Za dni L udw ika Filipa, F ran cy a go ściła u sie bie długie la ta tysiące ziom ków naszych. S p o ty k an o wówczas w Paryżu i na prow incyi, w m ałych i w ięk szych m iastach, sp o ty k a n o w najdalszych z a k ą tk a c h odległych d e p a rtam e n tó w typy nieznane i nigdy przed tem niew idziane, n iety lk o we Francyi, ale na całym Zachodzie. Były to typy różnych okolic zie
m i naszej, k tó re n iespodzianie wyszły n a odgłos w ypadków listopadow ych z pod strzech naszych dw orów , z zagród zaścianków , z głębi puszcz litew skich, z w iosek w ołyńskich, z pałacyków P odola...
W yszli i nie wrócili...
Nie widziały ich o d tąd kn ieje litew skie, nie w idziały nasze niwy, wieść n aw et o nich w śród swoich m ilkła i gasła, staw ali się żywcem p o g rz e bani dla najbliższych, dla ziem i rodzinnej... N a to m iast tam d aleko, dalej niż za sió d m ą rzeką, niż za dziesiątą górą, pod niebem cieplejszem , w śród ludzi innej kultury , in nego obyczaju, na b ru k u m iast cudzoziem skich, w idziano te p o stacie bardziej niż sm utne, gdyż bólem złam ane, zadum ane, zw rócone m yślą najczęściej ku w schodnim h o ryzo nto m w idno
kręgu, skąd wyczekiwały bodaj powiewu w iatru z pól rodzinnych...
80
Tłum y to były niezm ierne. Płynęły one od W schodu na Zachód sz ero k ą ławą, przez wielkie o b szary N iem iec, gdzie ich p odejm ow ano go ścin nie, serdecznie, nieraz z ogro m n ym zapałem ; nie
raz ich przejście przez ziem ie niem ieckie staw ało się—praw dziw ym tryu m fem . K to w owych latach nie był w N iem czech, nie widział teg o entuzyazm u niem ieckiego dla naszych tułaczy, przedzierających się w śród tysiącznych w iełekroć prywacyj, nad Ren i za Ren, nie m oże należycie odtw orzyć w swej myśli ja k w ysoko u ra sta ł ów czesny zap ał synów G erm anii. W e Francyi rów nież i serdeczności i za
p ału dla niespodzianych gości było dużo. G ościn
ność fra n c u sk a okazała się stateczn ą, długotrw ałą.
E ntuzyastyczne p ow itania, błyskotliw e owacye szyb
ko przem inęły; spłonęły niby og ień traw stepow ych;
ale życzliwość Francyi dla przybyszów pozostała trw ała n a długie lata: i rządy ów czesne i sp o łe
czeństw o fran cu sk ie, otaczały ich stateczn ą, przez szereg la t nieg asn ącą opieką... W szystko to w p ra wdzie zm ieniło się z czasem , ale zm iany nadeszły znacznie później.
P o m im o je d n a k tej opieki troskliw ej i trw ałej, wielu z niej nie korzystało, dobrow olnie od niej usuw ano się. Byt wielu, bardzo wielu, staw ał się z biegiem la t bardzo ciężkim , nie do zniesienia, d o rów nyw ał pow olnej śm ierci głodow ej. P oddaw ano się losom z rezygnacyą, nie sark an o . Nici sym patyi łączące z tow arzyszam i doli dodaw ały im sił, cho
ciaż i p rzed tym i najbliższym i taili objaw y swej b ezbrzeżnej biedy; dla bliższych, dla ziom ków , rów nież ja k i dla cudzoziem ców , nie okazywali, ani g łębin swej duszy sm u tk iem p rzesiąkn iętej, ani swej
81
m ateryalnej nędzy, k tó rą znosili ze stoicyzm em przez długie la ta tułactw a...
P o n ad biedą, po n ad tysiącznem i pryw acyam i, g órow ała tę s k n o ta bezbrzeżna za w szystkiem co w łasne a dalekie.
P ok olen ie, do k tó re g o zaliczały się te zastęp y tułaczy, odczuło swą tęsk n ic ę głębiej i silniej niż późniejsze... M iłowano bardziej, tęsk n io n o i sm u cono się m ocniej... Było to znam ieniem la t ów czes
nych.
Do pierw szych zastęp ó w tułaczy, k tó rz y zm u
szeni byli iść pod obce niebo, przyłączali się p ó ź niej inni, liczni, dążący d o b ro w o ln ie n a Zachód.
