Granatowy cień zaczaił się pod błyszczącymi w księ
życowym świetle liśćmi drzew. Szemrzą cicho fontanny, a fale rozszeptanych strumieni, przebłysku ją srebrem między czarnymi pniami. W olbrzymim basenie od
bija się 20 smukłych kolumn pałacu „szehel sotun“.
Bezgłośnie przesuwa się służba, roznosząca na kutych ze srebra tacach, przepyszne owoce, ispahańskie wina, herbatę, kawę, jakieś ciastka i moc nieznanych mi spe
cjałów.
Przyjęcie u gubernatora Ispahanu.
Postacie raczej niskie, raczej tęgie, wielkie czarne oczy, grube choć rasowe rysy. Bieleją ubrania męż
czyzn, między którymi kręcę się ja — jedyna kobieta.
Prawdopodobnie jest to tylko przypadek, tym nie
mniej przypadek znamienny.
W yborna herbata, takiej nie piłam nigdy — to fakt.
Na srebrnej miseczce stoi „ghaz“, coś przypominające
go z wyglądu rąbany cukier.
Smakuje trochę orzechem, trochę różą, trochę mig
dałem, trochę opłatkiem... „Z czego oni to
„pitra-szą?...“ rozmyślam pochłaniając kawałek po kawałku.
Okazuje się, iż jest to prasowany i gotowany proszek, a raczej, osad, zbierany z liści pewnej odmiany tam a- ryszku, bujnie pokrywającej stoki gór Farsu.
N ad małym plastycznym modelem tych gór, stoi w tej chwili gjubemator rozmawiający z wielkim „rais- sem“ .
„Niech pani spojrzy“, zwraca się ku mnie. „W X V II wieku, chcąc wzbogacić wody Zaiandeh-rud (przepły
wającej precz Ispahan) wodami Karoun, płynącej po drugiej stronie, wysokich na przeszło 5000 metrów łań
cuchów, Szach Abbas powziął gigantyczny projekt. Tu właśnie miano w tym celu skruszyć, przebić i przeko
pać, olbrzymie skalne masywy“.
„I uczyniono to?“ .
„Częściowo. Ślady ówczesnych prac, dokonywanych przez wbijanie w lite głazy potężnych dębowych pali, które następnie polewane wodą powiększały swą obję
tość i rozsadzały kamień, może pani obejrzeć na połud- nio-zachód od Ispahanu“.
Bardzo interesujące. Szkoda, że gubernator swoją nie
bywale tęgą postacią, rzuca taki cień na kartograficzny model, że absolutnie nic nie widzę.
Nie chcę go jednak „deranżować“ dyszy bowiem z upału tak ciężko, że aż niepokojąco, a przy tym wielka siwa czupryna i jeszcze większe czarne oczy są niezwy
kle sympatyczne. Jeżeli kto w tym kraju m a wdzięk, to starsi panowie.
„Całą swą świetność zawdzięcza Ispahan Szach-Ab- basowi. Czy widziała pani już ważniejsze budowle?“.
„O, tak“ ! wołani pośpiesznie. Jeszcze w tej chwili czuję tę potw orną mękę zwiedzania, przy upale 40 stopni C. w cieniu! Ale moi gospodarze orzekli, że na
leży jeszcze zobaczyć miasto w nocy. Opuszczamy „pa
łac 40 kolumn“ , (z których 20 tylko istnieje w rzeczy
wistości, drugie 20 to ich odbicie w wodzie) i lśniącą limuziną mkniemy ku, z V III wieku pochodzącemu meczetowi „Jam eh“ , ku „mosque Asheia“, noszącemu
■imię hebrajskiego proroka, by stanąć wreszcie na Me- iden Szach.
Biel i srebro. Srebrzy się olbrzymi basen, bieleją ota
czające go kwiaty, błękitne w dzień kopuły, mineraty, frontony, jaśnieją srebrem w księżycowym świetle, a żwirem wysypany plac, biały jest jak rozpostarte płót
no.
