• Nie Znaleziono Wyników

Rozdział I: Proces badawczy, metody, źródła i autorefkeksja

5. Budowanie relacji społecznych w terenie

Jak wspomniałem powyżej, jadąc do Rumunii miałem pewne wyobrażenie badań terenowych. Zakładałem, że między innymi dzięki mojej osobowości, kontaktowości budowanie relacji z członkami grupy będzie przebiegało w sposób nieodbiegający od tego, z czym miałem do czynienia w Karpat’skim. W rzeczywistości moje przekonanie i

65

pewność siebie szybko zaczęły ulegać dekonstruowaniu. Nie sposób w tej pracy omówić całego procesu „wchodzenia” w społeczność i problemów z nim związanych.

Chciałbym jednak skupić się na kilku wybranych elementach ukazujących złożoność mojej obecności w terenie, budowaniu relacji i wchodzenia w interakcje.

Na początku badań wierzyłem, że zamieszkanie wspólnie z tamtejsza rodziną pozwoli mi na łatwy dostęp do ich świata. Da sposobność na częste rozmowy, obserwację codzienności i uczestnictwo w niej, a co więcej pozwoli dzięki ich powszednim interakcjom z kręgiem krewniaczym i sąsiadami na tworzenie siatki znajomych pomocnych w rozwijaniu i prowadzeniu badań. Okazało się jednak, że była to w pewnym stopniu naiwna idea. O ile w obu miejscowościach „wspólnota” stołu dzielonego z obiema rodzinami rzeczywiście dawała w miarę szerokie możliwości do obserwacji, o tyle jednak rodziny, a zwłaszcza ta z Repedea stosowały pewne mechanizmy obronne przed moim ciekawskim uchem i wzrokiem pozwalające im na zachowanie choć części swej prywatności.

Wspominałem już, że Pani Kateryna wraz z mężem od kilku lat wynajmowali część swoich pokoi z przeznaczeniem dla turystów. Sytuacje, w których ktoś obcy kręci się u nich w domu, zasiada wraz z nimi do posiłków, nie była dla nich niczym nowym.

Sądzę, że właśnie te doświadczenia z grupami turystów nauczyły ich obchodzenia się z nimi i chronienia swej prywatności przed ich ciekawością, a mi przypisały status turysty.

J. Boissevain (2006) określa turystów mianem „istotnie obcych”, którzy w pogodni za wszelkiego rodzaju atrakcjami turystycznymi, poszukiwaniem „autentycznych”

obyczajów i kultury autochtonów nierzadko przekraczają dopuszczalne granice.

Goszczące społeczności, choć często zależne ekonomicznie od przyjezdnych, nie pozostają jednak bezbronne i bierne. Wprowadzają one w życie strategie obronne i uprzykrzające życie turystów polegające na skrytych działaniach skierowanych przeciwko nim, ukrywaniu, wykluczaniu czy w końcu agresji zwróconym przeciwko

„istotnie obcym”. Uważam, że w pewnym stopniu z podobnymi praktykami miałem do czynienia w domu Pani Kateryny.

Działalność nakierowana na goszczenie i oprowadzanie po najbliższej okolicy turystów była ważnym elementem ekonomicznym dla moich gospodarzy. Choć należeli oni do nielicznych rodzin, w których oboje małżonków mogło cieszyć się stałą pracą w obrębie miejscowości, to jednak turystyczny biznes, jak twierdziła Pani Kateryna, pozwolił im w dużej mierze na sfinansowanie budowy nowego domu. Siłą rzeczy ja

66

również byłem traktowany jak turysta, który w jakimś tam stopniu zasilał budżet domowy. Co prawda długi okres mojej obecności w ich przestrzeni domowej doprowadził do tego, że w pewnym stopniu „nauczyliśmy się” siebie nawiązując pewną nić zażyłości, niemniej jednak do ostatnich dni mojego pobytu w naszych relacjach istniała wyraźna granica, której pani Kateryna nigdy nie pozwoliła mi przekroczyć, wykluczając mnie z pewnych sfer jej rodzinnego życia. Owszem spędziliśmy wiele godzin na wspólnych rozmowach poruszając ogrom zagadnień. Nierzadko rozmowy z nią odkrywały przede mną inne znaczenia zachowań i praktyk wioskowej społeczności.

