• Nie Znaleziono Wyników

Bądźcie nadzwyczajni

W dokumencie Apostolstwo Chorych, 2015, R. 86, nr 1 (Stron 43-47)

REDAKCJA: Ksiądz Eugeniusz Dutkiewicz nazy-wany jest ojcem polskiego ruchu hospicyj-nego. Pani miała szczęście nie tylko znać go osobiście, ale także przez wiele lat współ-pracować i przyjaźnić się z nim.

ROMANA ANTONOWICZ: – Tak. Chcąc opowie-dzieć historię mojej znajomości z księ-dzem Eugeniuszem, muszę sięgnąć pa-mięcią do czasów, kiedy działałam jeszcze w Wojewódzkim Komitecie Zwalczania Raka, w Gliwicach. Na każde zebranie Komitetu zapraszaliśmy osoby związa-ne z działalnością podobną do naszej.

Na jednym z takich zebrań pojawiły się:

dr Maria Gross oraz Teresa Trzeciak, które zaczynały wówczas organizować hospicjum domowe w Katowicach. Po usłyszeniu od nich kilku zdań na temat idei hospicyjnej, niemalże natychmiast zrezygnowałam z działalności w Ko-mitecie i zgłosiłam się do nich z chęcią współpracy. I tutaj zaczyna się właściwa historia mojej znajomości z księdzem Eugeniuszem. Do Katowic zaprosiła go wspomniana dr Gross i to był początek jego zażyłego kontaktu z naszym hospi-cjum. Te kontakty wymagały oczywiście

sporego wysiłku, bo ksiądz Eugeniusz na stałe mieszkał i działał w Gdańsku.

I tam właśnie z jego inicjatywy powstało pierwsze w Polsce hospicjum domowe.

– Tak. Ksiądz Eugeniusz pełniąc posłu-gę kapelana Akademii Medycznej w Gdań-sku zaobserwował, że osoby umierające, które wypisywano ze szpitala do domu, często były pozostawiane same sobie, bez należytej i fachowej opieki. Razem z prof.

Joanną Muszkowską-Penson, ówczesną ordynator oddziału wewnętrznego, doszedł do wniosku, że tej dramatycznej sytuacji należy jakoś zaradzić. Ksiądz Eugeniusz spotkał się nawet z Cicely Saunders, zało-życielką słynnego londyńskiego hospicjum stacjonarnego im. św. Krzysztofa, by za-czerpnąć z jej doświadczenia. Ale forma hospicjum stacjonarnego nie do końca mu odpowiadała. To spowodowało, że zaczął organizować zespoły wolontariuszy, które odwiedzały chorych w domach. Z czasem zaowocowało to powstaniem wzorcowe-go modelu domowej opieki hospicyjnej.

Ksiądz Eugeniusz przecierał szlaki – był absolutnym pionierem i animatorem tego Romana Antonowicz, założycielka domowych hospicjów i wieloletnia wolontariuszka, opowiada o początkach ruchu hospicyjnego w Polsce, o kapłanie, który zmienił jej życie i o momencie, w którym stanęła nad przepaścią bólu.

APOSTOLSTWO CHORYCH

44

S K A R B H I S T O R I I

dzieła, które dzisiaj nazywamy ruchem hospicyjnym.

Nie dziwi mnie zatem, że zależało wam – jako osobom tworzącym od podstaw hospicjum domowe – na kontaktach z nim.

– Dosyć szybko znalazłam się w za-rządzie katowickiego hospicjum i byłam zaangażowana w organizację rozmaitych przedsięwzięć, między innymi rekolek-cji dla hospicjantów w Kokoszycach. Do ich prowadzenia zapraszaliśmy właśnie księdza Eugeniusza. Przyjeżdżali na nie ludzie z całej Polski, czasem nawet 120 osób. To były niepowtarzalne rekolekcje, tak jak niepowtarzalny był sam ksiądz Eugeniusz. Spotkania z nim były dla mnie bardzo ważne. Kiedy nie mógł się z nami spotkać osobiście – głównie z uwagi na odległość między Katowicami a Gdań-skiem – pisał do nas listy. Ja je nazywałam

„listami do Filipian”.

Jakim człowiekiem był ks. Eugeniusz?