Pędziło ich ja k ie ś uczucie niew ytłóm aczone, „jak ieś heroiczne prag n ien ie dzielenia z nim i tu łaczego ży
cia": widziano w g o rącem sw em p rag n ien iu dziele
nia z innym i g o rzk ieg o chleba tu łactw a ofiarę ek s- piacyjną, do k tó re j liczni chcieli swą dłoń p rzyło
żyć... Ci naw et, co nie spodziew ali się znaleść w śród swoich, na tułactw ie, zbyt u przejm ego przyjęcia, w obec k tó ry ch o pinia była nieco u p rzed zon ą, u le gali sile atrakcyjn ej w ychodźtw a i dążyli za inny
mi... C horoba, b ra k środków , cisza i spok ó j życia rodzinnego nie p rzeszkadzały duchom przejętym ideą łączenia się z innym i n a szlak ach tułactw a zrywać ze sp ok ojem dom ow ego o g n isk a i ciągnąć poza słupy graniczne w łasnych siedzib, chociaż nic ich z kraju nie w yrzucało. T akim był K azim ierz B rodziński, tak im S tefan W itw icki... B rodziński k il
k a lat łam ał się z tru d nościam i, z n iem o cą swych sił słabych i brakó w m ateryalnych; w reszcie, gdy w szystkie usunął przeszkody i podążył n a Z achód, nad Elbą, w D reźnie, śm ierć go sp o tk ała... P rzed rozpoczęciem tułaczki dobrow olnej, n ak reślił w
Ii-N a Kresach i za Kresami. t>
82
ście do B ogd ana Z aleskiego p a rę myśli odbijają
cych w ybornie ów n astró j ów czesnych ludzi i oży
w iające ich uczucia... „T ęsk n ię— pisze B rodziński—
ja k b y u was była ojczyzna...”
Pozo staw ien i w o p ustoszałych zag rod ach ro dzinnych, tęsk n ili jeszcze bard ziej za swymi, z k tó rym i niety lk o połączyć się nie m ogli, ale naw et żadnej w ieści otrzym ać nie m ieli praw a... A ni list, ani żadna w iadom ość nie zdołały się przedrzeć z Z achodu na W schód p rzez pilnie strzeżon e k o r
dony.
N apróżno nasłuchiw ano m iesiące, lata; naw et w estchnienie nie n adbieg ało od sm utnych a p e ł
nych rezygnacyi g ro m ad z nad Sekw any lub R o danu.
Dzisiaj wydaje się to dziw nem , niepraw d op o- dobnem ; w ów czas było rzeczą zwyczajną, n ik t się te m u nie dziwił. Pogo d zen i byli najzupełniej ze sm u tn ą rzeczyw istością swych dni...
* * *
W tak iej ep oce zobopólnej tę sk n o ty i tych, co p o zostali na W schodzie, i tułających się na Z acho
dzie, zdążała około r. 1842, przez rów niny Szam p anii, g ościńcem w iodącym od R enu do Paryża, ciężka lan d ara, na w ysokich reso rach , już wówczas uw ażana za staro św ieck ą, m ocno naładow ana róż- nem i pudłam i, tłóm o czkam i i to b o łk am i różnej m iary, w agi, k ształtó w i w yglądu. Najw iększym p a k u n k iem był szeroki, w ysoki, sk ó rzany tłóm ok, uw iązany p oza lan d arą, n a k tó ry m siedz:ała k o b ie ta m łoda, w stro ju w ieśniaczym jak ie g o ś nieznane
go kraju... C ały zaprząg, sk ład ający się z czterech koni, o uprzęży w owych o k olicach wcale niezna
83
nej, w oźnica z tw arzą ch m u rną, z dużem i, sum ia- stem i w ąsam i, budziły podziw . S taw an o n a g o ściń cu, by się p rzy p atrzeć pociągow i, woźnicy, k o biecie trzym ającej się sznurów tłó m o k a i o d g ad n ąć, skąd, z jak ie g o k raju dążą...
D om ysłom nie było k o ń ca. K ied y z a p rz ą g z a trzym yw ał się w g o sp o d a ch przydrożnych, drzw i zajazdu oblegały tłum y.