To także ona starała się kierować moje kroki do kolejnych rozmówców. Jednakże życie jej rodziny w znacznym stopniu pozostawało skrywanym i chronionym aspektem jej codzienności. Pani Kateryna pochodząca z dość licznej rodziny (posiadała szóstkę rodzeństwa – przy czym pięcioro z nich stale zamieszkiwało w Repedea w bliskim sąsiedztwie) pozostawała z nimi w bardzo bliskich relacjach. Jedną z jej codziennych praktyk nakierowanych na rodzinę były odwiedziny domu rodziców. Oczywiście rodzeństwo i jej matka odwiedzali ją także u niej w domu, ale dom rodzinny był dla nich głównym miejscem powszednich spotkań. Niemal od początku marzyłem, aby brać w nich udział i móc dotykać sfer, które zaprzątają głowy tutejszym mieszkańcom, jednak przez te kilkadziesiąt dni mojego mieszkania u nich nigdy nie zaproponowała, abym się z nią tam wybrał. Owszem poznałem praktycznie całą jej rodzinę, wchodząc nawet z niektórymi krewnymi w bliższe interakcje. Rozmowy mogłem prowadzić jednak u niej w domu lub gdzieś na terenie miejscowości. Dom jej rodziców pozostał

"niezdobytą" twierdzą, ukrytą przestrzenią, z której, zapewne z racji swego statusu

„obcego”, zostałem wykluczony. Któregoś razu próbując znaleźć kogoś z kim mógłbym przeprowadzić wywiad, zagadnąłem ją nawet czy nie mógłbym odwiedzić jej ojca. W sposób wyraźny dała mi jednak do zrozumienia, że nie jest to dobry pomysł i powinienem poszukać gdzie indziej. Potwierdzeniem tego, że dom rodziców nie był przestrzenią dla „obcych”, a wręcz obszarem chronionym przed nimi, była także sytuacja zaobserwowana przeze mnie w trakcie Świąt Wielkanocnych w 2010 roku. Na okres świąt do Repedea przyjechała najmłodsza z sióstr pani Kateryny – Marianna pracująca w Sighetu Marmaţiei jako pielęgniarka. Wraz z nią przyjechał także jej chłopak Vasile. Okazało się jednak, że jej towarzysz został umieszczony w domu moich gospodarzy, przestrzeni z przypisania „otwartej” na obcych. Razem z nami spożywał świąteczne śniadanie i spędził świąteczne dni. Był to jego pierwszy pobyt w Repedea i

67

jak twierdził w rozmowach ze mną bardzo mu się tu spodobało i chciałby zajeżdżać częściej. Kilka dni po świętach, gdy rozmawiałem z panią Kateryną na jego temat i wspomniałem o jego zachwycie ich miejscowością i woli częstszego pojawiania się tu, skwitowała to w prosty sposób. Co tydzień to będzie mógł tu przyjeżdżać, jak już będzie w rodzinie, a teraz to może zaglądać jedynie od święta. Oczywiście nasze statusy były odmienne – ja byłem dla nich głównie turystą, a on potencjalnym członkiem rodziny, niemniej jednak obaj byliśmy obcymi niedopuszczonymi do centralnej przestrzeni rodzinnej.

Innym wymiarem bycia turystą w oczach moich gospodarzy w Repedea był aspekt kulinarny. Korzystając z noclegu w „pakiecie” miałem zagwarantowane pełne wyżywienie, to znaczy gospodyni zawsze dbała o to, bym spożył co najmniej trzy posiłki. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie to, że codzienne trzy posiłki obowiązywały tylko mnie. Pozostali domownicy, gospodarze i ich córka, żywili się o różnych porach i w różnych ilościach. Dla pani Marianny priorytetem było to, abym przypadkiem nie chodził głodny, choć o tym nie mogło być mowy. W dniach gdy z racji innych zajęć nie mogła osobiście przygotować mi obiadu, czyniła to z pomocą siostry lub matki. Nie dopuszczała nawet do sytuacji, abym samodzielnie mógł sobie odgrzać wcześniej przygotowany posiłek. Taki stan rzeczy spowodował, że przez cały pobyt w Repedea czułem się niejako pod presją rygoru żywieniowego narzuconego przez gospodynię. Nie pomagały zapewnienia, że nie potrzebuję dwudaniowego obiadu, sama zupa obficie podbita śmietaną i gotowana na mięsie była wystarczająco sycąca. Moje próby obrócenia w żart, funkcjonującej kulinarnej presji, że po pobycie u nich, wróci mnie do domu kilka kilogramów więcej, przyjmowane były z uśmiechem, ale jednak kwitowane tym, że ona wie, jak się je w Polsce, bo w końcu miała do czynienia z turystami z naszego kraju.

