skrzydlate, choć nie rosły im skrzydła. Serca przepełniło im wesele anielskie. Szli wolno. Andrzej, nie chcąc przeszkadzać, wyminął ich wyprzedził znacznie i je
chał stęp a. ' , . ,.
Dążyli za nim, niepomni na przestrzeń i czas, odzy
wając się zrzadka krótkiemi, urywanemi zdaniami.
Im dalej, tern cudniejszemi, rzekłbyś stawały ziemia i noc, głębszem czyniło się przepełniające ich serca szczę
ście.
Naraz panna Kasia zatrzymała się.
__Muszę już wracać—rzekła—będzie daleko.:
—Jeszcze tylko•do tamtych sosen!
—Dobrze, do sosen. ,
A gdy dosięgli drzew, szli jeszcze pod gorę, by za szczytu wyniosłości spojrzeć w bielejące pola, w zachmurzo
ne, a świetliste niebiosa—i sobie w oczy.
Kasia stan ęła. '
’ .—Tu już kres, panie.
-—Tu już k r e s ! ...
Nie powiedział jej nic więcej, a ona ani domyśliła się, ani przeczuła, że ten najdroższy szczęśliwiec, czy
nieszczę-K R E S Y 181
śnik, któremu z Ócz patrzało kochanie, skazał siebie przed godziną na dożywotnie wygnanie, na dożywotnie osiedlenie w pustkowiu obowiązków, zasad, przepisów, że rozstawali się oto na zawsze.
Pożegnała go mocnym, koleżeńskim uściskiem dłoni.
Poco było to mgnienie, skoro już minęło?
Siewierski siadł, ukłonił się, siwosze ruszyły z miejsca kłusem, załomotały haceló na ślizkim szlaku, buńczuczni^
zagrały janczary.
Panna Gorzelska została sama na pustej drodze, daleko od domu, sama wśród pól. Sanie znikły za wzgórzem, za la
sem, umilkł zawadyaclti śmiech janczarów. Nastała zadzi
wiająca cisza, tak niezmierna, że aż dotkliwa, cisza próżni, która czyniła się zwykle zaraz po rozstaniu z kimś blizkim.
Kasia zaludniła ją myślami, obrazami, wspomnieniem, echem radości.
Zawróciła ku dworowi i szła wolno. Uśmiech błąkał się wśród zadumy jej i wśród twarzy, na której nie było już szczęścia, lecz tylko wdzięczna o nim pamięć.
Jakób usiłował dokumentnie, czy dowodnie wytłumaczyć jej, dlaczego to on jechał nie wprost do Siewierska, lecz na Tyszowce—i nie zdołał przekonać. Odgadła prawdę. Wy
starczyło jedno spojrzenie—i w owej chwili, gdy w jadącym poznała swego pana, darowała mu wszystko. Tak wielkiem było szczęście onego mgnienia!
Cały tydzień walczyła z sobą i z nim, chłodnym dyplo
m atą z obcej krainy, której nie potrafił, czy nie chciał za
słonić jej przed złym śmiechem, przed lekceważeniem i szy
derstwem świata. A właśnie wówczas potrzebowała opieki i przyjaźni. I nadarzył się Małkowski, dobry, wierny, od
dany Małkowski. Wahała się znużona pełna smutku, udrę
czona samotnością. j
Po tygodniu walki uległa nierozsądnemu sercu, choć zdawało się jej, że i on, ten drogi, a tak zagadkowy i taki*
inny niż wszyscy, dziwak, wolałby, ażeby nie słuchała serca, lecz posłuchała Małkowskiego.
I oto otrzymała nagrodę. Nie potrzeba jej nic więcej!
A świat, cóż ją obchodzi świat i jego szepty, obłuda*
obmowa, kłamstwo? <
1 8 8
Byleby od czasu do czasu chwila takiej, jak dziesiejsza,
•kojącej pociechy byleby przyjaźń jego i to oczami wyzna
ne kochanie..
Aleksander Zapolski nie był bohaterem powieściowym, jakkolwiek odpowiadał wielu warunkom, niezbędnym do tej roli: i t. odznaczał się hartem, żelazną wolą, miał ideał, któremu wiernie służył, był milczący, zamknięty i szorstki w stosunku do innych, a twardy dla siebie, krył w sercu miłość, nieuwieńczoną małżeństwem. Brakowało mu zato poezyi, wyobraźni i uczuciowości, wobec czego nie mógł działać na niczyją imaginacyę, budzić podziwu i zacieka
wienia, zdobyć sobie aureoli, w którejby się przedstawiał i chodził.
Sam Zapolski, lubo obok arbitalności i despotyzmu, w wysokim stopniu zarozumiały, gdyby wdawał się kiedy w rozbiór psychologiczny, zaliczyłby siebie z pewnością do ; kategoryi ludzi zwykłych. Wiedział, że jest dobrym rolni
kiem, że potrafi pracować na zagonie, że na placówce swo
jej potrafi zdziałać niejdno-^-i szedł prosto i trzeźwo diogą ku trzeźwym celom, bliższym i dalszym, które, jak słupy graniczne, mocno wkopał w ziemię, z których żaden nie się
gał wprawdzie obłoków, lecz każdy znowuż świecił odbla
skiem ideału. Był zadowolony z siebie, a nawet do niedawna i z życia.
“Przydałoby mi się trochę powodzenia”, albo: “nie mam szansy za trzy grosze”—mawiał często pół żartem, stosując to do gospodarstwa, które na lichych piaskach dużo przyczyniało zawodów, a rzadkie dawało pociechy, powtarzał teraz może częściej po cichu, myśląc o Imię, ale
¡nakazywał sobie wówczas milczenie.
Wiedział, że on już nigdy żony nie wprowadzi pod dach dworku nowińskiego, że nigdy dziecko gwarem dziecięcego gadulstwa nie rozweseli zmierzchu dni jesiennych, że nigdy \
XVII.
K R E S Y 189