• Nie Znaleziono Wyników

K O LA CJA NA PUSZYSTYM DYW ANIE

„Cher monsieur, votre ville est charmante, mais il n‘y a pas moyen de la quitter“ .

„O h! dlaczego?“ .

„O d tygodnia nie mogę dostać auta, a raczej miejsca do Szirazu“ .

Gubernator jest oburzony. W desperacji przyszłam do niego właśnie po pomoc. W gabinecie, prócz mnie siedzi jeszcze dwóch ciemnych, o wiecznie tych samych czarnych oczach i czarnych włosach, gentelmenów.

Do nich teraz zwraca się gubernator. Kilka chrapli­

wych słów.

„Mademoiselle, sprawa załatwiona. Vous permettez

— mister T. (pan na niezwykle krótkich nogach kłania się nisko), który właśnie jedzie do Szirazu i zaprasza panią do swego auta“.

Krótkonogi gentelmen kłania się raz jeszcze, po czym oznaczamy godzinę wyjazdu i rozpływam się w podzię­

kowaniach. Grzeczność i uprzejmość względem cudzo­

ziemca, jest tu doprawdy wzorowa.

Szumi motor automobilu pana T., m ijają za szybami monotonne obrazy pustyni. N a sfalowanej, żółtej, słoń­

cem spalonej przestrzeni, zarysy gór to zbliżają się ku nam, to pędem uciekają na boki, by znów za chwilę zda się na wyścigi z maszyną, gnać ku drodze.

Zmienny kalejdoskop wrażeń. Kruszejące skały, raz do złudzenia przypominają obronne średniowieczne zamki, to znów stają się groźnym, w słońce wpatrzonym sfinksem, lub spoczywającym na ziemi olbrzymem.

Jak to być może, by wyobraźnia ludu nie zapełniła tych martwych a fantastycznych obszarów, tłumem le­

gendarnych postaci? Wszak wiadomo, że podań i b a­

jek jest tu mało.

W ciągu najbliższych godzin miałam otrzymać od­

powiedź. Na wspaniały w swej grozie widok, początko­

wo patrzy się z podziwem i zainteresowaniem, potem obojętnie, wreszcie, gdy przez cztery, sześć, dziesięć go­

dzin obraz się nie zmienia, strach, przygnębienie, bez­

nadziejność stają się poprostu dławiące.

Nie m a zieleni — tylko ‘bezkresne osypiska drobnych kamyków, nie ma zwierzyny — tylko czasem, nocą, w światła reflektorów wpadnie obłąkana przerażeniem gazella, nie m a drzew, nie m a strumieni, nie m a życia

— olbrzymia pustka, a górą m artw ota bez chmurnego nieba.

Przymykają się . udręczone oczy, głowa mimowolnie opada na poduszki wozu.

Opada... Nie na długo! Jak wszystkie szosy Persji i droga Ispahan-Sziraz, skądinąd doskonała, jest nie- niwelowana i składa się z szeregu pagóreczków, czasem

dość wysokich, a tak stromych i siebie bliskich, że w przerażeniu błyska myśl:

„Przecież się nie zmieścimy w ten rowek!“

Jazda przypomina pęd saniami po olbrzymich za­

spach, i tym bardziej daje mi się we znaki, że rozba­

wiony szofer — (w lusterku widzę jego kręcone włosy i roześmianą gębę) -— bierze je „skokiem“ .

H o p ! — na szczycie, ziuuuuu! — na dół i znów siuuup! do góry!

A bodaj cię!! M am dwa tylko m arzenia: pierwsze, abyśmy się wszyscy nie wysypali, i drugie, abym się ja sama nie pochorowała — w cudzej limuzynie! Nie zno­

szę morza, nie znoszę bujania... „O, jak to niszczy ner­

wy, tak huśtać się bez przerwy“ .

H o p ! — na szczycie! ziuuuuu! — na dół i znów h o p ! O Jezu! jeśli długo — nie oprę się prawom natury.

Ale losy okazały się łaskawe. Nagle poza jakąś wście­

kłą serpentyną, wyrosła przed nami fantastyczna miej­

scowość — Yazde-Khast.

W olbrzymiej litej skale, wykuta jest cała, bez wy­

jątku, wioska. Łuki, mosty, balkony i pasaże łączą się ze sobą te dziwaczne mieszkania, mające coś z pieczar troglodyckich i coś z nowoczesnej kamienicy.

Zniknął za nami zwid nierealnej wsi, teraz mkniemy po równej, prostej, jak strzelił, szosie.

Jeszcze nie zdążył uradować się mój organizm, gdy już ze strachu zdrętwiała dusza. Szofer (śmieje się szel­

m a ciągle!) gazuje tak, że omal fruwamy nad ziemią.

