• Nie Znaleziono Wyników

Cóż to za cyrk ma być, mów natychmiast

Ciepluch zrobił tajemniczą minę.

— Sprawa jest za poważna, abym w tej chwili mógł cokolwiek powiedzieć. Zorientujesz się sam, a później pogadamy. Wyszedłem z nim razem, jeszcze bardziej zaciekawiony, jeszcze bardziej podniecony. Wspomnienie „lubelskiej drogi" ule-ciało ode mnie całkowicie.

• » »

Franciszek Woźniak podniósł się ze swego miej-sca. gdy z ust przewodniczącego spółdzielni produk-cyjnej padło jego nazwisko i już nie siadał. Stał pośrodku sali, niski, krępy, podobny do kloca po-czerniałego drzewa. W ręku trzymał czapkę, a dru-gą od czasu do czasu przygładzał trochę rudawe, zmierzwione włosy. Patrzyło na niego trzydzieści par oczu, a on jakby tego nie czuł. Oczy wbił w zie-mię, jego twarz nie wyrażała pozornie nic, ani oburzenia ani protestu. A przecież słowa prze-wodniczącego były twarde.

— Woźniak przed rokiem należał do spółdzielni produkcyjnej, był jednym z jej założycieli, ale nie podobało mu się nowe życie. Celowo doprowadził Spółdzielczą gospodarkę do ruiny, a następnie

•wystąpił z kolektywu. Myślał, że cofniemv się przed trudnościami, że zrezygnujemy ze wspólnej uprawy ziemi. An.o, nie udała się jego machinacja.

Nowy-żarzą*: potrafił zachęcić ludzi do wytrwania.

Daiśisj ŚBKanły powiedzieć, że stanęliśmy na no-jrach Żona Woźniaka całe lato pracowała u Jan-kowskiego, a my przecież wiemy, kto to jest.

Bzisla! .Wożniak przychodzi z podaniem, aby go przyjąć na powrót do naszego zespołu. Czy nie z namowy Jankowskiego? Wrogom nie podoba się nasza spółdzielnia...

Patrzyłem na Woźniaka wraz ze wszystkimi obecnymi na sali. Nie zmienił ani razu pozyc!i, ani razu nie podniósł głowy. Dopiero wtedy, gdy prze-wodniczący zwrócił się do zebranych, aby wypo-wiedzieli swoje zdanie, Wożniak wyprostował się.

Zatrzymał wzrok dłużej na sąsiadach, na ludziach, z którymi przed rokiem pracował razem w spół-dzielni, dłużej patrzył na Cieplucha, jakby u niego szukał obrony. W sali panowało przygnębiające milczenie.

— Mówcie, ludzie, co myślicie — prosił prze-wodniczący.

— Cóż tu mówić. Wiadomo wszystkim, że wy-sługiwał się Jankowskiemu, a co u Woźniaka w sercu-..? Nie wiadomo.

Sąsiad Woźniaka, Krupiński, rozłożył ręce, wyra-żając w ten sposób nieznajomość tego „co w sercu"

i usprawiedliwiając siebie, że nie może wydać żad-nego sądu. Ale jego słowa rozruszały ludzi.

— Woźniak był już w spółdzielni i pracował dosyć dobrze, ale pił za dużo wódki...

— Kiedy było nam najtrudniej — to uciekł, a dzisiaj na gotowe chce przyjśćl

__ Niech on sani powie, po co się do nas ciśnie.

Ciepluch nie był widocznie zadowolony z tych

^yypowiedzi, bo poruszył się niespokojnie, zmar-szczył brwi i kilka razy podnosił się, aby coś po-wiedzieć, lecz za każdym razem siadał znowu, jakby jeszcze nie był pewny swego zdania. W koń-cu podniósł się na całą wysokość.

Tu nie chodzi tylko o Woźniaka. Musimy dzisiaj nie tylko załatwić jego podanie, ale i raz na zawsze skończyć z plotkami, jakie krążą o na-szej spółdzielni. Trzeba poszukać, kto te plotki rozpuszcza i jaki jest z tym związek Wożniaka.

Wożniak plotek nie robi — mruknął ktoś z kąta sali.

— Znam go długo i wiem, że uczciwy — dodał drugi głos.