Na p y tan ia liczne, gw arne, nie o d b ieran o w szakże odpow iedzi; ani w oźnica, ani kobiecin a, uw ieszona poza pow ozem , nie rozum ieli po fra n cusku. W praw dzie pani, sied ząca w pow ozie, m ó wiła nieco w tym język u , lecz nie biegle, z a k c e n tem w ybitnie cudzoziem skim , o d p o w iadała zaś na n a trę tn e p y tan ia lakonicznie, z pew n ą niechęcią.
Pani, ja d ą c a w landarze, p rzep ełnion ej niezli
czoną liczbą p u dełek, była o so b ą ju ż b ardzo n ie m łodą; jak iś ból uw ydatnił się w rysach jej tw arzy, znużonej dług ą p o d ró żą i n iep o k o jem . N iepokój jej w zrastał, im bardziej się zbliżali do celu podróży.
W reszcie, po wielu dniach w ędrów ki długiej, nużą- cej, gdy siły koni i cierpliw ość woźnicy, nieum ieją- cego dać sobie rad y w śród o b cego otoczen ia, w y
czerpyw ały się najzupełniej, sta n ą ł te n niezw ykły zaprząg u bram P aryża. Byli już u celu pod ró ży.
Przybycie tej pani, jej w oźnicy i służącej w stroju wieśniaczym , um ieszczonej p o za staro św ieck ą landarą, stało się w k ró tce w ypadkiem niezm iernej doniosłości dla tłum ów w ychodźców naszych, m iesz
kających w Paryżu. R ozbiegła się w śród nich w ia
dom ość, iż z głębi Litwy, z M ińskiego, przybyła do P aryża swym pow ozem , z w łasną służbą i w łas- nem i końm i pani A nna z R eytanów G ieryczow a.
Nie chciano wierzyć po głosce, obiegającej szyb
84
ko p rzedm ieścia i odległe dzielnice stolicy, zam iesz
k a łe przez naszych tułaczy. W k ró tc e je d n a k p rz e ko n a n o się, że p o g ło sk a, chociaż trąciła fantastycz- nością, je s t p raw d ą zupełną.
To przybycie pani A nny G ieryczowej do P a ryża po części tylk o zaliczać się m ogło do p o s p o litych w ów czas objaw ów ciągnienia n a Zachód, by się połączyć z tłu m am i tu łactw a. Inne w zględy p rz e w ażnie rolę tu odgryw ały. Pani G ieryczow a w śród szeregów ów czesnego w ychodźctw a m iała syna, od kilku lat niew idzianego i zdaw ało się, że już go nigdy nie zobaczy. E nergiczna k o b ie ta w ypow ie
działa w szakże w alkę nieprzyjaznym losom : p o s ta now iła z synem się połączyć i, bez w zględu na w szystkie przeszk o d y i tru d n o ści, zam iar zam ieniła n a czyn.
Z eb rała w szystkie fundusze, ja k ie p osiadała w k raju i, uruchom iw szy w te n sp o só b dość znacz
ny k a p ita ł, przyw iozła do P ary ża śro d k i m ate- ryalne, k tó re m iały się stać p o d staw ą b ytu dla niej i syna.
Połączyw szy się z synem , pani A nn a w ytw o
rzyła w Paryżu je d n o z tych m ałych gniazd ro d zin
nych, g dzie tułacze znajdyw ali chwile zapom nienia i u k o jen ia w śród bólów i tęsk n o ty , jak ie im miały tow arzyszyć do k o ń c a istnienia.
N ieliczne, ale ścisłym i węzły w spólnych losów połączo ne z jej synem g ro n o tułacze, w śród długich z nią rozm ów , przysłuchując się jej opow iadaniom o Litw ie daw nej i ów czesnej, p rzenosiło się m yślą do swych zagró d rodzinnych, do tych pól piaszczy
stych, do szarych dw orów , z k tó ry m i przed laty się ro zstali i nigdy już ich ujrzeć nie mieli.
W śród te g o g ro n a sp o ty k a n o praw ie stale to
85
kółko Litwinów, k tó re w owej epo ce A d am a Mic
kiew icza odw iedzało dość często i zaliczało się praw ie do je g o dom ow ników , ja k B ergiel i S tefan Zan, a rów nież gościło u g o rejąceg o jasn y m p ło m ieniem k o m in k a pani Gieryczow ej... N iekiedy za
siadał tam , w późniejszych nieco latach , K aro l Baykow ski, z ow ruckiego P o lesia, już p o r. 1846 do Paryża przybyły.