Nie wiem czego mu życzyć! Jeśli się „wykopyrtnie“ — to i ja z nim! Powtarzam więc tylko w duchu:

„Żeby m u motor przestał ciągnąć, żeby przestał ciąg­

nąć, żeby przestał...!“. Ale nie przestał. Maszyna była dobra i oto krótkonogi mister T. z pięknym ukłonem oznajmia mi, że jesteśmy w Abadeh i że tu zamierza nocować.

Owszem, dlaczego nie, wolę zanocować, niż pędzić dalej, może do ju tra wzmocnią się nerwy.

Wielkie „gave-hane“ w Abadeh, jest o dziwo! — nie­

zmiernie czyste. Białe i jasne, posiada ogródek, gdzie nad nawadniającymi rowkami rosną nietylko drzewa ale i kwiaty, posiada izby, gdzie na nowych metalowych łóżkach, nocować mogą podróżni.

Zapadł wieczór i koło jasnych, naftowych latam i krążą roje komarów. Brązowy chłopak w króciutkich spodniach i błękitnym kaftanie, przynosi w wysmuk­

łym metalowym dzbanie wodę i polewa nam ręce.

„Will you dine with us?“ zaprasza, kłaniając się znów mister T.

„Beforme ham um !“ dodaje właściciel „gave-hane“, który już od godziny zabawia mego towarzysza roz­

mową.

N a czerwonym, puszystym dywaniku, na którym po­

łożono biały obrus, zasiadamy do kolacji.

Po raz drugi dopiero znalazłam się n a . takim przy­

jęciu. Cieszy mnie to niezmiernie.

„Beforme!“.

Jestem „dwukrotnie” gościem i nie mogę odmówić, choć włosy jeżą mi się ze strachu, przed zapachem

„roghanu” .

Nieufnie kosztuję potraw...? znacznie lepiej, niż przy­

puszczałam: korzenie i przyprawy są tak mocne, że głuszą ten straszny, dławiący odór.

A mister T. wyraźnie urządził dla mnie ucztę. Cała seria czysto perskich potraw : A więc „ku-ku” omlet tak pełen wonnych ziółek, że m a kolor naszego szpina­

ku, zupy z jarzyn i owoców zwane „asz”, mięso b ara­

nie i jagnięce, oraz, jako ostatnie danie „pilaw”, ryż z ostrymi sosami, jak „kari” i najbardziej lubiony „faz- andżan”, robiony z korzeni, siekanych orzechów, soku z granatów i octu, w którym dłuższy czas leżał gwóźdź.

K uchnia perska używa w ogóle, bardzo wielu przy­

praw kwaśnych. Nie wiem, może jest to w związku z rozpowszechnionym, specjalnie tu w prowincji Farsu, przesądem, że kwasy rozwijają ducha.

To przekonanie sprawia, że podobno nawet niemo­

wlętom podają przez smoczek ocet z sokiem cytryno­

wym (!). Trudno się potem dziwić, że sodę do Szirazu zwożą wielkie kamiony.

Chciałabym jakoś zmienić pozycję. Kolana zdrętwia­

ły mi „na drewno”, a przy tym wciąż widzę własne stopy. Zdumiewające jakie wydają się one olbrzymie, gdy zobaczy się je koło własnego talerza!

Patrzę z podziwem na moich towarzyszy, Siedzą je ­ den po turecku, drugi w t. zw. pozycji „japońskiej”,

a przytem z bajeczną zręcznością podnoszą potrawy do ust.

Stanowczo jestem za wysoka i w ciągu tak długiej drogi, zupa rozchlapuje mi się z łyżki.

Do picia podano „dug“ , owo kwaśne mleko owcze, z wodą, cukrem i lodem, a dla mnie wino z Szirazu.

Uchodzi ono za jedno z najlepszych w Persji, a dość powiedzieć, że w X V I w. Portugalczycy osiedleni na wyspie Ormuzd w zatoce Perskiej, skupywali je i tran ­ sportowali do swej ojczyzny.

Chciałabym spytać mister T. czy jest żonaty, czy m a jedną tylko kobietę etc. ale boję się go urazić.

Wogóle europejczyk — zwłaszcza zresztą mężczyzna — musi w głębi kraju niezmiernie uważać na swoje sło­

wa, gdyż, zapytując naprzykład o zdrowie żony swego rozmówcy, trafić może na człowieka starej daty, który poczyta to za ciężką obrazę.

Wszak przepisy grzeczności zmieniają się w zależ­

ności od geograficznego położenia. T u np. do dziś na­

kryta głowa oznacza szacunek, a ktoś osiedlający się w mieście nie składa „pierwszych wizyt“ czekając, aż odwiedzać go zaczną dawniejsi mieszkańcy.