Ogromna kopuła meczetu Lotfollaha, rozjarzona i lśniąca-zdaje się kolosalną gorejącą lampą, a tuż u jej stóp, dumnie spoglądając wokoło, spoczywa karaw ana wielbłądów.
Przytulony do puszystego boku zwierzęcia śpi mały
„pessar“, otulony w barani kożuszek, w błękitnych sza
rawarach i białej mycce.
Obcy, wyniosły, wspaniały i majestatyczny, jest plac wielkiego Abbasa.
Meczet Szacha, na którego zbudowanie zużyto 18
milionów ręcznie glazurowanych cegiełek, to klejnot irańskiej sztuki.
Chcąc zaćmić jego świetność zięć Abbasowy, szeik Lotfollah, wzniósł obok drugą, słynną swym mozaiko
wym frontonem świątynię, gdzie nietylko lśniące, błę
kitne i ozdobnymi napisami „kufidż“ (starożytne pismo arabskie) pokryte ściany i filary, ale każda w kamieniu rzezana krata okienna, piękna jest jak skończone dzie
ło sztuki.
Tradycyjnie posiada meczet jedną nawę pod olbrzy
m ią kopułą, ze sklepionymi portykami i środkowym dziedzińcem, gdzie leżą baseny, z w odą do przepisanych ablucji.
Nawa zwrócona jest zawsze ku Mekce, a tablica m ar
murowa zwana „m ihrab“, umieszczona w głębi, wska
zuje wiernym, dokąd kierować m ają wzrok, by pa
trzeć ku świętemu miastu.
W nawie znajduje się również rodzaj niskiej ambo
ny t. zw. „memleer“ .
Obok wielkiej kopuły meczetu, wznoszą się zawsze dwa lub cztery m inarety, skąd ongiś nawoływano wier?
•nych do modlitwy.
W Persji m inarety te są niezmiernie niskie.
„Wie pani dlaczego?“ wielkie czarne oczy patrzą na mnie dowcipnie.
„Skądże...“ .
„Myśmy zawsze byli tak zazdrośni o piękne kobie
ty, iż nie do zniesienia była nam myśl, że ten kto wcho
dzić 'będzie na szczyt minaretu, dojrzy niewiasty w głębi ogrodów“ .
Zawracamy ku Ali-Kapi.
„Ale niech pani źle o ¡nas nie myśli. Obecnie jesteś
my znacznie mniej zazdrośni, choć —• przyznać trze
ba .— kobiety lubimy tak samo“ .
Miejscowi dygnitarze śmieją się z głośną aprobatą.
Teraz stoimy na mośdie A lla-Verdi-Khana, jednego z wodzów Szach-Abbasa. Długi na 300 metrów, szeroki na 12, wsparty na 33 potężnych surowych słupach, uchodzi za najwspanialszy z mostów Ispahanu.
Jest ich tu bowiem 12, większych i mniejszych, szer
szych i węższych. Najstarszy z nich, to leżący poza obrę
bem dzisiejszego miasta, koło dawnych obronnych m u
rów, „most rzymski“. Zbudować go mieli jeńcy, poj
mani w I I I wieku, wraz z cezarem Valerianem, przez szacha Szapur. „Tego, który po grzbiecie rzymskiego cezara na koń siadał! “ . Głos dygnitarza, brzmi dumą.
Kam ienna budowla, teraz prawie już nieużywana, potężnymi arkadam i wiąże tylko dwie wąskie i kręte, gubiące się wśród pól i ogrodów dróżk'i.
Wszedł księżyc. Godnie, spokojnie, kołysząc się z po
wagą, wstępuje p a most karaw ana wielbłądów. Poga
niacze noszą dawnego kroju długie, do kolan szaty, m a
leńkie czapeczki i farbow ane henną purpurowe brody.
Jest pusto i głucho, tylko odwiecznym rytmem dźwię
czą dzwonki karawany... N a chwilę zapomnieć można w jakiej żyjemy epoce...
19. K IL K U L E T N I RZEM IEŚLN IC Y - ARTYŚCI