• Nie Znaleziono Wyników

113 chodowi słońca, podczas ciszy morskiej, pobudza w głę

biach duszy ukryte moce, zniewala do cichych zwie­

rzeń wobec samego siebie, do sprawiedliwej oceny własnych złych i dobrych myśli i poczynań.

W podobnym nastroju byli również Jurek i Dębal.

Jurek musiał użyć całej potęgi swej młodej, lecz już zahartowanej woli, aby nie zwierzyć się Dębalowi ze swych utrapień i niepokojów, aby nie użalić się na złowrogi los.

Dębal, człowiek bardziej prostolinijny, a przytem trawiony licznemi wspomnieniami swej bujnej prze­

szłości, nie mógł się powstrzymać od zwierzeń, które przemocą cisnęły się na usta.

Czy nie wydało się to dziwne towarzyszowi — ozwał się Dębal — że komunista eurazjatycki rozumie i mówi po polsku?... a czasami... nawet czuje po pol­

sku... Te ostatnie słowa dorzucił Dębal jakby z Ci­

chem westchnieniem. Umilkł na chwilę; wzrok jego po­

szybował w kierunku chylącego się ku morzu słońca...

Już lat z górą dwadzieścia dziewięć, jak opuściłem Polskę... żonę... synka rocznego H enrysia...

Po dłuższej przerwie, w czasie której tłoczące się myśli, wspomnienia i obrazy przeżyć widocznie wal­

czyły o swe prawo przyobleczenia ich w żywe ciało mowy ludzkiej, Dębal z pewnym gestem rezygnacji rozpoczął swoją spowiedź.

Było to w roku 1919; nazywałem się wtedy ina­

czej... Piotr Dębski... dopiero później towarzysze ko­

muniści uznali, że to burżujskie nazwisko i przechrzcili mnie na Dębala... I tak już pozostało... Pracowałem jako ślusarz w fabryce w Białymstoku. Majster Muller, Niemiec z pochodzenia, był złym człowiekiem; o byle

Telewizor Orkisza. o

co przyczepiał się, zwłaszcza, gdy przychodził do fa­

bryki podchmielony, co mu się często zdarzało. Było to w sobotę, pam iętam ... Pasowałem na fabryce nowy tryb do obrabiarki. Już kończyłem robotę... przychodzi Miiller czerwony na gębie, widać pijany... odrazu do mnie z pretensjami, że tryb źle zm ontowany... że nie mam pojęcia o robocie i t. p. Nie chcąc wywoływać awantury, nie odpowiadałem na jego zaczepki. Moje milczenie widocznie go podniecało coraz więcej, gdyż w pewnej chwili odepchnął mnie od maszyny, klnąc i przezywając haniebnie... Krew buchnęła mi do głow y... Zbliżyłem się do niego z zaciśniętemi pię­

ściami... Müller to dostrzegł, rzucił się na mnie i wy­

mierzył uderzenie pięścią w tw arz... Wtedy już stra­

ciłem przytomność... chwyciłem pierwsze lepsze ciężkie narzędzie i z całej siły ciąłem przez łeb... Bluznęła krew, Müller padł... zbiegli się ludzie... oprzytomnia­

łem ... na podłodze leżał Müller bez życia.

Zabrali mnie. Sądy skazały na cztery lata więzienia za zabójstwo w uniesieniu. Ciężkie chwile przeżywa­

łem w więzieniu; zwłaszcza bolesne były mi odwie­

dziny żony z dzieckiem na rę k u ; widziałem ich nędzę i nie mogłem nic na to poradzić. Wreszcie poleciłem żonie wyprzedać wszystko, co jeszcze pozostało w izbie, i wyjechać do teściów ... pod Żyrardów...

— Od tego czasu nie widziałem ani żony, ani synka...

Jurek dostrzegł w oczach Dębala srebrzysty połysk łez. Jakże odmiennie wyglądał w tej chwili surowy brygadjer i towarzysz komunista, dla którego wszelkie uczucia były czczemi wymysłami burżuazji.

