• Nie Znaleziono Wyników

i .

W ła d n e j w iosce, o milę od P ło ck a, m ieszk ała rodzina, złożona z o jc a, m a tk i i trzech m ałych synów . P a n A dam , ta k p rz y jac iele i sąsiedzi zw ali ojca, b y ł sobie prostym szlachcicem zagrodowym.

W ieś Zabrzezie, w k tó rej sie urodził, rów nie j a k ojciec i dziad jeg o , b y ła od k ilk u se t la t odwieczną o sad ą szlachecką, staro daw nem gniazdem Z a b rz e ­ skich, k tó rz y orali p ilnie swój zagon, chodzili w szaraczkow ej kapocie, śpiew ali co n ied ziela ró­

żaniec w d rew nianym kościółku, chow ali je d n i drugich n a cm entarzu, ocienionym zielonem i lip a ­ m i, którzy, słowem, żyli poczciwie, w prostocie ducha, gorącej w ierze i b ra te rsk ie j m iłości.

Z abrzescy, p rzy w ią zan i szczerze do w ioski, k tó ra b y ła k o le b k ą ich ojców i nad d ziad ó w , nie­

chętnie oddalali sig z tego gniazda, ceniąc w ysoko swoję niezależność. N iek tó rzy z nich w praw dzie, gdy bieda dokuczyła im w dom u, wy­

chodzili n a ekonom ów , leśniczych i p isa rz ó w ; a w y­

niósłszy poczciw e zasady z progów rodzicielskich, służyli sum iennie i pilnie. To też imig Z abrzeskich m iało powagg w okolicy, i każd y p an , wyczytaw szy nazw isko to na św iadectw ie, gotów b y ł pow iększyć zasługi, byle mieć poczciwego i wiernego dom ownika.

N ie m a je d n a k reg u ły bez w y jątk u . P rzed pięć­

dziesięciu laty je d e n Z ab rzesk i słu ż y ł za ekonom a w zam ożnym domu, za W isłą. B ył to człow iek zręczny, p rzebiegły i chciw y. K orzystając z nie- dołgżności p an a swego, k tó ry większą cześć życia p rze p ęd zał za granicą, ta k dobrze rozgospodarow ał się w je g o w łościach, że po śm ierci m agnata, za k ra d z io n e potrochu pieniądze, k u p ił d obra jego, w ystaw ione na sprzedaż, a k ied y ro d zin a daw nego dziedzica pozostała w nędzy, on, um ićrająe, prze­

k a z a ł m ilijonow y m a jątek je d y n em u synowi.

Z abrzescy nie zachow yw ali żadnych stosunków

;z bogatym krew nym , zam ieszkałym w K ujaw ach,

89 w m urow anym pałacu. S zero k a W isła dzieliła ubogą szlachtę zagrodow ą, od syna dorobkow icza, który ożenił się z p an n ą w ysokiego rodu, i strzegł się, ja k ognia, najm niejszej w zm ianki o niskieni pochodzeniu sw ojćm .

Pan Adam , o którym w spom nieliśm y n a p o ­ czątku pow iastki naszej, w odził rej w pośród ro ­ d/winy Z abrzeskich. Od dzieciństw a o k azy w ał on zdolność i ochotę do n a u k i; co w idząc ojciec oddał go do szkół płockich. K iedy zaledw ie ukończył czw artą klasę, stracił ojca, a nie chcąc opuszczać słabow itćj m atki, której b y ł je d y n ą podporą, nie w ró cił do szkoły, ale objął n a siebie gospodar­

stwo, zacząwszy ledw ie ośm nasty ro k życia.

W k ilk a la t potem u p atrzy ł sobie m ło d ą panienkę, córkę sąsiad a z pobliskićj w ioski, której sk ro m ­ ność, uroda, dobre seree, je d y n y stanow iły posag.

