• Nie Znaleziono Wyników

B yło to niedaw no, bardzo niedaw no, rok czasu, od tej chwili upłynęło. A w ięc W praw dzie w szy stk ie bajki zaczynają się było to tak niedaw no, iż n aw et najm łodsi

Ten odskoczył kilka kroków i też łeb pochylił.

<1

<ł o

& a

& &

& <t O a o- $

#

a a

■»

a o

*

#

$ &

$

a o

o

a o

«•

$ a &

<#

*

& o

o O

o

&

* a

inaczej, bo pow iadają, że było to daw no, b a rd z o daw no, ale ja, chcąc nie chcąc, m uszę pow iedzieć, że było to b ard zo nie­

d aw n o , bo zaledw ie m ało co więcej, jak

z w a s pam iętają. M uszę przeto pisać całą praw dę, jak i co było, ab y mnie ktoś na cygaństw ie nie p rzychw ycił.

P ow iem więc, że b y ło to w roku 1920 84

w styczniu, dnia już dokładnie nie pam ię­

tam , ale przypom nicie sobie go w szy scy , g d y ż m róz w dniu tym dochodził do 15 stopni, a na d w o rz e szalała śnieżyca i z a ­ w ierucha. Ludzie tulili się około o g rz a­

nych pieców , a w ychodził z domu tylko ten, kogo zm uszała do tego w a żn a p o trz e ­ ba. To też niew ielu spostrzegło to, co ja w idziałem , i dlatego w y p a d ek (niniejszy opisuję.

A by ło to tak. Już ciem ność zapadła nad ziemią, kiedy przechodziłem koło n a­

sze g o kościoła. Nieopodal trupiarni zau­

w ażyłem stojące dw ie postacie. Jedna z nich, ub ran a w czerw o n y fraczek, po­

w alany ca ły k rw ią, m iała czuprynę c z a r­

ną, b y w ęgiel i tegoż koloru bródkę, oczy św iecące, jak d w a żarzące w ęgle a z pod zaw adjacko założonej czapki w y g ląd a ły niew ielkie rożki, p ra w ie tyle, co jedno­

rocznego b yczka. D ruga postać, by ł to m ężczyzna starsz y , d ostatnio u brany, sta ­ rannie w ygolony i dla pow agi miał okula­

ry . Pukle w ło só w zarzucił tak zręcznie, że ledw ie z pod nich m ożna b y ło do- strze d z d w a duże rogi. B ył nieco opasły, słow em w yg lądał na przedw ojennego Niemca. P odczas gdy m łody d yszał p ra ­ w ie ze zm ęczenia, sta rs z y by ł nieutru- d zo n y i spokojny.

W łaśnie spotkali się co dopiero obaj, gdym ich zobaczył.

— S kądże to p o w racasz taki zm ęczo­

n y i zziajany i dokąd pędzisz? — zap y tał sta rsz y .

— Ach, pow iadam ci — odparł m łod­

sz y — jaka radość, jakie żniw o! W racam w łaśnie z Rosji, jestem bolszew ikiem obecnie, a spieszę do naszego ojca L ucy- p era za p y ta ć się, czy nie zabraknie mu m iejsca na moje zdobycze.

P ow iadam ci, jak tam ślicznie w s z y st­

ko idzie... Już tera z i obecność m oja na niewiele się p rz y d a: ra z sp ra w a puszczo­

na w ruch, sam a się toczy i przynosi nam niezliczone korzyści. Na długie lata po^

w odzenie zapew nione!

O detchnął, a po chwili zap y tał:

— No a ty co? Jak w idzę, u ty łeś z le­

nistw a na k ształt żydow skiej mamki.

W iesz co, zdaje mi się, że z ciebie niedo­

łęga. P o n iew aż na w schodzie nie jestem

już p otrzeb ny , p rzeto zaproponuję Lucy- perow i, ab y mnie tutaj pozostaw ił.