Aspekt kulinarny uświadomił mi także, że jako jej gość – turysta, ktoś obcy z zewnątrz byłem nieustannie pod ścisłą obserwacją, a moja osoba była zapewne przedmiotem wielu rozmów. W kilku sytuacjach miałem sposobność usłyszeć jak moja gospodyni opowiadała innym, co jej Polakowi smakuje, a czego nie lubi. W ten sposób cała jej rodzina i część znajomych dowiedziała się, że nie przepadam za mămăliga45, a ze smakiem zajadam się gołąbkami.

45 Mămăliga – jest określana tradycyjnym daniem kuchni rumuńskiej. Sporządzana z mąki lub kaszy kukurydzianej. Znana nie tylko w Rumunii, ale także na Węgrzech, Słowacji, Ukrainie. Znana także w

68

„Wspólnota” stołu w Remeţi miała nieco inne oblicze. Jak już wspominałem, samo znalezienie zakwaterowania w tej miejscowości nie było sprawą łatwą do zorganizowania. Ostatecznie jednak moje starania zwieńczone zostały sukcesem.

Trafiłem do rodziny Iwana i Sorin. Moi gospodarze nigdy wcześniej nie mieli do czynienia z sytuacją, w której ktoś zupełnie obcy wkraczał w ich domowe zacisze.

Proces wzajemnego oswajania się musiał nieco potrwać. W przypadku zamieszkania u tej rodziny nie mogę jednak za wiele powiedzieć na temat ich strategii w niedopuszczaniu mnie do sfery prywatnej. Problemy związane z przyzwyczajeniem się do nowej sytuacji znajdowały się raczej po mojej stronie. Decydując się na zamieszkanie u nich nie byłem przygotowany na to, że przyjdzie mi dzielić przestrzeń z ludźmi określającymi siebie mianem Chrześcijan Dnia Siódmego (ChDS) i żyjących według pewnych ściśle określonych norm, zasad, które z mojego punktu widzenia były dość restrykcyjne i konserwatywne. Przymuszony sytuacją starałem się dostosować do zaistniałego kontekstu. Na początku jednak nie było to łatwe.

Niemal od pierwszych chwil pojawiały się w naszych kontaktach rozmowy o religii, wierze i jej zasadach. Czułem, że mój gospodarz próbuje mnie nawracać, na szczęście nie czynił tego w sposób napastliwy. Dla mnie jako dla osoby wierzącej była to sytuacja tworząca rodzaj dyskomfortu psychicznego. Nieprzyzwyczajony, czy wręcz nienauczony rozmów o wierze, w sytuacji, w której poddano mnie, przynajmniej w pewnym stopniu, zabiegom nawracania, czułem się niepewnie. Przez pierwsze dni, jesiennego pobytu w 2009 roku, pojawiały się myśli, czy z racji obaw o fundamenty mojej wiary nie powinienem przypadkiem zrezygnować z mieszkania u tej rodziny.

Owe dylematy pojawiały się także przy okazji moich pierwszych spotkań modlitewnych w ich zborze wiosną 2010 roku Ostatecznie jednak zaadoptowałem się do opisanej sytuacji i z czasem moje rozterki i obawy zniknęły.

Mimo wszystko mieszkanie z rodziną należącą do ChDS generowało także inne problemy. Z racji obowiązujących w ich wspólnocie zasad czułem się zobligowany do ich pełnego poszanowania. Doprowadzało to do tego, że nałożyłem na siebie samoograniczenie polegające na niemal całkowitym zakazie spożywania alkoholu. Nie byłoby to nic trudnego, gdyby nie fakt, że alkohol pojawiał się przy okazji spotkań z innymi mieszkańcami wioski. W pewnych kontekstach wspólnotowe spożywanie

Polsce, funkcjonująca czasem pod nazwą kuleszy. Może być spożywana jako danie główne lub jako dodatek.

