• Nie Znaleziono Wyników

NA GRANICYtucjom sztuki. Nie Ulrichs – pomyślałem sobie przy

Timm Ulrichs

NA GRANICYtucjom sztuki. Nie Ulrichs – pomyślałem sobie przy

lekturze „Sterna”. Gdzieś na początku nowego tysiąclecia znów natknąłem się na Ulrichsa, tym razem w „Kunstforum”, naczelnym niemieckim piśmie o sztuce. Ciągle wiernego sobie. Wygrał mianowicie konkurs na fontannę miejską, jeśli się nie mylę, w Bayreuth. Wygrał u profesjonalnego jury.

Projekt natomiast nie przeszedł w Radzie Miejskiej, bo mieszczanie uznali go za podejrzany. Artysta zaprojektował źródło w centrum miasta z nadnatu-ralnej wielkości fajansowymi filiżankami, talerzyka-mi. „Co to my tu niby w Bayreuth mamy brudne naczynia do mycia?” – pytał jeden ze wzburzonych radnych przewodniczącą jury konkursu, historyka sztuki z Berlina. Radni anulowali wyrok profesjonal-nego jury i wybrali do realizacji inny projekt: „solidny, tradycyjny” – dodajmy: „przeciętny, nudny”, nie wadzi nikomu...

Cieszyłem się niebywale na Timma Ulrichsa, gdy dowiedziałem się, że kolegujemy w dużym między-narodowym projekcie Goetzen – Ich und die Ande-ren, rozpostartym nad Odrą na Frankfurt i Słubice z okazji rozszerzenia Unii Europejskiej w 2004 roku (pisałem o nim w „Odrze” i także w „Pro Libris”).

Chciałem się Artyście zwierzyć z mojej wieloletniej adoracji jego sztuki i zaprosić go do mojego własne-go projektu, który wówczas miałem w zamyśle w polsko-niemieckiej kooperacji. Otwarcie Projektu Goetzen odbyło się we Friedenskirche, najstarszym kościele frankfurckim, odrestaurowanym świeżo na cele kulturalne, nie religijne. Tam też było zainsta-lowane moje dzieło, Ulrichs miał własny tzw. domek sztuki. Po mowach polityków podchodzę do Timma Ulrichsa – zrobił się chudziutki, siwiutki, piętnastoletni chłopiec przez Merlina zamieniony w starca – mówię:

„Timm, jestem Jacek Wesołowski, strasznie się cieszę, że mogę cię poznać live...” Na to Ulrichs uśmiechnął się jakoś krzywo, umknął mi wzrokiem i powiada:

„Może później...” Później był bufet, z dwoma kufla-mi piwa robię drugie podejście, a ten znów:

„Później...” I umyka. Ki diabeł? Może poczuł się dotknięty owym „ty” – ale przecież jest zwyczajem na świecie, że artyści mówią sobie z punktu po imie-niu. A może chodziło o to, że nazwisko Timm Ulrichs jest w encyklopediach i słownikach o sztuce, w inter-netowej Wikipedii, a Jacek Wesołowski nie jest? No nie, chyba niemożliwe... W każdym razie pomyślałem sobie: „Trzeci raz ja już cię indagować nie będę...”

I poczułem, że tak mi się robi z Timmem Ulrichsem,

lerischen Praxis, eigentlich anstatt. Timm Ulrichs the-oretisierte auch, seine Beiträge waren aber nicht unbedingt nur unfruchtbare Theorien, wie bei den meisten konzeptuellen Künstler. Mit sehr einfachen, allgemein verständlichen Mittel versetzte Ulrichs dem traditionellen Denken über die Kunst und ihre Funktion – nicht nur die ästhetische, vor allem die gesellschaftliche. Und immer unprätentiös, mit Humor, aus der Regel mit dem schwarzen – Schläge.

Bekannt ist das Foto des Künstlers mit weißem Stock und Armbinde eines Blinden. Thema der Lektion: Die Kunst.

1981 hörte ich mit der Literatur- und Kunst-wissenschaft in Volkspolen auf, ich wandte mich in der Bundesrepublik zur eigenen Kunstpraxis. Damit verlor ich von den Augen sowohl die konkrete Poesie als auch die konzeptuelle Kunst, also ebenso Timm Ulrichs. Etwa um 1990 fiel mir ein Artikel über ihn in dem Wochenschrift „Der Stern“ in die Hände. Eine gute Adresse, natürlich nicht wie das Fernsehen, aber der „Stern“ wird von Tausenden gelesen. Im Artikel stand, dass Ulrichs sein Kunstprofessorgehalt (er war Professor in der Kunstschule Münster, seit 1987 die Staatliche Kunstakademie Münster), für seine künst-lerischen Konzepte ausgibt – die schon in Voraussetzung kein Gewinn bringen können und deswegen wir er vom Finanzamt bei der Einkommensteuerabrechnung nicht als Profi- son-dern als Hobby-Künstler betrachtet. Ende mit der Steuerabsetzung für den Quatsch. Der Professor Morawski schreibt mit Recht, wie schnell die konzeptuellen Künstler die revolutionäre Ideen abgegeben und sich in den von sich gehassten Kunstinstitutionen etabliert haben. Nicht mein Ulrichs – dachte ich bei der Sternlektüre. Am Anfang des neuen Jahrtausends begegnete ich ihn wieder – diesmal in „Kunstforum“, das der Haupttitel unter den deutschen Kunstzeitschriften ist. Ulrichs bleibt sich immer treu – dachte ich. Er hat einen Wettbewerb für ein Stadtbrunnenprojekt gewon-nen, wenn ich mich ich irre, in Bayreuth. Gewonnen hat er bei einer professionellen Jury. Das Projekt wurde aber von dem Stadtrat abgelehnt, weil es den Bürger verdächtig schien. Der Künstler hat einen Brunnen mit unnatürlich großen Tassen und Tellern entworfen. „Haben wir etwa hier in Bayreuth dreck-iges Geschirr zum Spülen?“ – fragte mit Empörung ein Stadtrat die Juryvorsitzende, eine Kunst-historikerin aus Berlin. Die Bürger haben das Urteil

jak Józiowi jest z Markiem Koterskim mniej wiecej.