W pićrw szych latach m ałżeństw a Bóg pobłogo­

sław ił widocznie m łodej parze. P ani A dam ow a, szczerze koch an a od męża, o d p ła c a ła mu się praw - dziw ćm przyw iązaniem : p o m ag ała mu w pracy, d zieliła z nim trudy, czuw ała pilnie n a d domem i czeladką. Podczas gdy mąż praco w ał n a zagonie w pocie czoła, żona u trzym yw ała w domu ład i porządek, w sp ie ra ła ubóstw o, odw iedzała cho­

rych, p rz y rz ą d za ła im lćki, a k ied y Bóg pobłogo­

s ła w ił j ą trojgiem dziatek, w ychow yw ała je w św ię­

tćj pobożności i cnocie.

P rzez piętnaście lat poczciwego pożycia, p ań ­ stwo A dam ow ie zjednali sobie pow szechną miłość i szacunek. Dni ich u p ły w a ły spokojnie i szczę­

śliwie, dostatki w zrastały w ich domu, słowem, życie wiło im się j a k z p ła tk a , a pod troskliw em okiem trzej synowie rośli zdrowo, n a chw ałę Bożą i n a pożytek braci ludzi.

N ie m a je d n a k n a ziemi stałeg o szczęścia. Bóg nieraz, d la dośw iadczenia w iernych, zsy ła n a ich b a rk i ciężkie krzyże, aby tem lepićj zahartow ać ich w służbie sw ojej. T a k się stało z poczciwą rodziną Z abrzeskich. Po piętnastoletnićm pożyciu, kiedy Michał, n a jsta rsz y syn rozpoczął ro k cztćr- n asty , i w raz z m łodszym bratem Stanisław em , uczył się od trzech la t w szkołach płockich, kiedy najm ło d szy Ja ś z a c z ął zaledw ie rok szósty, pan Adam zaniem ógł ciężko w jesien i, k w ę k a ł przez c a łą zimę, i z początkiem m a ja, opatrzony ŚŚ.

S akram entam i, oddał Bogu ducha, pobłogosła­

wi wrzy u k o ch an ą żonę i tro je nieletnich d ziatek .

W iosna p o k ry ła zielonością lasy i p o la : świeża woń kw iatów n a p e łn ia ła powietrze, ptastw o świć- gotało w esoło, a słońce, bliskie zachodu, pięknie ozłacało św iat Boży. P rzed niskim dw orkiem p a ń ­ stw a Adamów ze b ra ła się liczna d ru ż y n a : byli to krew ni i przy jaciele zm arłego. W pośród zg ro ­ m adzonych, o d zn aczał się starzec z siw ą głow ą, z g łę b o k ą szram ą n a praw ym policzku, św iad ­ czącą o w ojskow ym niegdyś zaw odzie: był to pan Jęd rzej, n a jsta rsz y z pom iędzy Zabrzeskich, k tó ­ rego wszyscy szanow ali ja k ojca.

Obecni stali w m ilczeniu z pochyloną sm utno głow ą, oczekując n a księdza plebana, k tó ry przy­

był niebaw em . W krótce tćż, do odbytych n ad zm ar­

łym m odlitwach, przez n isk ie progi dw orku — są- siedzi w ynieśli n a bark ach p ro stą trum nę, pocią­

g n iętą czarnym pokostem , z białym krzyżem w po­

środku. Z a tru m n ą szła pani A dam ow a w grubćj żałobnej su k n i, w czarnćj chustce n a głow ie, k tórą zapuściła n a oczy, ab y u kryć łzy, płynące strum ieniem po jć j bladych i zap ad ły ch policz­

kach. T rz y m a ła za rę k ę m ałego J a s ia ; starsi sy­

nowie szli za nią, zanosząc się od płaczu.

O rszak pociągnął d rogą k u drew nianem u k o ­ ściółkow i. N a niskim k a ta fa lk u sąsiedzi złożyli trum nę, i, p e łn i szczćrego żalu, rozeszli się do do­

mów. N azaju trz rano z e b ra li się znów w domu Bożym, a po uroczystćm nabożeństw ie, ponieśli na cm entarz zw łoki b ra ta , złożyli je w w ykopanej świćżo mogile, a k ażd y z obecnych rzucił mu garść ziem i n a oczy. W śród głębokićj ciszy p o ran n ej, odgłos dzwonów ro zleg ał się d alek o , połączony z bolesnym ję k ie m w dow y i drobnych sićrot, z m odlitw ą przyjaciół i sąsiadów , z b ło g o sław ie ń ­ stwem ubogich o w ieczny odpoczynek dla tego, który dopóki ż y ł n a ziem i, chw alił p racą Boga, bez chwili w ytchnienia i spoczynku.