W P olsce w sk u tek tw ojego niedbalstw a praw ie jeszcze nic nie zrobione. G dybym b y ł nas tw ojein miejscu, już daw no b y ł­

bym usunął religję ze szkoły, pokasow ał kościoły, a księży napędziłbym na cztery w ia try . P o sta ra łb y m się, ab y nią było m ałżeństw , a kobiety a b y n ależały do w szystkich m ężczyzn, jak to obecnie dzieje się w Rosji. K rym inały zam ienił­

bym na karczm y, a u sta w y spaliłbym . U dało mi się to uczynić na w schodzie i osiągnąłem re z u lta ty w spaniale.

S ta ry djabeł słuchał teg o spokojnie, py kając ra z po razu fajeczkę, k tó rą tr z y ­ m ał w gębie.

— G orączka z ciebie, przyjacielu, go­

rączka! — odrzekł — i tego nie m am ci za złe, gd y ż zaw sze ta k b y w a u m łodych.

Ja k się po starzejesz i ty le dośw iadczysz, ca ja to będziesz roztropniejszy. T u nie wschód, lecz zachód. W P o lsce ludzie, choć dużo jeszcze brakuje im do p raw d zi­

w eg o rozum u, choć znacznie niżej stoją pod w ielu w zględam i od F ran cu zów lub Anglików, to nie są przecież tak głupi, ab y ich m ożna było łatw o pokusić. Od w iek ów p rzy w iązani do swojej w iary, są silnym i naszym i przeciw nikam i. Z nimi trze b a p ostępow ać ostrożnie i powoli. Ja m uszę inaczej k ierow ać akcją, bo g dy ­ bym tak nagle postąpił, jak ty n a w scho­

dzie, krzykniętoby, że to sp ra w a djabelska i w sz y stk o b y przepadło!

Djabeł popraw ił ognia w fajeczce i tak dalej m ów ił:

— Ja tu m uszę inaczej w alczyć. Ja tu m uszę p o dszyw ać się pod p łaszczyk w ol­

ności, b ra te rstw a , ja m uszę podburzać biedniejszych przeciw ko bogatszym , bo­

gatszych przeciw ko biedniejszym , muszę rozpalać różnice kastow e. M uszę praco ­ w a ć stopniow o, m uszę działać na szero ­ kie m asy, ab y je przeciąg nąć na sw oją stronę. W ielką przeszko dą w mej p ra cy jest tutaj szkoła i duchow ieństw o, staram się w ięc zm niejszyć jak najbardziej ich w p ły w . Mam w tej p ra c y wielu już po­

m ocników tak pośród posłów , jak i in­

nych d ziałaczy społecznych. Zacząłem od p ra c y nad w yrugow aniem religji ze

szkoły. Udało mi się przepchać zapom ocą rozm aitych w p ły w ó w moich W sp ó łp ra­

cow ników i do m inisterstw a o św iaty i do in spekto ratów szkolnych. Ale to tylko po­

czątek. Rozpuściłem całą sforę moich d ziałaczy po w siach i m iastach, ab y w y ­ stępow ali przeciw ko duchow ieństw u. I jak m ożesz się przekonać praca, choć powoli, ale idzie.

— Stw ierdziłem następnie — m ówił dalej djabeł — że ludzie, zajęci p racą, nie są dość podatnym m aterjałem do naszej działalności. Rzuciłem p rz eto m yśl, aby robotnik i rzem ieślnik jak najmniej p raco­

w ał, a jak najw ięcej miał czasu do p ró ż ­ now ania i zab aw y . M yśl nadspodziew a­

nie p rzy jęła się dobrze, a poszli za nią nietylko bezw zględni moi to w arzy sze , ale praw ie ca ły ogół jej przyklasnął. O d tej chwili robota idzie coraz lepiej.

