• Nie Znaleziono Wyników

Chichot Michała Michajłowicza – felieton trącący recenzją

Spektakl Scenki z Zoszczenki, Teatr Trójkąt na scenie Kombinatu Kultury w Klubie 4 Róże dla Lucienne w Zielonej Górze, reż. Grzegorz Matysik. Wykonawcy: Beata Beling, Wojciech Czarnota, Sławomir Krzywiźniak, Ludwik Schiller, Artur Beling.

rolach – z dużą uwagą i wiernością poświęconą datom. Możemy przeczytać: ile tygodni trwały poszczególne próby, ile razy grano którą sztukę, kto przez jaki czas i z jakim skutkiem zarządzał teatrem.

Nie brakuje również zabawnych dykteryjek z życia lokalnego aktorskiego światka i komicz-nych sytuacji z samych spektakli, mam tu na myśli dla przykładu szkolny spektakl Ani z zielonego wzgórza z 1986 roku, podczas którego młodzień-cza publiczność części „chłopięcej”, bo jeszcze nie męskiej, atakowała grających aktorów albo siedzące na widowni koleżanki z procy: „Dziew-czynki uważnie śledziły akcję sztuki, za to chłopcy strzelali z proc małymi drucianymi haczykami [...]

Na palcach, a dokładnie – na kciuku i wskazują-cym wiązali cienką gumkę, zaczepiali o nią haczyk, naciągali i strzelali”. Jak zauważa autor tego typu rozrywka zdobyła popularność nie tylko na

terenie Zielonej Góry, ale także w innych teatrach.

Gdyby narrację Grudnia we fragmentach czysto relacjonujących pojedyncze zdarzenia pozbawić charakteru wyłącznie informacyjnego, a wzbo-gacić o wnikliwsze opisy zapamiętanych zdarzeń, pozycja ta zyskałaby na jakości. Niewątpliwie stanowi jednak bogate źródło scenicznej historii Teatru Lubuskiego i przeszłości kulturalnej miasta.

Jedno jest pewne anegdotyczne opowiadania i historyjki stanowią największy walor książki pod względem artystycznego wyrazu, perypetie podróży do radzieckiego Witebska na czele z gryzącymi pluskwami i czarnym handlem. Czytelników zaintere-sowanych schyłkiem komunistycznej Polski i począt-kiem nowej RP w stylu teatralnym odsyłam do lektury.

Marika Sobczak

135

RECENZJE I OMÓWIENIA

i Artura Belingów. Ma Warszawa swój „Kwadrat”, to czemuż u nas nie miałby z powodzeniem funkcjonować twór różniący się od niego tylko jednym wierzchołkiem, żeby nie rzec – czubkiem?)

O spektaklu sporo było w mediach. Słysząc i czytając, zastanawiałam się, skąd pomysł zagra-nia sztuki autorstwa Michaiła Zoszczenki – satyryka z epoki stalinizmu. Przyjęło się grać rosyjską klasykę na polskich scenach, ale czy współczesnego pol-skiego widza może rozbawić coś, co śmieszyło Rosjan epoki radzieckiej? Co łączy lata dwudzieste i trzydzieste Rosji Radzieckiej i polską rzeczywis-tość epoki zjednoczonej Europy? Z rozmów publiki przed wejściem do pubu wnioskuję, że część widzów sądzi, iż zaszła pomyłka w tytule i chodzi tu o nie jakiegoś tam Zoszczenkę, lecz znanego przynajmniej ze słyszenia... Szewczenkę. Gryzę się w język, aby wypowiedzi miłej pani, całej w locz-kach blond, nie prostować i się nie wymądrzać.

Na szczęście krzesło obok mnie jest puste, więc jak mi się zbierze na oklaski, to żaden kłopot, co zrobić z napojem. Ale gdyby na sali było pełniutko, to chyba musiałabym szklaneczkę sta-wiać na podłogę lub włożyć między kolana...

(Panie Bruno, napoje „przed” i „po” – to i owszem, ale nie w trakcie...)

Treść większości scenek jest mi znana z opo-wiadań mamy. Zrobiono dobrą robotę adapta-cyjną, nadając opowiadaniom formę dialogów scenicznych, spektakl zgrabnie wyreżyserował Grzegorz Matysik (po spektaklu Beata Beling wyjaśnia mi, w jaki sposób scenariusz trafił z Krakowa na zielonogórski grunt). Na deskach sceny oprócz państwa Belingów także inni świetni aktorzy – Wojciech Czarnota, Sławomir Krzywiź-niak i Ludwik Schiller.

Jako widownia jesteśmy najpierw drętwi.

Podejrzewam, że częściowo jest to wina tego, iż mamy ręce zajęte trzymaniem pucharków z napo-jami. Potem się rozkręcamy, a publiczność reaguje wybuchami śmiechu. Spektakl ma formę jednoak-tówki złożonej z kilkunastu epizodów, zmiany dekoracji dokonują sami aktorzy na oczach widzów, których to nie rozprasza, bo zmiany te następują w czasie, gdy jeden z aktorów śpiewa

w oryginalnej wersji językowej bądź to romans cygański, bądź to piosenkę rosyjskiego żula, lub serwowana jest popularna, skoczna, rosyjska piosenka w wersji instrumentalnej, zaczynająca się bodajże takimi słowami: „Oj, pałnym pałna maja karo-buszka, jest w niej siciec i parcza”. (Głowy, a nawet ucha nie daję w zastaw, że to na pewno to, bo leci tylko podkład).

A z czego śmialiśmy się podczas tego spektak-lu, panowie i panie? Ano, tak po gogolowsku – z samych siebie. Kiedyś na fali było śmiać się

„z tych ruskich”, ale już naśmialiśmy się, nakpiliś-my się, no i „chwatit”, jak mawiają czasem po kielichu ci, którym od piątej klasy szkoły podsta-wowej język rosyjski wciskano mniej lub bardziej skutecznie do niechętnych głów. A Zoszczenko wyszydza w spektaklu gburowatość, brak ogłady, skąpstwo, nieszczerość, bezmyślność – cechy powszechne wśród wielu osobników gatunku ludzkiego, niezależne od szerokości geograficznej narodowości. Chociaż akcencików typowo „rus-kich” trochę się tam uzbierało. Ot, na przykład incydent z bezmyślną konduktorką pociągu. Sama przeżyłam podobny, rzekłabym – jeszcze bardziej traumatyczny niż ten, którego doświadczył jeden z bohaterów spektaklu. Było to w latach siedem-dziesiątych zeszłego stulecia, gdy wraz z rodzicami odbywałam podróż (po szynach nieco większej szerokości) na trasie Wilno-Mińsk. Mieliśmy wykupione bilety pierwszej klasy, lecz pani kon-duktorka z uroczym złotym zębem, papierosem wciśniętym w uszminkowane usteczka i miną niezmiernie groźną oświadczyła nam, że dla trzech osób nie będzie fatygować się otwieraniem wagonu pierwszej klasy, więc mamy wsiadać tam gdzie wszyscy, a jak nam się nie podoba, to „nie nada”. A że nam było „nada”, więc wsiedliśmy tam, gdzie nam pozwoliła – do wagonu towarowego, załadowanego kilkudziesięcioma żołnierzami oraz kilkoma niedobitkami cywilnych Rosjan. Było swoj-sko, bo żołnierze częstowali nas pichconą w wa-gonie grochówką, ale niezbyt miło, bo onuce – obowiązkowy szczegół żołnierskiego stroju – wisiały niczym świąteczne girlandy na sznurach rozciągniętych wzdłuż i w poprzek wagonu. Ja

136

odbyłam całą podróż, siedząc na, drewnianej skrzyni, którą uprzejmy sołdat wyścielił własnym szynelem. Przed wyjściem dyskretnie zajrzałam do jej wnętrza – leżały tam... granaty. Ten fakt dostatecznie tłumaczy moją wybuchowość...

W spektaklu „Trójkąta” zobaczyć można mnóstwo smaczków tego rodzaju, świetnie zagranych przez trupę aktorską. A co rozbawiło widzów najbardziej? Scenki z poczekalni wczesno-radzieckiej służby zdrowia i urzędów. Miałam okazję ostatnimi czasy zawitać na izbę przyjęć oddziału ratunkowego naszego szpitala wojewódz-kiego, na szczęście w charakterze osoby towa-rzyszącej. To, co zobaczyłam, nie odbiegało od scenki opisanej przez Zoszczenkę. Ludzi tłum, lekarz tylko jeden o specjalizacji „od wszystkiego”, płacz dzieci, fatalna organizacja. Młody chłopak półtorej godziny czeka na przyjęcie, trzymając w lewej dłoni... odrąbany kciuk dłoni prawej. Po wyjściu z gabinetu i założeniu opatrunku zwraca się do stojących w kolejce pacjentów z propozycją

sprzedaży owego odrąbanego kciuka, bo „... mnie on i tak już teraz na nic się nie przyda” – stwierdza z uśmieszkiem nieco gorzkawym. To, niestety, nie scenka z Zoszczenki. Uszyma duszy mojej (bo moja dusza ma nie tylko oczy, ale i uszy) usłyszałam wówczas na ponurej, szpitalnej poczekalni szyderczy rechot. Czy to był pan, Michale Michajłowiczu?

Ileż zbieżności w tym spektaklu z naszą polską

„europejską” rzeczywistością AD 2012! Możemy rzucać sobie tymi tam „okejami”, „sorrkami” itp., ale wciąż bliżej nam do „tych ruskich” niż do Europy. Ten spektakl mi to uświadomił. A na koniec publika odśpiewała wraz z aktorami znany przebój

„Liechko na sierce ad pisni wiesiołaj”. Oj, i liechko i wiesioło – i trocho smieszno i trocho straszno...

Ani mi się śni tłumaczyć treść ostatniego zdania.

Po jednym głębszym zrozumie je każdy Słowianin.

No, prawie każdy.

A spektakl gorąco polecam.

Halina Bohuta-Stąpel

137 Krystyna Caban, Sześćdziesiąt pchnięć, Wydawnictwo Towarzystwa Słowaków w Polsce, Kraków 2011, 56 s.

Dziedzictwo kulturowe regionu gorzowskiego, T. 3 pod red. Elżbiety Skorupskiej–Raczyńskiej, PWSZ w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2011, 74 s.

Ferdynand Głodzik, Własnym nosem, ZLP Oddział w Gorzowie Wlkp., Sonar Literacki, Gorzów Wlkp. 2011, 88 s.

Daniel Jurkiewicz, Niedopowiedziane…, Dekograf, Żagań 2012, 64 s.

Beata Patrycja Klary, Zabawa w chowanego, Zeszyty Poetyckie, Gniezno 2011, 68 s.

Barbara Konarska, Osty w fioletach, Organon, Zielona Góra 2012, 28 s.

Paulina Korzeniewska, Usta Vivien Leigh, Bramasole, Rzeszów 2011, 44 s.

Krzysztof Koziołek, Trzy dni Sokoła, Manufaktura Tekstów, Nowa Sól 2011, 232 s.

Bronisława Kuczko, Nie mam czasu, eMBePe Żary, Żary 2012, 36 s.

Radosław Lemański, Historia Santiaga Corteza, Drzewo Laurowe, Zielona Góra 2011, 76 s.

Radosław Lemański, trwałem umarłem rodzę się żyłem, Drzewo Laurowe, Zielona Góra 2011, 60 s.

Ludwik I. Lipnicki, Zachód słońca, ZLP Oddział w Gorzowie Wlkp., Sonar Literacki, Gorzów Wlkp. 2011, 152 s.

Władysław Łazuka, Zaledwie ślad, IBIS, Warszawa 2011, 80 s.

Nadzieja Łukaszewska, Papuszo, siostro moja, Urząd Gminy Świdnica, Zielona Góra 2011, 20 s.

Makom tow – dobre miejsce. Cmentarz żydowski Frankfurt nad Odrą / Słubice, pod red. Eckarda Reissa, Magdaleny Abraham–Diefenbach, Vergangenheitsverlag, Berlin 2012, 246 s.

Maria Orlicka, Przyszedł do mnie wiersz, Elblask, Zielona Góra 2011, 52 s.

Zbigniew Rajche, Ogrodnik świata, Organon, Zielona Góra 2011, 32 s.

Józef Rasławski, Tułacze wschodu, Dekorgraf, Żagań 2011, 96 s.

Bogumiła Różewicz, Welon na fali, Stowarzyszenie Jeszcze Żywych Poetów, Zielona Góra 2011, 28 s.

Spichlerz, Muzeum Ziemi Lubuskiej im. Jana Dekerta w Gorzowie Wlkp., Gorzów Wlkp. 2011, 48 s.

Anna Strzelec, Wiza do Nowego Jorku, ZLP Oddział w Gorzowie Wlkp., Sonar Literacki, Gorzów Wlkp. 2011, 168 s.

Tacy sami jesteśmy. Antologia poezji Stowarzyszenia Jeszcze Żywych Poetów, Atelier RED FROG, Zielona Góra 2011, 48 s.

To wszystko człowiek widział. Wspomnienia wschowskich kresowian, Miasto i Gmina Wschowa, Wschowa 2012, 446 s.

Izabela Wageman, W poszukiwaniu snu, Stowarzyszenie Salon Literacki, Warszawa 2011, 54 s.