Po pogrzebie, stro sk an a w dow a o ta rła oczy z łez, i, przyzw aw szy B oga n a pomoc, z dzielnćm sercem w z ięła n a b a rk i cały ciężar domowych trudów , w których dotąd p o m agała tylko mężowi.

W y p raw iła do szkół starsze d z ie c i; sam a zaś k rz ą ­ ta ła się pilnie od ra n a do wieczora, to k o ło domu, to w ogrodzie, to około dobytku. Mimo ta k licz­

nego zajęcia, nie było dnia, żeby choć n a chw ilkę nie zabiegła n a cm entarz, i nie p o k rz e p iła serca — m odlitw ą za duszę zm arłego.

II.

12

P o trz e b n a je j była ta pociecha, gdyż Bóg ciężko dośw iadczał cierpliw ości i w iary biednej w dow y. O ile za życia n ieboszczyka w iodło sig i w domu i w gospodarstw ie, o ty le, po jego śm ierci, w szystko poczęło sig chylić do upad k u . P a ra w ołów roboczych p a d ła , d o tk n ięta księgosu- szem , owce z m arn iały co do je d n e j, posucha sp a ­ liła ja r y zasićw , w reszcie, ja k b y n a dom iar, grad w ybił w szystko żyto, n a p a rę tygodni p rzed żni­

wam i.

T egoż dnia, n ad wieczorem, słońce rozjaśniło ziem ię po burzy. B iedna w dow a w yszła w pole, chcąc obliczyć doznaną szkodę, i z a ła m a ła ręce z boleścią, p atrząc n a zbite i p otargane kłosy zboża, k tó re , k ilk a godzin tem u, zielone i bujne, ra d o w a ły je j oczy n ad zieją bogatego plonu. Bez­

silna, u sia d ła n a k am ien iu przy drodze, sp o g lą ­ d a ła przed siebie o słupiałem okiem . P rz e p ió rk a św ić g o ta ła zw y k łą piosenkę sw oje.

— P ó jd źcie żąć! pow tórzyła sm utno wdow a, próżno w ołasz p ta s z y n o ! nie p rzy jd ę j a tu z sie r­

p e m ; Bóg za b ra ł mi c a łą chudobę. M niejsza o mnie, ale dzieci, biedne dzieci m o je !

— N iech będzie pochw alony Je zu s Chrystus, odezw ał się głos znany.

— N a w iek i w ieków , odrzek ła w dow a; pod­

nio sła głow ę i sp o strzeg ła p a n a Ję d rz e ja , nadcho­

dzącego wolnym krokiem .

— N ow y k rzy ży k Bóg zesłał n a n as — rze k ł starzec — w szyscyśm y d o tk n ię ci, ale waszmości pole najw ięcćj, j a k w idzę, ucierpiało.

— Bóg d ał — Bóg w ziął — św ięta Jego w ola — o d rz e k ła w dow a, zalćw ając się łzam i.

— N ie trap ż e się jćjm o ść — rz e k ł pan Ję d rz e j, nie dam y ci przecież um rzćć z głodu w raz z d z ia tw ą ; choćby ostatnim kęsem chleba podzielim y sig z w am i.

— Bóg zapłać, dobry panie Ję d rz e ju ! o d rzek ła z uczuciem , i pow staw szy z m iedzy, p o szła ze stary m krew nym k u wiosce.

Od tej chwili n ieszczęśliw a w dow a nie m ogła się opędzić sm utnym m yślom . W ied z iała ona, że z ła sk i poczciwych sąsiadów , d z ia tk i jćj nie pom rą z głodu, ale przecież m yślała sobie w duszy: nie sam ym chlebem żyje człow iek! p otrzebna ta k ż e i n a u k a : ta kosztuje drogo, a prostom yślni są- siedzi, kto wie, czy potrafią ocenić je j konieczność.