– Określał go niezwykły sposób przeżywania, mówienia i odczuwania, ale przede wszystkim ogromny związek z człowiekiem cierpiącym. Ja przy nim zrozumiałam, że pomoc bliźniemu wpi-sana jest w człowieczeństwo i że jeżeli ktoś nic nie robi w tym kierunku to – przepraszam za surowość – odsądzam go od prawa nazywania się człowiekiem.

Ksiądz Eugeniusz miał nieprzeciętną wrażliwość i nie uznawał „katechetycz-nego” towarzyszenia chorym. Zawsze nam powtarzał: „Bądźcie z nimi z głębi ludzkiego bólu”. Nie chciał, abyśmy idąc do chorych byli punktualni, pracowi-ci, pilni…On zawsze mówił: „Idąc do chorych, bądźcie nadzwyczajni”. Zresz-tą miał wiele podobnych myśli, które zapadły mi w pamięć i które od Niego przejęłam. On zupełnie zmienił moje życie.

Ksiądz Eugeniusz wśród hospicjantów podczas rekolekcji w Hałcnowie, w 1994 roku.

ARCHIWUM PRYWATNE

45

APOSTOLSTWO CHORYCH

S K A R B H I S T O R I I

Co konkretnie dla Pani oznaczało „bycie nadzwyczajną”?

– Dla mnie nadzwyczajność to wszyst-ko to, co leży poza granicą obowiązku.

Obowiązki znałam dobrze z własnych pobytów w szpitalu – rycyna, aspiryna i koniec. Zdarzało się, że chory dzwonił w nocy po siostrę, a ta albo nie przycho-dziła w ogóle, albo wchodząc do sali, od drzwi pytała: „A co się znowu stało?”.

Tymczasem nadzwyczajność to bycie z chorym nie wtedy kiedy ma się czas, ale wtedy, kiedy on tego potrzebuje. Pa-miętam pewnego pana, podopiecznego naszego hospicjum, który miał założony gips z powodu złamania. Którejś upal-nej niedzieli zaczął puchnąć i jego ciało niemalże „przelewało się” przez ten gips, powodując straszliwy ból. Nie myśląc długo, rzuciłam wszystko i pobiegłam na pogotowie, błagając chirurga, by po-szedł ze mną do tego pana i choć trochę ulżył mu w cierpieniu, rozcinając gips.

Chirurg patrzył na mnie jak na wariatkę.

Kiedy jednak nie dawałam za wygraną, w tej złości na mnie, złapał chirurgiczne nożyce i w białym kitlu pędził przez pół miasta na ratunek. A ja pędziłam za nim, budząc radość niedzielnych spacerowiczów. Pa-miętam też kobietę, która opiekowała się w domu swoim 26-letnim synem z guzem mózgu. Rysiu był leżący i miał blisko 190 cm wzrostu. Matka była skrajnie wycieńczona opieką nad nim. Chodziłam wówczas do nich na zmianę z pięcioma innymi wolonta-riuszkami. Kiedy widziałyśmy, że ta matka dłużej tego nie wytrzyma, wpadłyśmy na szalony pomysł, że wyślemy ją do sana-torium i przejmiemy opiekę nad Rysiem.

I to się udało! Załatwiłyśmy sanatorium

dla tej pani i zajmowałyśmy się jej synem dzień i noc.

To faktycznie nadzwyczajne.

– Stale szukaliśmy w sobie tej nadzwy-czajności. Pamiętam historię z pewnego domu, w którym nasz kapelan sprawował Mszę Świętą. Dom całkowicie dysfunk-cyjny, warunki straszne do tego stopnia, że trudno było znaleźć czysty kawałek stołu, by godnie tę Mszę odprawić. Ale wchodziliśmy z Panem Bogiem także do takich miejsc, bo tam też byli chorzy. I na tę domową Mszę spóźnił się zapijaczony konkubent, dzierżący w dłoni przepiękny obraz Matki Bożej. Okazało się, że tak bar-dzo był przejęty naszą wizytą, że poszedł do sąsiadki i korzystając z chwili jej nie-uwagi, ukradł ten obraz, aby „upiększyć”

naszą Mszę. Staraliśmy się być prawdzi-wymi świadkami – w każdych warunkach i wobec wszystkich – i jak widać, czasem kogoś to ruszało.

Myślę, że w obecnej rzeczywistości szcze-gólnie może szokować nie tyle fakt, że w ogó-le robiliście takie rzeczy, aogó-le to, że robiliście je całkowicie bezinteresownie i wolontaryjnie.