69

alkoholu pozwalało mi na prowadzenie pogłębionych rozmów i obserwacji. Z czasem jednak, dostrzegając „atuty” tego typu spotkań zakrapianych napojami procentowymi, nastąpiło wewnętrzne przełamanie. Nigdy jednak nie pozwoliłem sobie na wypicie nadmiernej ilości, która mogłaby mnie postawić w niezręcznej sytuacji wobec moich gospodarzy. Gdyby nie zasady moich gospodarzy, ten aspekt terenowych doświadczeń wyglądałby nieco inaczej.

Na szczęście mieszkanie u rodziny Petreckich nie wiązało się jedynie z ograniczeniami. Dzięki zaistnieniu w ich przestrzeni życiowej udało mi nawiązać kilka znajomości z innymi członkami ChDS. Dało mi to także sposobność do kilkukrotnego uczestnictwa w ich spotkaniach modlitewnych, które okazały się dość owocnymi dla obserwacji natury językowej. Pan Iwan, pracujący w tamtym czasie w jedynym zakładzie przemysłowym w tej miejscowości, był nie tylko intrygującym rozmówcą na tematy religijne. Dzielenie wspólnej przestrzeni domowej, a zwłaszcza tej przy stole, tworzyło okazję do poruszania wielu innych zagadnień związanych z obserwowaną rzeczywistością społeczną Remeţi.

Budowanie relacji z członami społeczności w terenie okazało się zagadnieniem nie tak łatwym do realizacji, jak oczekiwałem. Zapewne na taki stan rzeczy składało się kilka czynników, w tym także już omówione wcześniej, emocje, wyobrażenia czy problemy językowe. Wśród innych wymieniłbym także skrytość mieszkańców obu miejscowości objawiającą się w niełatwym nawiązywaniu bliższych z nimi relacji. Co prawda mieszkanie u rodzin w Repedea i Remeţi dawało mi pewne możliwości w poznawaniu kolejnych osób, ale owe zasoby były dość ograniczone, skoncentrowane wokół najbliższych sąsiadów, rodziny (Repedea) lub braci w wierze (Remeţi).

Zakładałem natomiast, choć nie do końca chyba słusznie, że do realizacji projektu potrzebna mi była rozbudowana siatka kontaktów z ludźmi z różnych części wiosek, pochodzących z różnych środowisk.

Metoda kuli śnieżnej, często wykorzystywana w badaniach terenowych, nie do końca była efektywna i sprawdziła się częściowo jedynie w przypadku środowisk elitarnych. Kontakty ze środowiskiem osób zaangażowanych w działalność etniczną nie były trudne. Najczęściej jeden działacz kierował mnie do następnego lub podawał kilka nazwisk z numerami telefonów swoich przyjaciół. W zdecydowanej większości, z wyjątkiem jednego księdza prawosławnego, osoby te chętnie umawiały się ze mną na wywiady. Zazwyczaj same mnie informowały i zapraszały na różnego rodzaju święta i

70

festiwale organizowane przez nich. W ich trakcie kilkukrotnie działacze podkreślali z niekrytą dumą, że na sali wśród zgromadzonych znajduje się gość z Polski. Słowem budowanie relacji z elitami ukraińskimi przebiegało dość łatwo, choć od czasu do czasu pojawiały się pewne problemy. Niektórzy z działaczy przy okazji naszych rozmów próbowali „sygnalizować” o czym powinienem pisać, a o jakich aspektach lepiej bym nie wspominał. Jeden z nich sugerował nawet, że pisząc pracę powinienem próbować postawić się w ich sytuacji, a powstała rozprawa nie powinna postawić ich w niekorzystnym świetle między innymi wobec państwa rumuńskiego. Mogę jedynie przypuszczać, że niektórzy z moich rozmówców mieli świadomość, że moje terenowe badania mogą pociągnąć za sobą odsłanianie intymnych praktyk, jakie kryją się za retoryką uroczystych zapewnień….(Herzfeld 2004: 21).

Z czasem minęła jednak początkowa „pozorna” otwartość głównego działacza ukraińskiej organizacji z Rona de Sus. Nie było to zaskakujące, gdyż … ci, których autorytet mógłby zostać podważony w wyniku ujawnienia takich rewelacji, niechętnie przystają na to, by stać się przedmiotem badań antropologicznych (Herzfeld 2004: 22).