Uc/.y woźniaka rozbłysły na chwilę i natychmiast zgasły. Odniosłem wrażenie, że ucieszyły go te dwa grosy, lecz nie chciał pokazać swego uczucia.

Przewodniczący spółdzielni produkcyjnej, który o Wozniaku miał urobioną swoją własną opinię, nie chciał się zgodzić z innymi zdaniami.

— Gadajcie wyraźnie tak albo tak. Wróg Woź-niak, czy nie wróg. J a swoje powiedziałem.

I znów w sali to samo przygnębiające milczenie.

Znów wszystkie oczy zwrócone są na Woźniaka, taksują jego osobę, jakby z zewnętrznego wyglądu

chciaiy poznać „co w 3ega sercu się kryje".'

— Niech on sam powie.

— Słusznie. Niech sam gada. Mówcie, Woźniak, jak to jest z wami.

Pomimo chłodu panującego w sali Woźniak roz-piął kożuch, po czym nerwowo zaczął szarpać guziki podniszczonej marynarki. Odniosłem wrażenie, że najchętniej uciekłby z tego zebrania. Ale stał oto-czony ze wszystkich stron ciekawymi spojrzeniami, aż przynaglony ludzkimi głosami, wyrzucił z sie-bie pierwsze zdanie:

— Ludzie... ludzie, czemu mnie krzywdzicie?

Po chwili zaczął opowiadać.

* * *

Dawniej był w tej wsi sołtysem. Starał się, dobrze załatwiać ludzkie sprawy, dbał o to, aby we wsi było coraz lepiej. Gdy zaczął się ruch wokół spółdzielni produkcyjnej, jeden z pierw-szych podpisał deklarację. Nawet kobiecie o tym nie powiedział.

„Kilku nas podpisze deklaracje, powstanie komi-tet założycielski i na tym się skończy" — myślałem sobie. Ale deklarację podpisało osiemnastu gospo-darzy. Starczyło na rozpoczęcie wspólnej uprawy.

Wtedy Wożniak znalazł się w największym kłopo-cie. Żona, kiedy powiedział o podpisaniu deklara-cji, oświadczyła mu wprost: „Albo ja i dzieci, albo spółdzielnia produkcyjna. Wybieraj".

—• Łatwo gadać „wybieraj". Jakbym wycofał swoje zgłoszenie, to za mną jako za sołtysem Poszliby inni gospodarze, a gdyby nie poszli, to zostałbym w ich oczach wrogiem, który rozbija spółdzielnię. Cóż miałem robić? Pomyślałem sobie, że kobieta popłacze trochę i przestanie, kiedy

okaże się, że w spółdzielni nie jest tak źle, jak szeptali niektórzy. Nie wycofałem deklaracji, pod-pisałem statut, a na zebraniu założycielskim zgo-dziłem się zostać przewodniczącym spółdzielni.

— Znacie mnie wszyscy dobrze, w tej wsi uro-dziłem się i wychowałem, nic nie mam do ukry-wania. Wiecie, że w pierwszym roku było mi bar-dzo ciężko. Pomyliłem się na swojej żonie. To prawda, że płakała, ale dotrzymała słowa. Od czasu gdy wstąpiłem do spółdzielni, zamknęła przede mną drzwi domu. Latem nocowałem w ster-tach, jesienią i zimą w biurze spółdzielni. Nikt z was nie zajrzał wtedy do mojej żony, nikt nie przetłumaczył jej, że ona nie ma racji. Kto przy-jechał z powiatu chwalił mnie za partyjną posta-wę, ganił moją żonę i na tym kończyła się pomoc dla mnie.

— Żonie nie było lekko w tym okresie czasu.

Miała w chałupie zapas zboża i mąki, miała ziem-niaki i świnie, tylko że nie miała już pola, które oddałem do spółdzielni, nie miała koni. Ale uparta z niej kobieta. Ile razy pukałem wśród nocy w oknaf zawsze odpowiadała jednakowo: „Wystąp wpierw ze spółdzielni".

Dziwił się jej uporowi, o tym, kto go podsyca, dowiedział się dopiero wtedy, gdy wrócił do niej.