M łodszy djabeł nie p rz e ry w a ł w y w o ­ dów starszem u, lecz co chw ila uśm iechał się jak złośliwie. S ta rs z y jednaki nie sobie z tego nie robił, ale tak ciągnął d a­

lej:

— Jednym z najw iększych naszych sprzym ierzeńców jest chciw ość. R zuci­

łem p rzeto m yśl zaboru cudzej w łasn o ­ ści. I m yśl ta znów nadspodziew anie zo­

stała dobrze przyjęta. Bo już obecne cza­

sy różnią się tem od daw nych, że daw niej w szelka now ość, choćby n ajko rzystniej­

sza, z trudem p rzenikała społeczeństw o, podczas g d y dzisiaj w szy stk o now e, choć­

b y najniedorzeczniejsze, ła tw y znajduje przy stęp do społeczeństw a. M yśl tę rz u ­ ciłem pom iędzy najszersze w a rs tw y spo­

łeczeństw a, a na jej tle p o w stała o w a s ła ­ w etn a u sta w a rolna, d ążąca do zabrania cudzej w łasności. Je st to tylko początek, a k w ierzę, iż z niej zrodzi się w y w ła ­ szczenie w szelkiej w łasności tak bogatych, jak i biednych. A w te d y dopiero zoba­

czysz ow oce mej pracy.

— D alszym punktem mej p ra c y są strajki, — m ówił dalej djabeł. — Śmiejesz się, a przecież o dg ry w ają one w ielką rolę w mej działalności. Dziś pracow nik nie p atrz y , czy za p racę jest należycie w y ­ nagradzany, czy ta p raca chlebodaw cy

daje tyle korzyści, a b y m ógł p odw y ższy ć zaro bek pracow nikow i, ale bez w zględu na w y d atn o ść sw ej p ra c y żąd a coraz w iększego w ynagrodzenia, a jeżeli go nie otrzym uje, strajkuje. I p raw ie zaw sze w y ­ chodzi zw ycięzcą. Z daw ałoby się, że to nie m a nic w spólnego z m ą działalnością.

A jednak!... P raco d aw ca, p o d w y ż sz y w szy pracow nikow i jego w ynagrodzenie, odbija sobie w dw ójnasób na społeczeństw ie ow ą podw yżkę, społeczeństw o natom iast, nie m ogąc znieść w zm agającej się d ro ­ żyzny , d ep raw u je się, w iele jednostek próbuje zdobyć p rósz w nielegalny spo­

sób, w y tw a rz a się łapow nictw o, p rz e ­ m ytnictw o, kradzieże i inne zbrodnie w szelakiego rodzaju. A piekło śm ieje się i rośnie w potęgę.

P rz e rw a ł te w y w o d y zniecierpliw iony m łodszy djabeł:

— T ak postępując, ani za lat sto nie pociągniesz za sobą ogółu. P o chw ilow ym zam ęcie ludzie zm ądrzeją, przyjdzie upa- miętanie, a p racę tw oją djabli w ezm ą!

— M ylisz się, mój drogi! Człow&ek, raz w p ro w ad zo n y n a m anow ce, rzadko z nich pow raca.

C hciał jeszcze coś mówić, ale p rz e r­

w a ł mu m łodszy:

— W imię L ucypera, dla d o b ra piekła ja zajmuję tw oje miejsce... P re c z stąd!

— C o ? T y ze m ną w kłótnię!... J a cię tu za raz nauczę m oresu! — k rzyk nął za­

p erzo n y s ta rs z y djabeł i pochylił głow ę, gotując się do zadania rogam i ciosu m łod­

szemu to w arzyszo w i. T en odskoczył kil­

k a kro kó w i też łeb pochylił. B yliby się starli niezaw odnie, g dy w tern ozw ał się dzw onek p rz y bram ie kościoła. Djabli podnieśli m om entalnie łb y ku górze, a zo­

c z y w szy kapłana, idącego z W iatykiem do chorego, sypnęli z p y sk ó w ogniem, za­

darli ogony do g óry i znikli w ciem no­

ściach.

Stałem jeszcze chwilę bez ruchu i w p a try w ałem się w miejsce, na którem djabli spór wiedli, sta ra ją c się odgadnąć, cz y djabeł sw oją m etodą doprow adzi nas do bram piekła, czy też zdołam y się mu oprzeć. Ja k myślicie, Kochani C zytelnicy?

86