Skończyliśmy kolację, mister T. zapalił teraz wielki

„kalyen“ , który przyniósł m u zaaferowany i rozpędzo­

ny służący. Właściciel gave-hane, chuderlawy w swym za szerokim europejskim ubraniu i z rozwianym wło­

sem, niezmiennie zabiega o łaski mego towarzysza.

Rozgadaliśmy się na dobre. Mister T. twardym

ak-centem opowiada po angielsku, jak dotąd jeszcze w za­

padłych kątach południa nie można informować się u wieśniaków czy daleko leży dana miejscowość, ponie­

waż, wedle nakazów proroka (by nie odbierać otuchy podróżnym) odpowiedzą zawsze, że tuż obok, choćby w rzeczywistości jechać tam trzeba było dzień cały.

Chcę wyzyskać sytuację.

„Czy mógłby mi pan wyjaśnić co to jest „mach- nat?“.

Lekka konsternacja i uprzejmy Irańczyk odpowiada, że trudno mu wytłumaczyć, zresztą „dziś to już nie istnieje“.

Po prostu unika odpowiedzi. Przed dwoma dniami bowiem w odległości kilkudziesięciu kilometrów od Is- pahanu, w jednej z zapadłych wiosek, zwrócił moją uwagę wybitnej urody chłopak, barwnie ubrany z ko­

lorową chustką na szyi.

Zapytany, odpowiedział, że jest „mach-natem Ach- m eda“. Objaśniono mnie, że Achmed, to miejscowy bogacz, w żaden jednak sposób nie mogłam dojść, co znaczy „m ach-nat“ .

I dopiero dużo później poinformowano mnie, że .

„m ach-nat“ m a być legalną konkubiną rodzaju męs­

kiego, znowu „pobłogosławioną“ przez mułłę. Tego ro­

dzaju związki są podobno religijnie dozwolone, a przy­

najmniej tolerowane i choć obecnie surowo zakazane i tępione przez państwo, pokutją jeszcze czasem w za­

padłych kątach południa.

Jest niezmiernie późno, na podcieniu gave-hane za­

siadł w kuczki smagły chłopak i z wyrazem rozkoszy na twarzy pali „bafur“.

N a niebie migocą roje gwiazd.

„Jutro ruszamy o 6-ej“ . Zaznacza mister T.

Coprędzej uciekam spać.

Złote promienie zalewają już o 5-ej kaskadami Aba- deh. T o zabawne! Hammerfest ma 41/ 2 tys. miesz­

kańców, a mimo to jest dużym miastem, Abadeh liczy ich 7 tys. i jest — wioską! Wioską jak wszystkie inne które na wewnętrzej wyżynie Iranu widziałam.

Gliniane domy, równe sześciany, o oknach zasłonię­

tych pięknie rzeźbionymi żelaznymi kratam i i szczel­

nie zamkniętych drzwiach bez wyrazu. O długich żół­

tych m urach z za których wychylają się czuby plata­

nów i wierzb, o ulicach obrzeżonych nawadniającymi rowkami, nad którymi chylą się niewielkie drzewa.

Wolno krążą po europejsku, nędznie ubrani mężczyź­

ni, przejdzie „zmodernizowana“, w chustce tylko, dziewczyna, czasem przemknie czadurem okryta kobie­

ta.

W tej chwili właśnie uwija się po szerokiej drodze po­

stać w długiej, kwiecistej zasłonie i szerokich czarnych szarawarach.

Szybko drepcą nogi w białych „give“, a brunatne ręce zbierają pośpieśnie suchy nawóz osłów i mułów.

T u gdzie nie m a ani lasów, ani krzaków, ani więk­

szych chwastów, służy on ludziom ubogim za jedyny

bodaj opał. Wielkie gęste „dżengel“ , gdzie wypala się tonny i tonny drzewnego węgla, są przecież tak da­

leko!

Denerwująco ryczy klakson samochodu pana T.

Niechże „hanum ferenghi“ nie robi zamieszania i wraca prędko na swoje miejsce w automobilu, by znów setki kilometrów patrzeć na migające za szybami puste równiny, puste góry, puste skały i nieliczne, glinianym murem otoczone, egzotyczne i dzikie posterunki żan­

darmerii.

Praży słońce, straszliwy kurz tam uje oddech. . Jakież olbrzymie są odległości w tym kraju!

W najupalniejszej godzinie ukazały się przed nami mury Szirazu.

26. SZIRAZ I C U D O TW Ó R CZA STU D N IA

Powiązane dokumenty