– To była nasza zasada. Ksiądz Euge-niusz ostrzegał przed pieniędzmi i stan-dardami. Dlatego kiedy zaczęła się era hospicjów stacjonarnych, na swój sposób bardzo to przeżyliśmy. Oczywiście hospicja stacjonarne są bardzo potrzebne i robią dzisiaj fantastyczną robotę, ale w sensie idei jest to trochę coś innego. Ksiądz Eugeniusz sam zaczął budowę hospicjum stacjonarne-go w Gdańsku, bo widział w tym wartość.

Niestety obecny czas przyniósł ze sobą standardy, limity, kontrakty z Narodowym

APOSTOLSTWO CHORYCH

46

S K A R B H I S T O R I I

Funduszem Zdrowia, medyków pracujących na kilku etatach. To nie zawsze służy dobru chorych. Zaczęło się więc pojawiać zasadni-cze pytanie, czy można dobrze robić to samo co wcześniej tyle, że za pieniądze. Myślę, że można robić nawet lepiej, ale to nie jest już TO samo. Ksiądz Eugeniusz zawsze mówił, że współcierpienie za pieniądze jest okrop-ne, bo gdy przychodzi godzina 15.00, po prostu ściąga się kitel i wychodzi do domu, ponieważ skończył się czas. Absolutnie nie chcę przez to powiedzieć, że takie rzeczy mają miejsce w hospicjach stacjonarnych, ale trudno nie zgodzić się z obawami księdza Eugeniusza, który przeczuwał tutaj jakieś niebezpieczeństwo utraty ducha posługi na rzecz zatrudnienia.

– Przez wiele lat oprócz bycia szeregową wolontariuszką w hospicjum, bardzo aktywnie angażowała się Pani także w inną działalność hospicyjną. W czym to zaangażowanie się przejawiało?

– Współzakładałam w Polsce kilkana-ście hospicjów domowych, między innymi w Pszczynie, Jastrzębiu-Zdroju, Tarnowie czy Mielcu. Założyłam także Ośrodek Szkoleniowy „Adsum” (łac. „jestem dla”), w którym wykładowcy o wysokich kwali-fikacjach uczyli hospicjantów medycznych i niemedycznych właściwego podejścia do chorych i w ogóle wszystkiego, co człowiek posługujący w hospicjum powinien wiedzieć o służbie umierającemu. Do współpracy za-praszaliśmy same znakomitości, np. prof.

Jacka Łuczaka, prof. Wandę Półtawską czy o. Jacka Salija. Oprócz tego, gdzie tylko mo-głam, przemycałam ideę hospicyjną, orga-nizowałam konferencje naukowe, wykłady.

Zawsze byłam bardzo wrażliwa na ludzkie

cierpienie i właśnie ta wrażliwość stanowi-ła początek przekuwania tej idei w służbę drugiemu człowiekowi.

– Właściwy sposób podejścia do chorego, o któ-rym Pani mówi, jest chyba najtrudniejszą do opanowania sztuką.

– Tak myślę. Bo można świetnie nauczyć się robić opatrunki, wymieniać pampersy, aplikować czopki i tamować masywne krwo-toki. Ale chory ma być podmiotem naszej opieki, a nie tylko medycznym przypadkiem.

Również w tym temacie wiele bezcennych wskazówek dał nam ksiądz Eugeniusz Dut-kiewicz. Zawsze powtarzał, że chory musi czuć, że jest najważniejszy i że wszystko ma być tak, jak chory sobie życzy. Mówił, że chory to Chrystus idący z krzyżem, które-mu my mamy towarzyszyć. A towarzyszyć znaczy iść w jego tempie, nie pouczać, nie nalegać i nie instruować. Nie mówić mu jak ma żyć, jak ma cierpieć, jak ma kochać Pana Boga i jaką drogą ma dostać się do Nieba.

Cierpienie jest wędrówką chorego, którą on ma prawo odbyć po swojemu, a my mamy tylko być w pobliżu, gotowi do pomocy.

– Kiedy słucham tego, co Pani mówi, mam nieodparte wrażenie, że nie są to mądrości wyczytane z książek, ale prawdy, których Pani doświadczyła i które przecierpiała. Wiem, że potęga bólu nie ominęła Pani życiorysu. Zechce Pani o tym opowiedzieć?