- 90

D nia jednego, przed w ieczorem , bardziej niż kied y k o lw iek z n ę k an a i bezsilna, po całodziennej pracy, p o szła n a cm entarz i u k lę k ła n a zielonćj mogile, n ad k tó rą wznosił sig krzyż drew niany.

Odmówiwszy pobożnie Zdrow aś M aryja i wieczny odpoczynek, o b jęła krzyż rękom a, p rzy cisn ę ła do niego płonącą głow ę i rzew nem i z a p ła k a ła łzam i.

— Mężu drogi — zaw o łała przeryw anym gło­

sem, z tobą poszło do grobu szczęście moje. Bóg z każdym dniem nowe z sy ła mi k rzy że, czyż ja w ytrw am pod ich c ię ż a re m ? !

W tej chwili u d erzy ł dzwon n a A nioł F a ń sk i, a z jeg o dźw iękiem n iezn an a moc w płyugła w stro sk an e serce w dow y. Z dało jć j sig, że słyszy ja k b y głos m ęża, w ołający z za grobu: „W ytrw asz

kobićto, nie u p ad aj, Bóg cię nie o p u śc i! “

I pow stała dziw nie ukrzepiona, przeszła furtkę cm entarza i wolnym k ro k iem zbliżała się ku wiosce.

W tóm d a ł sig słyszeć przeraźliw y k rzy k trw ogi:

„G ore! g o re !“ w ołano zew sząd, i kto ż y ł pośpie­

szał n a ratu n ek . N agle z poza drzew błysnął czerw ony słup ognia. B ićdna w dow a stru c h la ła : nogi jćj ja k b y w rosły w ziem ię; p o żar bowiem u k a z a ł się w tym że sam ym kierunku, w ja k im le ż a ł ubogi jej dw orek. W krótce u stąp iła w szelka wątpliw ość. P rzybiegłszy co tchu n a dziedziniec, sp o strzeg ła płom ienie, buchające otworam i drzw i i okien. S p ła k a n y J a n e k przyleciał do m atki, skoro j ą zobaczył we w rotach. N ieszczęśliw a utu­

liła dziecię, i, blada ja k śmierć, poskoczyła do ognia, p ragnąc u ratow ać ostatki m ien ia swego.

D arem ne u s iło w a n ia ! płom ień p o chłonął w sz y stk o ; szczęściem , że sam ty lk o dw orek p a d ł ofiarą, są- siedzi bowiem uchronili przyległe budynki od po­

żaru.

III.

W k ilk a dni potem dwaj sta rsi chłopcy, p rz y ­ byli ze szk ó ł n a w ak acy je i pocieszyli serce m atki, u k azu jąc je j najchlubniejsze św iadectw a pilności i wzorowego spraw ow ania. Z a p ła k a li gorzko, pa­

trz ą c n a zgliszcza starego dw orku, w którym się urodzili i w ychow ali, a z którego pozo stał tylko stos gruzów i okopcony kom in. P an i A dam ow a, mimo prośby sąsiadów , nie p rz y ję ła ofiarowanego sobie przytułku, ale zagrodziła desk am i część sto ­ d ółki, i urząd ziła w niej tym czasow o czyste, choć ubogie, schronienie. Po żniw ach zaś, sąsiedzi

obie-—

91

-cali o d b u d o w ać d w o re k , n a k tó r y d z ie d z ic s ą ­ sie d n ie j w io sk i d a ro w a ł k i l k a s z tu k ob ro b io n eg o d rz e w a .

P rz e z ciąg w a k a c y j, s ta r s i sy n o w ie p o m ag a li m a tc e c a łą siłą . S e rc e j e j ro sło n a w id o k p rz y ­ w ią z a n ia d z ia te k , ale o b o k te g o z a le w a ło sig łzam i, p o m n ąc, że z ro zp o c zęcie m sz k o ln e g o ro k u , n ie b ę d z ie w s ta n ie p o sła ć ich n a d a ls z e n a u k i do P ło c k a . P rz e c z u w a li to o b aj chło p cy : ż a d e n z nich n ie śm ia ł w rozm ow ie z m a tk ą d o tk n ą ć ta k b o le sn e g o p rzed m io tu .