Gdy się w yczerpyw ały te m a ty w spółczesne, gdy w szystko, co było z bólów , tro s k i obaw i z a w iedzionych nadziei teraźniejszości, opow iedzianem zostało, pani A nn a zw racała się w swych o p o w ia
daniach do ła t daw nych, do coraz starszy ch w sp o m nień z lat swej m łodości i dziecięcych w rażeń...
Nie przechodziły te p o g a d a n k i na p o le w ielkich w ypadków dziejowych, nie mówiły o ludziach, k tó rzy zapisali swe im ię n a k a rta c h n ieśm iertelności, lecz zarysow yw ały w sp o só b p ro sty , wcale n iek u n - sztow ny, ze znam ieniem je d n a k w ybitnem praw dy zupełnej, w szystko, co było c h a rak tery sty czn em w jej otoczeniu z la t dziecięcych. Miały one u ro k tem w iększy dla słuchaczy, iż p. G ieryczow a była R ey- tanów ną, b ra ta n k ą T adeu sza R eytana, że dziecinne jej la ta upływ ały w ko ń cu XVIII w. w tejże sam ej Hruszów ce pod Lachow iczam i — w Słucczyznie — gdzie się urodził, m ieszkał i u m arł T ad eu sz R eytan.
K o leb k a T adeu sza R ey tan a była zarazem i pani Gieryczowej k o leb k ą . Jeśli się tam nie urodziła, to wychowała od dziecięcych lat; i jej myśl, w p óźniej
szych kolejach życia, gdy się co fnęła w stecz, od p ary sk ieg o ko m in k a do daw no ubiegłych, s p o k o j
nych dni m łodości, spędzonych n a Litw ie, zawsze się o p ierała o ten dw ór w H ruszów ce i o w ielką
86
rozłożystą lipę, w k tó re j cieniu ona w zrastała, a rów nież i te n rozgłośny jej stryj.
Już o n a nie p a m ię ta ła stryja; zdaje się, iż p rzed je g o zgonem na niew iele na św iat przyszła;
ale w spom nienie o nim w ychylało się niem al z k a ż d eg o w ęgła sta re g o dw oru; każd y sp rzęt go przy
pom inał; w „m urow ańce11 zaś — ta k nazyw ano ofi
cynę, blisko dw oru sto ją c ą — przechow yw ano cały D y a r y u s z j e g o p o s e l s t w a i inne papiery, k tó re ze szczególną czcią p ielęgnow ał m łodszy b ra t T adeu sza, Stanisław .
O p o w iad an ia pani G ieryczow ej, dorywcze, n ie
sy stem aty czn e, później przez nią fragm entarycznie zostały sp isane. Bardzo być m oże, iż niejedno z tych ułam kow ych n o ta t zaginęło, ta k , że całości złożyć n iep o d o b n a, ale i z tych okruchów prześw ieca w ogólnych k o n tu ra c h k o le b k a R eytanow ska. Po jej zgonie u łam ek jej w sp o m n ień w ydano; są to fra g m en ty , d alek ie od w ytw orzenia całości.
W dzięczna dla ziom ków , k tó rzy ją i jej syna o taczali sy m p aty ą praw dziw ą, spisyw ała dużo ze swych w sp o m n ień dla tych przyjaciół-tułaczy, a B ergiel był p o śred n ik iem m iędzy nią a A dam em M ickiewiczem , k tó re m u ułam ki k a rt z tych w spom nień zanosił.
Po każdej tak ie j do w ieszcza w ypraw ie z k a rt
k am i w spom nień p an i G ieryczow ej, w racał Bergiel uradow any, m ów iąc, iż p o e ta z rozrzew nieniem je o d czytał i zachęcał do dalszej p racy p a m ię tn ik a r
skiej. R elacye B erg iela staw ały się bodźcem dla staruszki; w ydobyw ała p rze to ze swej pam ięci co raz to now e w spom nienia; znaczna w szakże ich część u leciała i p rzebrzm iała w śród g ro n a tułaczego, u gościnneg o , p ary sk ie g o k o m in k a. S pisała ich b a r
87
dzo mało: zaledw ie p ięćd ziesiąt m alu tk ich stro nn ic, i to w sp o só b nieco chaotyczny, bez plan u i je d nego ciągu, zapew ne nie m yśląc o tem , że doryw cze jej relacye m ogłyby sta ć się pod w aliną dla przyszłego b io g rafa T ad. R eytan a. Z resztą, w śród jej opow iadań to, co o R eytanie mówi się, je s t cząstką w spom nień najm niejszą. P ra w d o p o d o b n ie w iedziała ona o nim więcej niż opow iadała, niż za
pisała, ale rozrzew niały ją n iezm iernie rem in escen - cye z o statn ich lat życia stryja; o nich w cale m ó wić nie chciała.