– Kiedy zaczął chorować mój mąż, bar-dzo ograniczyłam swoją hospicyjną dzia-łalność. Wiedziałam, że mam wobec niego ewangeliczne powinności – że nie mogę innym pomagać, a jego zostawić. W czasie towarzyszenia mężowi w chorobie, nagle zmarł na udar mój 50-letni syn… Zmarł

47

APOSTOLSTWO CHORYCH

S K A R B H I S T O R I I

w dniu swoich urodzin, 16 stycznia, w nie-dzielę. I nie wiem czy można w ogóle coś sensownego w tym momencie powiedzieć.

Tego nie da się opowiedzieć. Ale ponieważ stan mojego męża stale się pogarszał, mu-siałam wziąć się w garść i wypełnić swoją misję opieki nad nim. To wymagało ode mnie niezwykle ciężkiej pracy, bo angażo-wało mnie w dzień i w nocy. Było mi bar-dzo ciężko. Nie miałam czasu, by opłakiwać syna, by przeżyć normalną żałobę. Opieka nad mężem stała się już na tyle trudna, że podjęłam decyzję skorzystania z zaproszenia przeniesienia się do zaprzyjaźnionego Ho-spicjum Cordis. I w hoHo-spicjum,

w centrum mojej uwagi również był mój mąż. Tam spędziłam z nim pół roku, prawie w ogóle go nie opuszczałam. Czasem wy-ganiano mnie na spacer, albo na chwilę jechałam do domu zrobić pranie. To wszystko. Poza tym nie odstępowałam męża na krok. Rok i pięć miesięcy po śmierci syna,

mąż zmarł. Odczułam wtedy ogrom cierpie-nia. Ból całkowitego opuszczecierpie-nia. Nawet nie potrafię tego opisać. Nic nie miało wówczas sensu. Może to, że im jest już dobrze. Ale moje życiowe doświadczenia w pewnym sensie mnie ratowały, bo wiedziałam, że jest tylko jedna droga wyjścia z tej sytuacji – droga akceptacji i całkowitego oparcia się na Bogu. Nie rozpaczałam zatem, nie mia-łam też pretensji do Pana Boga. Niemniej te wszystkie trudne doświadczenia w jakimś sensie się objawiały. Cierpiałam na bezsen-ność i nocne lęki, nie jadłam i chudłam.

– Czy upragniona pomoc skądś w końcu nadeszła?

– Tak. Potwierdziło się, że panaceum na największy nawet ból jest drugi człowiek, przyjaciel. Kilkoro moich najbliższych przyjaciół trwało przy mnie niezłomnie.

Dopiero w kwietniu tego roku zaczęłam w miarę normalnie funkcjonować. Na nowo zauważałam, że pada deszcz i pachną kwiaty.

– Ale to nie był koniec trudnych doświadczeń…

– Nie. Od lat cierpię na szpiczaka – raka kości. Kiedy zajmowałam się mężem, moja choroba rozwijała się bardzo wolno, bo ad-renalina robiła swoje. Jednak w miarę upły-wu czasu wyniki się pogarszają i powinnam

podjąć terapię. Nie ma we mnie na to zgody. Poddam się jeszcze niezbędnym badaniom i tyle.

– Czy to znaczy, że jest Pani osobą spełnioną?

– Jak najbardziej spełnioną.

Mam 81 lat i w moim życiu zna-lazło się wszystko, czego mogłam sobie życzyć. Chcę tylko spokoj-nego życia wedle tego, czego Bóg dla mnie pragnie, a kiedy przyjdzie pora, chcę po prostu umrzeć.

– Mówi Pani o tym tak spokojnie.

– Oczywiście obawiam się momentu śmierci, bo to jest coś nieznanego. Ale wie-rzę, że moje cierpienie ma czemuś służyć i że to Pan Bóg kieruje tym wszystkim. Chyba nie ma sensu, żebym mówiąc prawie przez całe życie dwa razy dziennie: „bądź wola Twoja”, teraz – w tym najtrudniejszym, ale i najważniejszym momencie – nie powie-działa Mu swojego fiat.

rozmawiała: RENATA KATARZYNA COGIEL

Chory to

W dokumencie Apostolstwo Chorych, 2015, R. 86, nr 1 (Stron 43-47)

Powiązane dokumenty