Otóż kiedy pracował w spółdzielni, a ona sama musiała się troszczyć o chleb i ubranie dla dzieci, zaczęła pracować u Jankowskiego, pomagał jej, obiecywał, że pomoże zawsze, bo „żal mu, jak się ludnie marnują".

— Mówiliście tutaj, że w okresie mojej pracy w spółdzielni piłem wódkę. Owszem, tak było.

Często po nocy spędzonej w polu z butelką wódki wracałem rano do bazy zmęczony, niezdolny do pracy. Ludzie to widzieli i też przestali przycho-dzić. Po roku dniówka obrachunkowa wyszła marina,- sami to pamiętacie. Spotkałem wtedy moją żonę w polu. Zaczęła płakać, że jest jej bardzo ciężko, ż gospodyni wyrobnicą się stała.

— Co miałem jej powiedzieć? Namiawiać do wstąpienia do spółdzielni? Dniówka była taka nis-ka, że aż wstyd się przyznać. No to ona mi wyty-kała:

„Widzisz na co ci przyszło. Ludzie się z ciebie podśmiewują, że po nocach jak pies się włóczysz".

„Przez ciebie się włóczę".

„A bo musisz się opamiętać. Sam widzisz, do czego spółdzielnia ludzi doprowadziła".

— Żeby to tylko żona robiła mi wymówki 1 Wy wszyscy gadaliście, że przeze mnie jest źle w spółdzielni... Wniosłem podanie o zwolnienie.

Ale nie chciałem spółdzielni rozbijać, nigdy mi przez myśl nie przeszło... Odebrałem swoją ziemię, konia i zacząłem orać w pojedynkę. Wyście mi dali wtedy nie tylko moją ziemię i konia, ale i miano wroga. Czy który z was mi pomógł?

Żadenl Znów pomógł Jankowski. Nie mówił o za-płacie, ale ja sam nie chciałem od niego darmo, to mu odrabiałem te dni na jego polu. Wtedy zaczęli we wsi gadać, że ze spółdzielni wszyscy wyjdą z torbami, bo jednego już taki los spotkał.

W ciągu roku w spółdzielni zaczęło się dziać dobrze. Ludzie szli do pracy z ochotą, zbiory były ładne. Woźniak patrzył na to i krajało mu się serce, bo już się nauczył razem pracować, nie szło mu w pojedynkę. Żona nie chodziła już do Jan-kowskiego, a za to częściej spotykała się z kobie-tami ze spółdzielni. Pytała nieraz Woźniaka jak wygląda robota, jak się dniówki oblicza, czy to prawda, że spółdzielcy są nadal właścicielami ziemi. Od jesieni kilka razy prosił ją, aby zgodziła się wstąpić do spółdzielni.

— Początkowo nie chciała nawet o tym słyszeć, ale po waszym ostatnim rozliczeniu, usiedliśmy -w domu i z ołówkiem w ręce zaczęliśmy liczyć wasze i nasze dochody.. Żona trochę zmiękła, aż wczoraj powiedziała mi: „Rób jak chcesz, byle nam dobrze było". Nie wie jeszcze, że tutaj jestem.

A wy innie... wy mnie wrogiem...

* * . +

Jadąc do Kamionki wyobrażałem sobie, że zebra-r nie spółdzielcze będzie bardzo burzliwe. Omyliłem się. Było raczej spokojne, jakkolwiek bardzo cie-kawe. Gdy Woźniak skończył swoją opowieść, pierwszy zerwał się z miejsca przewodniczący.

— Wożniak sam się przyznaje, że pracował u kułaka. U kułaka... w dziesiątym roku władzy ludowej. Był kiedyś przewodniczącym spółdzielni produkcyjnej, a własnej żony nie umiał przekonać i pozwolił na to, że stała się kułacka wyrobnicą.

Tfuu...

Ale to wystąpienie nie wywołało zamierzonego efektu. Nie powstała „burza", nie potępiano Woż-niaka.

— Samemu najtrudniej własną kobietę przeko-nywać — mruknął Krupiński.

— Jak załatwicie moje podanie? — zapytał Woż-niak. Miął czapkę nerwowo i co chwila-ocierał pot z czoła.

— Wypowiedzcie się, ludzie...