Jed en , zapew ne o sta tn i, ze słuchaczy tych o p o w iadań u k o m in k a p ary sk ieg o , w r. 1904 zm arły, K arol Baykow ski, mówił piszącem u te wyrazy, iż Gieryczowa, poza tem co zapisała, niew iele więcej w iedziała o stryju i zw ykle dod aw ała rozpytującym się ciekawie: „to rzecz zan ad to bolesn a, nie b ęd ę mówić o o statn ich chw ilach T adeusza, to p rz e c h o dzi siły m oje...“
Nie wiemy, sk ąd zaczerpnęli w iadom ości ci, k tó rzy pisali, iż m iejscem uro dzen ia R ey tan a je s t Struszów — wieś bliżej nam nieznana — niew ątpliw ie nie inna m iejscow ość, lecz s ta ra rezydencya tej r o dziny, H ruszów ka, jest je g o k o leb k ą . P ani G iery
czowa kw estyę tę poruszała, w skazyw ała w yraźnie H ruszów kę ja k o m iejsce u ro d zen ia stryja. W szystko to co m ówiła stw ierdza, że nie gdzie indziej, lecz w Hruszówce przyszedł n a św iat.
H ruszów ka, p oło żo n a w S łuckiem , blisko L a chowicz, po siad ająca tera z około 2300 m orgów d obrej gleby, przy końcu XVIII i na p o c z ątk u XIX w ieku m iała stary dw ór, w k tó ry m m ieszkał T a deusz R eytan, p o seł n a sejm , w m łodości p o d k o - m orzycem nazywany. Dw ór, do dzisiaj m oże istn ie
jący, był dom ostw em , ob szernem , w ygodnem , pię- trow em , z g an k iem od fro n tu wyniosłym , o czterech w ielkich kolum nach drew nianych, u k tó re g o szczy
tu gnieździły się jask ó łk i. O d stro n y og ro d u biegły ob szern e g alerye, m iejsce p rzech adzk i w dnie słotne i zarazem przejście do o gro d u , sta ra n n ie utrzym y
w anego i o bfitu jącego w owoce. G ruszki tam eczne w okolicy słynęły, a w cienistych w irydarzach o g ro du była kaplica, św iadek rad ości i sm utków całych po k oleń.
Izby dw oru obszerne, budow ą swą, i oknam i o m ałych szybach, w ołów opraw nych, świadczyły, iż to do m ostw o n a d e r stare. Zdaje się, iż p o d o b nie ja k in te resy właścicieli, były w rozprzężeniu, ta k i s ta n dw oru, przy ko ń cu XVIII w., był m ocno zaniedbany. P o k o je rozległe, z drzw iam i źle zaopa- trzon em i, w dniach jesien ny ch staw ały się polem d la harcu w iatru, a zim ą sp o ty k a n o w sieniach śnieg. N arzek ał na to m łodszy b ra t T adeusza, P od- kom orzyc, S tanisław R eytan, g o sp od arujący w tedy w H ruszów ce, i często pow tarzał: „Już to praw da, że dom R eytanów o tw arty, drzwi się nigdy nie zam y
k a ją ..."—w szy stk o się chyliło do u p ad k u. Liczne izby, bok ó w k i, p o k o je baw ialne, szatnie, napełnione były m nóstw em sprzętów , w śród k tó ry ch sp o ty k an o rze
czy cenne i niem ało p a m ią te k rodzinnych. Do tych o sta tn ic h przed ew szy stk iem zaliczały się po rtrety : k o n te rfe k ty ojca i dziad a T ad eu sza przedstaw iały ludzi rycerskich, p o sta c ie ich pow ażne, w zbrojach, surow o p a trz ały z ram obrazów . T ad eu sza p o rtre t daw ał ob raz m ęża w średniej dob ie lat, u braneg o w żu p an i k o n tu sz o barw ach w ojew ództw a N ow o
g ró d zk ieg o . O b o k te g o p o rtre tu był w izerunek K ościuszki, w późniejszych już latach zawieszony.