J e d n e j n ie d z ie li, p rz e d w ie c z o re m , p a n i A d a ­ m o w a u s ia d ła w o g ró d k u n a m u ra w ie , i sm utno d u m a ła o sw ej d o li, o g a n ia ją c m u ch y z tw a rz y śp iąceg o p rz y niej J a n k a . M ichaś ty m czasem tr z ą s ł g ru szk i, k tó re S ta s io z b ie ra ł w k o sz y c z e k . P o chw ili ch ło p c y p rz y b ie g li do m a tk i, w y b ra w sz y d la niej n a jp ię k n ie js z y o w o c : o b aj z a sie d li p rz y niej n a m u raw ie.

— M atk o ! ty p ła c z e s z ? z a p y ta ł n ie s p o k o jn ie M ichaś, czy znów j a k ie now e n ie sz c z ę śc ie ?

— N ie, m o je dzieci — o d rz e k ła z ła g o d n y m u śm ie c h e m ; z a p ła k a ła m sobie, s p o jrz a w s z y n a te g ru zy , s z c z ą tk i d a w n e j p o m y śln o ści n a s z e j; ale ż B óg d a ł, B óg w z ią ł; O n znow u p o ciesz y , k ie d y z e c h c e!

C h w ila m ilc zen ia n a s tą p iła po tych s ło w a c h ; w re sz c ie M ichaś p r z y s tą p ił b liż e j, i z uczuciem p o c a ło w a ł no g i m a tk i.

— W ie m j a — r z e k ł — co ci n a jw ięcej z a ­ tru w a serce , m a tk o d ro g a ! N ie chcesz p o z b a w ia ć n a s d a lszy c h n a u k , a n a to b r a k u je ci śro d k ó w . O tóż dziś w ła śn ie m ó w iliśm y o tem ze S tasiem . J a sk o ń c z y łe m ju ż ro k c z te rn a sty , n a u c z y łe m się b ie g le p isa ć i ra c h o w a ć , m ogę w ięc p r z y ją ć obo­

w ią z e k p isa rz a .

— M oje d zieck o , o d rz e k ła m a tk a — k tó ż b y ci z a u fa ł, p a trz ą c n a twój w z ro st i d z ie c in n e je s z c z e r y s y tw a r z y ?

— K sią d z p le b a n p o w ie z a m n ą d o b re słow o, a j a b ę d ę sig s ta r a ł w sz e lk ą s iłą u sp raw ied liw ić je g o p o rę cze n ie. Z re s z tą p o p rz e sta n ę n a m ałej p ła c y , b y le b y ci n ie b yć c ię ż a re m , i z a p ła c ić w p is sz k o ln y za S ta s ia . O n m a w ię k sz e ode m n ie zd o l­

ności, p o trz e b n ie jsz a m u tć ż n a u k a .

— N ie w ie rz m u m atk o , p r z e r w a ł S ta ś — on p rz e śc ig n ą ł w sz y stk ic h u c zn ió w w k la s ie , ż a d e n z n a s n ić m ó g ł m u w y ró w n ać .

— N ie p o zw o lę n a tw ojg ofiarę M ich asiu , o d ­ r z e k ł a m a t k a ; sp rz e d a m o s ta tn ią k ro w ę i poślę w a s obu do sz k o ły . W sz a k ż e o p ró cz w p isu n ic z a w a s n ie p ła c iła m od sty c z n ia . S tó ł i m ie s z k a n ie m a cie z w ła s n ć j p ra c y , a m u n d u rk i z e szło ro c zn e je s z c z e u jd ą , choć p rz y c ia s n e i w y ta rte n a ło k c ia c h .

— M atk o — n ie b ro ń m i iść w słu ż b ę , b ł a g a ł M ichaś — p o zw ó l m i p ra c o w a ć d la c ie b ie i b ra c i!

W te j c h w ili d a ł się sły sz e ć n a d ro d z e g ło śn y tu rk o t, p o łą c z o n y z d w u k ro tn ć m k la śn ig c ie m z b ic z a . P a n i A d a m o w a p o d n io s ła g ło w ę, i z p o za d rzew u jr z a ła p ow óz, s k r ę c a ją c y w p o d w ó rk o .