— Jakoś trzeba tę sprawę załatwić, zwraca się do nas człowiek, mówi o swoich przejściach. Sądzę, że można go przyjąć — zaproponował Krupiński.

Ale ludzie się namyślali.

Przewodniczący spółdzielni poddał wniosek Krupińskiego pod głosowanie. Z trzydziestu człon-ków dwunastu było za przyjęciem, czterech prze-ciw, reszta wstrzymała się od głosowania. Wśród tych ostatnich był również Ciepluch.

Podanie Woźniaka o przyjęcie go do spółdzielni produkcyjnej odłożone zostało do następnego zebra-nia.

Nie mogłem zrozumieć tej decyzji. Po zebraniu ostro zaatakowałem Cieplucha.

— Skrzywdziliście człowieka, nie pomógł mu nikt w jego najtrudniejszych dniach, a dzisiaj dorzu-ciliście jeszcze jedną krzywdę...

— Przecież nie powiedzieliśmy „nie", tylko odło-żyliśmy sprawę na miesiąc.

— Po co? Co się w tym miesiącu zmieni?

— Zobaczymy.

Wracałem do Lublina tą samą drogą, lecz tym razem nie zwracałem uwagi na wyboje. Zajęty byłem porządkowaniem w myślach zebranego ma-teriału. Klasyfikowałem poszczególne fakty i osoby jak księgowy cyfry, wpisując je pod „winien"

i „ma". Czy w" sprawie Woźniaka bez winy jest organizacja partyjna w Kamionce? Czy w sprawie Woźniaka bez winy są spółdzielcy? Spółdzielczość produkcjna na wsi nie jest już u nas nową formą gospodarowania, ale też nie jest formą, do której przekonani byliby wszyscy chłopi. Do spółdzielni produkcyjnej prowadzi długa droga. Zaczęła się ona od chwili, gdy chłopi podzielili między siebie obszarniczą ziemię, biegła poprzez salki szkolne, w których usuwaliśmy analfabetyzm, prowadziła poprzez spółdzielcze, a następnie państwowe i gminne ośrodki maszynowe i trudno powiedzieć, że urywa się ona z chwilą podpisania deklaracji przystąpienia do kolektywu. Woźniak przyznawał, iż podpisał deklarację uważając, że powstanie ko-mitet założycielski i jia. tym się skończy. Podpisał statut w obawie, aby się nie stać w oczach Partii

„rozbijaczem i wrogiem klasowym". Nie ukończył więc swej drogi do spółdzielni, nie pracował w spółdzielni z przekonaniem. W tym okresie orga-nizacja partyjna nie poświęciła ani chwili na to, aby porozmawiać z jego żoną, wytłumaczyć jej gdzie leży prawda. Nie znalazła też czasu na to,

•aby porozmawiać z Woźniakiem, kiedy zaczął pić.

Kto wie — sam Woźniak nie pamięta dzisiaj z kim pił — ilu wśród tych kompanójjj. było wrogów?

Ale roczna praca w zespole pozostawiła w Woź-niaku posmak nowego życia. Jakkolwiek dniówka obrachunkowa w pierwszym roku wypadła słabo, to przecież on, rozumny gospodarz, wiedział, że był to wynik złej pracy i złego kierownictwa.

Wystarczył przykład następnego roku, aby Woź-niak zatęsknił za spółdzielnią. Odłożono jego spra-wę. Na co ten czas poświęcą towarzysze z Kamion-ki? Nie powiedział mi o tym Ciepluch, kwitując odpowiedź słowem „zobaczymy".

Jeśli ten okres czasu poświęcą na to, aby przeko-nać żonę Woźniaka i jemu samemu udzielić pomo-cy, nie będzie to czas stracony. Lecz jeśli nie zwróci się do niego nikt, na pewno Jankowski skorzysta z okazji, aby szepnąć sąsiadowi: „Stanęli trochę na nogi, to biedaków tam nie potrzebują".

Tak więc sprawa Woźniaka w dalszym ciągu jest sprawą do załatwienia.

Pamiętajcie o tym, towarzyszel

Adolf Lekki

W i k tor Ż i ó ł k o i u s k i

z LUDOWYCH WIDOWISK DRAMATYCZNYCH