88
S p o ty k an o przytem i p o rtre ty ro d zin spow inow a
conych, iak arch id y ak o n a W o d zy ń sk ieg o , słynnej niegdyś z pięk no ści Ludw iki K osiń sk iej, k tó ra była żon ą je d n e g o z R eytanów i inne.
Praw dziw ą ozdobę sal baw ialnych tw orzyły zw ierciadła o grom ne, w złoconych ram ach, p ięknej roboty: n abyto je do p arad n iejszy ch izb dw oru już po zgonie Tadeusza, ze zbiorów ru ch om o ści sp rz e daw anych na licytacyi w jed n e j z Radziw iłłow skich rezydencyi, po śm ierci k sięcia K a ro la „P anie k o
c h an k u .”
W ejście do sta re g o , a o zd o b n eg o dw oru, d o sta tn io we w szystko z a o p atrz o n e g o , stanow ił d z ie dziniec n a d e r obszerny, z b ard zo sta rą , rozłożystą lipą, na śro d k u d o brze u trzym anych traw ników . P o d jej cieniem n ietylko T adeusz R eytan, lecz kilk a p o k o leń p rzed nim u rastało . L ipę tę więc otaczan o oddaw n a szczególną sy m p aty ą i pieczołow itością całej rodziny. U zupełnieniem starej siedziby była oficyna, zw ana „m u ro w anką", d o m ek stosun kow o niew ielki, m ienić się m ógł w szakże historycznym ; tam bow iem najw ięcej przechow yw ało się p a m ią te k po T adeuszu—archiw um to rodzinne, sk ład p iśm ien nych św iadectw o k ró tk ie j, p am iętn ej je d n a k d zia
łalności niezap o m n ian eg o stry ja pani G ieryczow ej.
*
Dw ór w H ruszów ce zarysow yw ał się w pam ięci pani Gieryczowej tak im , ja k się odbił na soczew ce jej w rażeń dziecięcych, jak im go w idziano około r. 1796. Zapełnione w tedy były w szystkie izby o b szerneg o dworu; tłum nie tam i gw arnie przesuw ała się ciżba rodziny, dom ow ników i sług starej sie dziby. P o d kom orzyc, S tanisław R eytan, najm łodszy
89
90
z braci T adeusza, wówczas był głów nym g o sp o d a rzem . W opow iadaniach b ra ta n k i te n stryj S tan i
sław, sta ry kaw aler, nieco dziw ak, nieco w ierszopis, gościnny, łubiany przez sąsiadów , staje przed nam i ja k o p o sta ć sym patyczna, sk ło n n a do m arzeń, p ę
dząca życie m niej czynne, więcej odd ane k o n tem - placyi, rozm yślaniom o niedaw nej przeszłości, o ty ch chwilach, gdy nić żyw ota b ra te rsk ie g o rwać się zaczęła. Z u sp o so b ie n ia sw ego p. Stanisław był w esół, żartobliw y, ale ja k ie ś w dniach m łodości zaw iedzione, czy też raczej niew łaściw ie um ieszczo
ne uczucie zw ichnęło m u życie, rzuciło cień na drogi je g o istnienia. — Później sp o tk ały go inne tro sk i, z z a k resu szerszego, w iększej doniosłości, niż zła
m an e uczucie o so b iste. Zaczął więc mniej obcow ać z ludźm i, więcej z w łasną m yślą, chętniej zam ykał się w „m urow ańce", k tó ra p a trz ała na chorobę i zgon b ra ta , pisyw ał tam w iersze, tłóm aczył poezye fran cu sk ie dość u d a tn ie *), rozczytyw ał się n ieu stan nie w p a p ie rac h rodzinnych, w owym D y a r y u s z u p oselstw a T ad eusza na sejm i czuwał pilnie a za
zdro śn ie nad archiw um rodzinnem . — Do archiw um w „m urow ańce" n ik t nie m iał w stępu, oprócz p o d - k o m o rzyca Stanisław a; on tam urządził swą sypial
nię, ta m codziennie długie godziny spędzał, czyta
jąc, przegląd ając, notując, m yśląc o przeszłości.
P apiery , w nieładzie ro zp ro szo n e po podłodze i p u łkach m ałych izd eb ek „m urow an ki", pyłem były
*) P. G ie ry c zo w a z ty ch tłóm aczeń stry jo w sk ich za
p am iętała ułam ek m aluczki, k tóry za nią pow tarzam y:
p am iętała ułam ek m aluczki, k tóry za nią pow tarzam y: