spiesznie począł mówić:
— Nie dziw się, Sam ie,.., przybyłem... zresztą je
stem zupełnie zdrów. Sprawa jest ogromnej wagi.
Tam w budce portowej oczekuje prawdziwy Jerzy Orkisz, bratanek J a n a ,... przybył w bardzo ważnej sprawie do stryja...
Wilson nic nie zrozumiał z tego, to też z Wy
razem poważnej troski prosił kolegę, aby się uspokoił i dokładnie wyjaśnił cel swego przybycia.
W duszy zaś myślał Wilson: biedny Paw eł... do
stał widocznie pomieszania zmysłów, uciekł z lecznicy, zapewne mu się pogorszyło, skoro miewa ataki ko
szmarów. Jakże mógł widzieć Jerzego, skoro ten już przed pół godziną powrócił z miasta i jest obecnie w gabinecie Orkisza. Należy oględnie postępować z Paw
łem; oby tylko nie dostał ataku furji.
Astronom przejrzał widocznie myśli Wilsona, gdyż istotnie pohamował swoje uniesienie, zasiadł spokoj
nie w fotelu i, siląc się na możliwie jasne wysławia
nie, opowiedział zwięźle cały przebieg ostatnich wy
darzeń, zaś zakończył patetycznym apelem:
— Radź, Samie, co mamy począć. Tylko ty po
trafisz znaleźć rozwiązanie tej zawiłej sprawy. Wszak nie ulega wątpliwości, że jeden z młodzieńców jest fałszywym bratankiem ... lecz który?
Wyczerpany dłuższą przemową pan Paweł osunął się na fotel i milcząco wpatrywał się w oblicze przy
jaciela, oczekując od niego rady i decyzji co do dal
szych poczynań.
Wilson po wysłuchaniu opowieści astronoma, za
topił się w myślach. Jego praktyczny umysł, nawykły
do zwalczania trudności, nie zawiódł i tym razem.
Po chwili powstał Wilson ze swego krzesła, sięgnął do ukrytej w murze szafki, skąd wyjął jakieś szklane kulki, które wsunął do kieszeni wraz z automatycznym rewolwerem; wetknął zatyczki do sekretnych kontak
tów przy biurku, poczem spokojnym głosem prze
mówił :
— Przedewszystkiem zawezwij, Pawle, przybyłych z tobą cudzoziemców tutaj, do mego gabinetu. Mu
simy z nimi porozmawiać.
Należy sprawdzić — myślał sobie po cichu Wilson — czy relacje Pawła są ścisłe. Kto wie, może jego prze
czulenie i podejrzliwość były rzeczywiście uzasadnione;
może istotnie ów pierwszy Jerzy jest jakimś wywia
dowcą, który przybrał na się rolę bratanka Jana.
Astronom błyskawicznie zerwał się i po paru mi
nutach zjawił się z powrotem, prowadząc za sobą przybyszów.
Po wejściu do pokoju Jurek podszedł do oczeku
jącego tam Wilsona i, w tern mniemaniu, że stoi wobec swojego stryja, powitał go po polsku.
— Racz, drogi stryju wybaczyć, że nachodzę twój dom i zakłócam spokój...
Wilson zrozumiał, iż chłopak wziął go za kogo in
nego, za swego stryja, wnet ocenił sytuację i posta
nowił narazie nie wyprowadzać młodzieńca z jego błędnego mniemania, spodziewając się w ten sposób tem łatwiej uzyskać dowody jego prawdomówności.
Ponieważ jednak nie rozumiał Wilson po polsku, przeto poprosił młodzieńca o wypowiedzenie się w ję
zyku angielskim.
Jurek trochę się zdziwił, że jego stryj nie rozumie
ojczystego języka, przypomniał sobie jednak, o czem słyszał od matki, że stryj Jan, poświęcając się wy
łącznie nauce, nie utrzymywał stosunków z Polonją amerykańską, nic więc dziwnego, że nie rozumie po polsku.
Przywołując na pomoc swe skąpe wiadomości z ję
zyka angielskiego, którego nauczył się od zmarłej matki, rozpoczął Jurek swoją przemowę głosem drżą
cym ze wzruszenia:
— Przybyłem do stryja w bardzo ważnej sprawie.
Nie swojej osobistej, lecz ogólnej... — W tem miejscu trwożliwie spojrzał na astronoma, jakby obawiał się mówić w obecności człowieka obcego.
Wilson, widząc wahanie młodzieńca, uspokoił go słowami :
— Możesz młodzieńcze śmiało mówić, obecny pro
fesor Vincent jest moim serdecznym przyjacielem i nie mam przed nim żadnych tajemnic.
Jurek mówił dalej:
— Eurazjaci wraz z Mitropcami przygotowują pod
stępny napad na Polskę, a potem i na zachodnią Eu
ropę... zamierzają znienacka napaść, właściwie wysłać swe latające automaty, zaopatrywane na odległość w siłę pędną... które, rzucając bomby gazowe, zniszczą cały k raj... moją i twoją, stryju, Ojczyznę.
Skąpa znajomość języka angielskiego nie pozwo
liła Jurkowi użyć w pełni daru wymowy i wyrazić należycie całą moc swych uczuć patrjotycznych i mło
dzieńczego entuzjazmu dla słusznej sprawy. Brak od
powiednich słów zastąpił chłopak wymownym gestem i bijącą z oczu szczerością i zapałem.
Wilson słuchał uważnie; widząc zaś niezaradność
młodzieńca w wysławianiu się, przyszedł mu z po
mocą, zabierając głos:
— Nie są mi obce te alarmy wojenne. Wiem coś niecoś o niecnych zamiarach Eurazjatów; należy przy
puszczać, że cały świat cywilizowany, Liga Narodów, wszyscy ludzie kulturalni przyjdą Polsce z pomocą, w razie gdyby zagrażało jej poważne niebezpieczeń
stw o...
— Niebezpieczeństwo jest poważne — przerwał po
rywczo Jurek — i jest bardzo bliskie. Byłem w Eur
azji, widziałem potworne samoloty... nawet na jednym z nich uciekłem... Zabrakło nam paliwa, spadliśmy...
na oderwanem od samolotu skrzydle przetrwaliśmy parę godzin na morzu... wyratowała nas amerykańska łódź podwodna.
Pan Paweł, wsłuchujący się w słowa Jurka, kiwał potakująco głową.
— Ten młodzieniec — myślał sobie astronom — nie kłamie. Z jego całej postaci bije szlachetność uczuć i potęga wielkiej miłości Ojczyzny.
Nie wytrzymał nasz astronom i wmieszał się do rozmowy, zapytując Jurka głosem pełnym współczucia:
— Pocóż jeździłeś, młodzieńcze, do Eurazji i od
dawałeś się w ręce wrogów Polski?
— Porwali mnie podstępnie — odparł Jurek — ich wysłannicy, Skatyński i Zarowski, i uwięzili w zakła
dach Eurawiaty.
— Jak się nazywali — porywczo zapytał Wilson — i gdzie pana więzili? Powtórz młodzieńcze jeszcze raz te nazwiska i nazwę owych zakładów.
— Skatyński namówił mnie do w yjazdu... a Za
row ski... porwał podstępnie na samolocie... zaś
wię-153