Litość budzi niejednokrotnie sympatję; to też i Jurek ze szczerem współczuciem w głosie odezwał się:

i

115

— Jakże ciężką musiała być dla pana samotność więzienna zdała od ukochanych istot, pozostawionych na łaskę lo su ! Sam jestem więźniem, oderwanym prze­

mocą od kraju i rodziny, przeto łatwiej rozumiem nie­

dolę, jaką los panu zgotował. Niechże pan opowiada dalej — jakież to złe moce przeniosły pana z kraju rodzinnego do Eurazji?

Dębal ciągnął po przerwie dalej swoją spowiedź.

— Rok 1920, najazd bolszewicki zastał mnie w wię­

zieniu. Podobno bolszewicy tak znienacka zawładnęli miastem, że Polacy nie zdążyli wywieźć więźniów.

Czerwoni zdobywcy otworzyli bramy więzienne i zna­

lazłem się na wolności. Wprost odruchowo zamierza­

łem natychmiast uciec z miasta i udać się choćby pie­

chotą do żony i dziecka. Niestety, po chwili zastano­

wienia zrozumiałem niedorzeczność tego planu. Wszak jestem więźniem, ściganym przez prawo, nie posiadam żadnych środków na odbycie dalekiej drogi, a przytem jakże tu przejść przez podwójny kordon wojskowy.

Odłożyłem narazie swój zamiar i zdecydowałem naj­

pierw zdobyć jakieś przyzwoitsze odzienie i zarobić trochę grosza na podróż. Powlokłem się tedy wraz z tłumem innych włóczęgów w kierunku biwaków żołnierskich...

Najwidoczniej mój strój więzienny podobał się ja­

kiejś towarzyszce-komunistce, których było pełno w czerwonej armji, gdyż zaopiekowała się m ną...

Wyraz twarzy mówiącego Dębala, dotychczas spo­

kojny, uległ nagłej przemianie; oczy zaświeciły złym blaskiem, usta wykrzywił grymas obrzydzenia, spo­

kojny dotychczas głos nagle zmienił się na chrapliwe urywane dźwięki:

8 *

— Oby ją piekła pochłonęły tę wiedźmę prze­

klętą!... przez nią i dla niej zapomniałem Boga, Oj­

czyznę, żonę... synka...

Głos Dębala przeszedł w chrapliwy zew rozpaczy.

Po dłuższej przerwie już opanowanym głosem znów zaczął mówić.

— Przez lat 20 żyłem jakby nie według własnej woli i chęci. Łaski i zaszczyty wielmożów eurazjatyc- kich spływały na mnie za jej staraniem ... Popełniałem największe podłości — traciłem niewinnych ludzi... bo wmawiała we mnie, że to należy czynić dla wyższych celów!... dla dobra upośledzonych ludzi! Wierzyłem, że istotnie komunizm jest wielką ideą, która prowadzi ludzkość do wiecznego szczęścia i dobra...

— Wierzyłem, bo byłem ślepy... Niestety, zapóźno przejrzałem! Wyzyskali moją młodość, mój zapał i siły, a gdy ci wielcy wtajemniczeni dostrzegli, że poczynam odgadywać ukryte motywy ich zbrodniczej roboty, wtedy bez namysłu usunęli mnie od władzy i prawie jak więźnia zesłali do Eurawiaty, gdzie przez pierwsze lata pobytu byłem dniem i nocą potajemnie szpie­

gowany.

Zgnębili ducha i ciało... Dzisiaj jestem automatem, wykonywającym podrzędne funkcje.

Niemasz już dla mnie ukojenia, ani przebacze­

nia za popełnione grzechy... chyba śmierć... — Ciche łkanie nie pozwoliło Dębalowi dokończyć złowróżbnej myśli.

— Ależ, panie Dębalu — przemówił ze szczerem współczuciem Jurek. — Pocóż myśleć o śmierci! Nie należy nigdy ulegać zw ątpieniu... I mój los nie jest do pozazdroszczenia, ufam jednak Opatrzności, która

117