— K tó ż b y to b y ł? z a w o ła ła zd z iw io n a — d o ­ p ra w d y , a n i się d o m y śla m .

P o w s ta ła i śp ie sz n y m k ro k ie m p o s tą p iła k u fu rtc e .

P o w ó z ty m c z a se m z a trz y m a ł się w p o d w ó rk u ; s łu ż ą c y z e sk o c z y ł z k o z ła , o tw o rz y ł d rz w ic z k i;

m ęż czy zn a la t o k o ło p ię ć d z ie się ciu , czerw o n aw ej ce ry i s z p a k o w a ty c h w łosów , w y s ia d ł, o g lą d a ją c się w k o ło sieb ie.

— C zy tu m ie s z k a p a n i A d a m o w a Z a b rz e s k a , z a p y ta ł p a s tu s z k a , sto ją c e g o p rz y s ta jn i, k tó ry p r z y p a tr y w a ł sig cie k a w ie ta k n ie sp o d z ie w a n e m u z ja w is k u .

— A ju ś c i tu — o d rz e k ł c h ło p ie c , z d e jm u ją c z gło w y k a p e lu s z .

— I g d z ie ż sig p a n i m ieści, k ie d y d w o re k p o g o r z a ł?

— W o nym s ą s ie k u — rz e k ł — w s k a z u ją c r ę k ą sto d ó łk ę , a le w id z ia łe m n ie d aw n o , j a k p a n i w e sz ła do sa d u .

— T o i j a ta m p ó jd ę , r z e k ł n ie z n a jo m y . P rz y s tą p iw s z y k u fu rtc e k ilk a k ro k ó w , sp o ­ strz e g ł k o b ić tg w ż a ło b ie , z b liż a ją c ą się k u n ie m u .

— Z a p e w n e p a n i Z a b r z e s k a ?

— T a k je s t.

— A to p a n i synow ie, d o d a ł w s k a z u ją c n a ch ło p có w , k tó rz y p rz y g lą d a li sig z p o z a p ło ta . Ilu ż ich j e s t ?

— T rz e c h , o d r z e k ła m a tk a . Czy w olno m i z a ­ p y ta ć o p o w ó d p a ń s k ic h o d w ie d z in ?

— D ow iesz sig p a n i n a ty c h m ia st. R a d b y m z n ią p om ów ić n a osobności.

P a n i A d a m o w a s k in ę ła n a ch ło p có w , a b y o d e ­ szli ; i w s k a z a ła gościow i d a rn io w ą ła w e c z k ę p o d k a s z ta n e m , s a m a zaś u s ia d ła n a p ie ń k u ,

92

— Zadziw isz się p an i, gdy powiem, co muie sp ro w a d z a do jć j dom u, rz e k ł gość, p rzy stęp u jąc p ro sto do rzeczy. A le niechże n ap rzó d zapytam , czyś p a n i sły sz a ła o rodzinie Z abrzeskich ze S m olina?

— S ły szałam , o d rz e k ła zap ło n io n a; mąż w spo­

m in ał mi niegdyś, że d ziad obecnego dziedzica w y­

szedł z w ioski n a sz ej, słu ży ł u zam ożnćj rodziny Sm oleńskich, a dorobiwszy się m ajątku, k u p ił d obra po śm ierci p a n a swego.

— M niejsza o te szczegóły — rz e k ł gość z w yrazem niezadow olenia. Otóż j a jestem obe­

cnym dziedzicem n a Sm olinie. Z k ilk o rg a rodzeń­

stw a pozostałem sam je d e n . P rzed dw om a laty Bóg za b ra ł mi jed y n eg o syna. O dtąd um yśliłem przysposobić sobie za dziedzica którego z Z abrze­

skich, a ż e , będąc p rzed tygodniem w P ło ck u , do­

w iedziałem się, iż dw aj synow ie p an i należą do wzorowych uczniów, chciałbym w ziąć jed n eg o z nich pod m oję w y łączn ą opiekę.

P an i A dam ow a z a d rż a ła ja k listek .

— P rzebacz p an — rz e k ła — ale j a jestem o p ie k u n k ą synów moich, sam Bóg d a ł mi to prawo i nikom u go nie odstąpię.

— J a k to ? zaw o łał pan Z abrzeski z szy d er­

czym uśm ićchem , chciałażbyś pani pozbaw ić syna św ietnego losu i dostatków , ja k ie m ogą n a niego sp aść w przyszłości?

— T a k je st, o d rz e k ła bez w ach an ia —. m a ją­

te k nie zastąpi św iętych w ęzłów rodzinnych, a sy­

now ie moi, w ychow ani w prostocie i p racy , po­

p rz e sta n ą n a swojem .

N a sw ojem , pow tórzył pogardliw ie b o g a c z ; czy wolno mi zapytać, co pani rozum iesz przez to sło w o ? W iem , że licha zagroda szlach eck a sta ­ now i c a łą puściznę jć j synów, a w ielkie pytanie czy i tę utrzym ać im potrafisz?

— N ie m iej pan za nic puścizny synów moich — rz e k ła w dow a z godnością. T ej św iętej puścizny g ra d nie w ybije, ani ogień nie spali, bo nią je s t poczciw a pam ięć ojca, k tó ra prędzej czy późnićj ściągnie im b łogosław ieństw o B oże i p rz y ja ź ń za­

cnych ludzi.

•—■ J a k w idzę nie podobna m i porozum ióć się z p a n ią. T rudno w alczyć z kobićcym uporem i za­

ślepieniem — rze k ł p an Z ab rzesk i, a ja sk ra w y rum ieniec w y stą p ił m u n a czoło.

To rze k łsz y w stał z ła w k i, poszedł ku furtce śpiesznym krokiem , w skoczył do powozu i odjechał.

Gdy k o ła z a tu rk o ta ły n a podw órku, trzej chłopey przybiegli do m atki.

— Kto to b y ł, zag a d n ą ł Michaś z ciekaw ością.

— To p an Z ab rz esk i ze Smolina.

— Ja k to , więc to w nuk tego, co sp lam ił poczciwe imię Z a b rz e sk ic h ? co kradzieżą i pod­

stępem dorobił się w ielkich d o statk ó w ? Czegóż on chciał od ciebie, m a tk o ?

—• C hciał jed n eg o z was przysposobić sobie za syna i dziedzica.

— J a k to ? my byśm y mieli przy jąć w dzie­

dzictw ie łz y i przekleństw a pokrzyw dzonych — zaw ołał Michaś z oburzeniem . M atko, ty nie po­

zwolisz na tę hańbę! Inaczćj — przebacz, lecz byłbym nieposłuszny.

— N igdy, nigdy! o d rz e k ła w dow a, ocierając łzy z oczu i tuląc z uczuciem obu c h ło p có w ; m ały J a n e k całow ał w raz z braćm i nogi m atki, nie ro­

zum iejąc, o co idzie.

W tćj chwili z poza drzew u k a z a ła się b iała gło w a p a n a A ndrzeja.

— Cóżeście mieli tu za gości, sp y tał, p rzy stę­

p u jąc pom ału.

P an i Adam owa opow iedziała, co zaszło. S tarzec zm arszczył brwi i słu ch ał z natężo n ą uw agą.

— Niech cię Bóg błogosław i, poczciw a kobieto, rzek ł w zruszonym głosem, żeś odrzuciła tę pokusę, i u ch ro n iła ca łe nasze gniazdo od hańby.

D zieci tw oje w y jd ą i ta k n a lu d z i: p rzy n io ­ słem ci oto trzysta złotych, k tóre uzbierałem m iędzy swemi. O garnij za to chłopców i w ypraw ich do P łocka. Z a k w artał, da Bóg doczekać, przyniosę znów toż samo.

— P an ie Ję d rz e ju ! wyście wszyscy ubodzy — rz e k ła w dow a ze łzam i, w yście rów nie j a k j a d otknięci posucbą i gradobiciem , czyż mi się godzi przyjm ow ać wasz d a te k ? Ju tro dzień targow y, poślę do m ia sta m oję g ra n ia stą krów kę.