W ten sposób jesienią 2010 roku jego nastawienie do mnie uległo diametralnej zmianie.

O ile wcześniej zawsze witał mnie wręcz z przesadną sympatią, o tyle wówczas zaczął mnie traktować dość oschle, bez wdawania się w jakieś rozmowy. Zasłyszana u działaczy ukraińskiej organizacji niższego szczebla plotka mówiła, że ów działacz niby to usłyszał moje niepochlebne opinie na temat jego organizacji. Przypuszczam jednak, że problem tkwił gdzie indziej. Znając ogólnie mój cel pobytu w Maramureszu prawdopodobnie sądził, że interesując się Ukraińcami z tej części Rumunii skupię się w swoich badaniach na warstwie obrzędowej, etnograficznej. Gdy jednak zaczęły docierać do niego sygnały z terenu, że w swoich rozmowach poruszam tematy związane z działalnością jego organizacji, dopytując się o ich rzeczywistą obecność w życiu ukraińskich mieszkańców Maramureszu, to mógł to odebrać jako moją nieuzasadnioną ciekawość i wtrącanie się w sprawy elit. Dał zresztą temu wyraz w grudniu 2010 roku, kiedy podczas spotkania z ukraińskim deputowanym do rumuńskiego parlamentu pytał wprost, po co się interesuję działalnością jego organizacji skoro piszę pracę o Ukraińcach w Maramureszu.

Pewnego rodzaju problemy sprawiło mi dotarcie do osób zaangażowanych na rzecz idei rusińskiej. Kłopoty związane były nie tyle z ich niechęcią, co z ich ograniczoną obecnością w maramureskim kontekście. Ostatecznie udało mi się

71

przeprowadzić wywiady „jedynie” z pięcioma osobami z tego środowiska, w tym tylko trzema z Maramureszu mieszkającymi w chwili prowadzenia badań w Maramureszu.

Przystępując do badań zakładałem jednak, że środowiska elitarne będą tylko jednym z kilku interesujących mnie środowisk. Do badań potrzebowałem także osób niezwiązanych z tymi grupami, a będących reprezentantami także innych.

Czerpiąc z minionych doświadczeń byłem przekonany, że dostęp do ludzi spoza elit nie będzie generował większych kłopotów. Wierzyłem, że wystarczy wyjść z odpowiednim nastawieniem, z zawieszonym na ramieniu aparatem fotograficznym, pokręcić się po wiosce, a informatorzy będą sami się trafiać. Byłem przekonany, że zaistnienie w wioskowej sferze plotek i opowieści pomoże mi w budowaniu relacji. W tym celu na przykład starałem się pojawiać w miejscach i okolicznościach, w których miałem szansę wzbudzać zainteresowanie. W ten sposób moje strategie „wchodzenia w teren” prowadziły mnie do cerkwi, protestanckich zborów, na targ w Poienile de Sub Munte, słowem w możliwie wszelkie miejsca, gdzie zgromadzeni ludzie mogli mnie zaczepić dając mi w ten sposób sposobność do nawiązania znajomości i rozwijania ich w późniejszym czasie. Okazało się jednak, że moje zabiegi rzadko przynosiły oczekiwany rezultat. O ile w kontekście uczestnictwa w cerkiewnych nabożeństwach i spacerów wśród targowych straganów moje poczucie „obcości” było bardzo wyraźne, potęgowane dziesiątkami ciekawskich spojrzeń i wygłaszanych za moimi plecami komentarzy na mój temat, to moje działania nie przekładały się w sposób wyraźny na poznawanie kolejnych osób. Fiasko odnosiły działania polegające na wędrowaniu po wiosce, kłanianiu się każdej napotkanej osobie i liczeniu na to, że ciekawość ludzka sama popchnie zainteresowanego do rozmowy ze mną. Owszem ludzie odpowiadali na pozdrowienia, ale nic poza tym. Jedynie znikomy ułamek tak spotykanych ludzi zaczepiał mnie i nawiązywał rozmowę, dopytując się o, to kim jestem. Z czasem ludzie z najbliższego sąsiedztwa, czy danej części miejscowości zaczynali mnie kojarzyć, ale nie przekładało się to nawiązywanie nowych znajomości. Często miały miejsce takie sytuacje, że mijając jakąś grupkę osób, słyszałem tuż za moimi plecami pytania na mój temat w rodzaju Od kogo on?, Co tu robi? U kogo mieszka?. Prawie nigdy jednak ich ciekawość nie była kierowana bezpośrednio do mnie, a odpowiedzi szukali między sobą.