■— N iech w as Bóg uchow a, p rzerw ał starzec.

W reszcie, nie uw ażaj tego w aćpani za ja łm u ż n ę ; j a k się otrząśniesz z biedy, oddasz nam dług i koniec. T ym czasem pow innaś słuebać siwej głowy, bo ta k Bóg przykazuje.

— P an i Adamowa u cało w ała ze łzam i rękę starca — chłopcy up ad li m u do nóg z wdzięcznością.

- 93 -W parę dni potem ubogi w ózek, potrząśnięty słomą, uprzężony w p a rę roboczych koni, zaszedł na podw órko. P an i Adam ow a pobłogosław iła o d ­ jeżd ż ając y ch synów. P a n Jęd rzej sk reślił im k rz y ­ ż y k n ad głow am i. Chłopcy ruszyli w drogę, m atka z a p ła k a ła , lecz serce je j, mimo tylu doznanych cierpień, p e łn e było najsłodszej pociechy.

IV.

U płynęło z górą lat dw adzieścia. W wiosce Z abrzeziu m ało się n a pozór zm ieniło. N a cm en­

tarzu tylko przybyło k ilk an aście m ogił: m iędzy niómi m ogiła poczciwogo p a n a Ję d rz e ja , u sy p an a tuż p rzy grobie A dam a Z abrzeskiego. N a zgli­

szczach starego dw orku s ta n ą ł now y, świeżo ozdo­

biony przez Ja n k a , k tó ry poślubił w łaśnie m łodą p an ien k ę z okolicy. N a ślubne gody zjechali starsi b racia: M ichał, k tó ry od k ilk u lat używ ał sław y znakom itego lókarza, i S tanisław , je d e n z najzdol­

niejszych praw n ik ó w w arszaw skich. Obaj od k ilk u ła t pożenieni, przybyli do Z abrzezia z młodómi żonam i i gronem drobnych d ziatek . P an i A d a­

m owa, mimo, że liczy ła ju ż p ięćd ziesiąt la t z górą, k rz e p k ą jeszcze zachow ała postać, a siwe je j włosy, p ięk n ie o d b ija ły przy świeżćm i rum ianem licu. S pragniona w ypoczynku po tyloletnich tru ­ dach, z d a ła przed rokiem gospodarstw o n ajm ło d ­ szemu synowi, który w zią ł się do pracy z mło­

dzieńczą gorliw ością, a sam a za m ieszk ała w oso­

bnym dw orku za ogrodem, który syn um yślnie dla niej w ystaw ił.

B ył to cichy i spo k o jn y w ieczór lipcowy:

słońce zachodziło za p o b lisk ą dębinę -—■ żadna chm urka nie ćm iła pogodnego b łęk itu . W ładnym ogródku, pełnym róż, gw oździków i rezedy, za­

s ia d ła z e b ra n a rodzina, pod rozłożystym k a s z ta ­ nem. D robne d ziatk i otoczyły sędziw ą b abkę, która tu liła j e do serca.

— Czy pam iętasz, m atko — rzek ł M ichał — j a k przed dw udziestu laty przyjm ow ałaś, w temże sam em m iejscu, odw iedziny m ilijonowego dziedzica n a Sm olinie.

— P ra w d a , o d rzek ła z łagodnym uśm iechem - a czy nie w iesz, co się też z nim stało ?

— U m arł tej zimy, o d rzek ł Michał. Szczególny zbieg okoliczności zdarzył, że k ied y zachorow ał nagle w nocy, n a p arę m iesięcy przed śm iercią, przyw ołano mnie, ja k o najbliżej m ieszkającego

lek arza. U ratow ałem go chwilowo, lecz choroba nie d a ła się usunąć. W ostatnich tygodniach życia nie łu d z ił się co do sw ego sta n u ; w ied ział, że

lek arza. U ratow ałem go chwilowo, lecz choroba nie d a ła się usunąć. W ostatnich tygodniach życia nie łu d z ił się co do sw ego sta n u ; w ied ział, że