Ten typ strategii w „kolekcjonowaniu” potencjalnych rozmówców sprawdzał się jedynie w kontekście wędrówek po górskich przysiółkach Repedea i Poienile de Sub Munte. W tych niewielkich osadach znajdujących się na uboczu, często w oddaleniu,

72

godziny – półtora marszu pod górę, od wioskowych centrów, obcy człowiek, wędrujący z aparatem fotograficznym wzbudzał dużą ciekawość i zainteresowanie mieszkańców.

Przekładało się to na stosunkową łatwość w zawieraniu znajomości, czasem pogłębianych podczas kolejnych wizyt.

Podejmowałem także liczne próby zaistnienia w przestrzeni tamtejszych barów.

W obu miejscowościach były to miejsca głównie męskich spotkań, skupiające o każdej porze dnia sympatyków piwa i automatów do gier hazardowych. Okazało się jednak, że tego typu strategia, podobnie jak wcześniej wspomniana, przynosiła ograniczone rezultaty. Bardzo rzadko ludzie w barze przesiadywali w pojedynkę, a zebrani w większej grupie nie mieli potrzeby zaczepiania obcego. Przesiadywanie w barze sprawdziło się raptem w kilku sytuacjach.

Mimo wszystko wszelkie podejmowane przeze mnie działania z czasem przynosiły rezultaty, gdyż udało mi się zbudować siatkę kontaktów. Problemem, z którym sobie jednak nie poradziłem, było budowanie relacji z tamtejsza młodzieżą.

Owszem udało mi się porozmawiać z kilkoma młodymi ludźmi, ale w praktyce w żadnym przypadku nie udało mi się nawiązać takich stosunków, o których mógłbym powiedzieć, że potencjalnie mogłyby się rozwinąć w dobrą znajomość czy przyjaźń.

Być może problem z wejściem w środowisko młodzieży był związany z brakiem

„odźwiernego”, który wprowadziłby mnie do grupy. Możliwe, że przeszkodą był także używany w trakcie badań standard języka ukraińskiego. W kilku przygodnych sytuacjach, polegających na podwożeniu młodych ludzi na stopa, miałem wrażenie, że moje komunikaty artykułowane we wspomnianym języku były zrozumiałe dla moich rozmówców w dość ograniczonym wymiarze. Być może przeszkodą był mój status, mężczyzny żonatego z dzieckiem, badacza z uniwersytetu w Polsce. Niewykluczone również, że sam, z przyczyn związanych z emocjonalnymi huśtawkami i frustracjami, nie potrafiłem się odpowiednio otworzyć na budowanie takich stosunków.

Podsumowując, stwierdzam, że budowanie siatki kontaktów z osobami gotowymi do rozmów ze mną, choć było to kwestią kluczową dla prowadzenia badań, okazało się procesem żmudnym, chwilami przyprawiającym niemal o stany depresyjne.

Wynikało to po części z mojego nastawienia i wyobrażenia, jakoby wystarczy być kimś wyraźnie obcym, z zawieszonym na ramieniu aparatem, a ludzie będą już sami mnie zaczepiać i zapraszać do rozmów. To co zadziałało w 2006 roku, w kontekście Maramureszu sprawdziło się w sposób ograniczony.

73

Badania terenowe (…) zawsze były kamieniem węgielnym antropologii (Herzfeld 2004: 25). Dla mnie są one swoistą mieszanką czynników i ograniczeń generowanych przez sposoby obchodzenia się z „innym” pojawiających się zarówno ze strony przyjmującej grupy w stosunku do badacza jak i w kierunku odwrotnym. Nasze

Badania terenowe (…) zawsze były kamieniem węgielnym antropologii (Herzfeld 2004: 25). Dla mnie są one swoistą mieszanką czynników i ograniczeń generowanych przez sposoby obchodzenia się z „innym” pojawiających się zarówno ze strony przyjmującej grupy w stosunku do badacza jak i w kierunku odwrotnym. Nasze