I tym razem kamerę na podorędziu miałem i też fotki nie zrobiłem.

Berlin, 2008 r.

Część II w następnym numerze

der professionellen Jury zunichte gemacht und ein anderes Projekt gewählt: „ein solides, traditionelles“ – das heißt: „durchschnittliches, langweiliges“, stört niemanden.

Ich freute mich sehr auf Timm Ulrichs, als ich erfuhr, dass wir bei dem großen internationalen Projekt Götzen – Ich und die Anderen in Frankfurt/Oder und Słubice aus dem Anlass der EU-Erweiterung 2004 (ich berichtete darüber in „Odra“

und auch in „Pro Libris“) Künstlerkollegen werden.

Ich wollte dem Künstler meine langjährige Bewunderung seiner Kunst aussprechen und ihn zu einem eigenen Projekt, das ich gerade in der deutsch-polnischen Zusammenarbeit vorbereiten wollte, einladen. Die Eröffnung des Projektes Goetzen fand in der Friedenskirche statt; sie ist die älteste Frankfurter Kirche, gerade wurde sie frisch für kulturelle und nicht liturgische Zwecke renoviert.

Dort war mein Werk installiert, Ulrichs hatte ein eigenes „Kunsthäuschen“. Nach den Reden von Politikern komme ich zu Timm Ulrichs zu – er wurde grau und zierlich, sah wie ein von Merlin in Greis ver-wandelter 15jähriger Junge. Ich sage zu ihm: „Timm, ich bin Jacek Wesołowski, freue mich außeror-dentlich, dich live kennen zu lernen… „ Ulrichs sah mich irgendwie schief und unsicher an und murmelte vor sich hin: „Vielleicht später…“ Später war ein üppiger Imbiss, mit zwei Bierkrügen in den Händen mache ich den zweiten Versuch, und er wieder:

„Später…“ Und läuft weg. Was ist, zum Teufel?

Vielleicht ist er mit dem meinen „du“ nicht zufrieden, aber es ist doch üblich unter den Künstler in aller Welt, dass sie sich duzen. Oder geht es darum, das den Namen Timm Ulrichs in Kunstlexika, in der Internet-Wikipedia zu lesen gibt und Jacek Wesołowski nicht? Nein, dass kann doch nicht sein…

Schließlich aber dachte ich: „Zum dritten Mal spreche ich dich nicht an…“ Und ich spürte, dass es mir mit Timm Ulrichs so ergeht, wie ungefähr dem Sepp mit Marek Koterski. Und diesmal hatte ich meine Kamera bei mir und ein Foto machte ich doch nicht.

Berlin, 2008 Teil 2. im nächsten Heft

Übertragung ins Deutsche vom Autor

„Berlin jest biedny, ale sexy“ – twierdzi nadbur-mistrz niemieckiej stolicy Klaus Wowereit. W okoli-cach Ludwigkirchstrasse w dzielnicy Wilmersdorf zdobione sztukateriami kamienice skupione wokół katolickiego (rzadkość w tym mieście) kościoła Sankt Ludwig poświadczają, jakby na przekór burmistrzo-wi, zamożność mieszkańców. Rozłożyste drzewa ocieniają szerokie chodniki. W pogodne dni nawet późną jesienią personel licznych tu kawiarni, barów, restauracji ustawia pod drzewami stoliki. Zasiądą przy nich panie i panowie, którzy przed wyjazdem na kolejne spotkanie w dzielnicy rządowej bądź w okolicach filharmonii i Neue Nationalgalerie zechcą wzmocnić się na świeżym powietrzu francuskim rogalikiem albo włoską kawą. Później ich miejsca zajmą turyści. Nie ma tu wprawdzie zabytków ani muzeów, ale mniej okazałe kamienice mieszczą pen-sjonaty, z których chętnie korzystają turyści ze

„starych” niemieckich krajów. W zachodniej części miasta – wydaje im się – można spać spokojniej i wygodniej, jak dawniej. Nim wyruszą w kierunku wyspy muzeów w drodze do przystanku autobu-sowego czy kolei miejskiej chętnie odwiedzą kilka z tutejszych starannie urządzonych sklepów. Jeśli wcześniej nie natknęli się w ulicznej kawiarni na sączącego ze szklaneczki wydawcę i byłego nie-mieckiego ministra kultury Michaela Naumanna, to może dostrzegą jedwabną muchę Petera Raue smakującego południową sałatę. Zapewne nie każdy z turystów wie, że adwokat Peter Raue był do niedawna przewodniczącym strowarzyszenia przy-jaciół Neue Nationalgalerie i że on właśnie zorgani-zował słynną, odwiedzaną tłumnie wystawę dzieł ze zbiorów MoMA w Nowym Jorku. W księgarni Shakespeare & Company można natknąć się na

Rabeccę Horn. Aktorka Katharina Thalbach na pewno łatwiej wpadnie w oko pijącym cappucino w Manzinim. Wszyscy ci znani berlińczycy tu w okolicy mieszkają. Idąc od Manziniego w kierunku katolickiej szkoły i kościoła pod wezwaniem fran-cuskiego króla mijam elegancki zakład fryzjerski, popularną restaurację Weyersa, antykwariat z chiń-szczyzną i biedermeierowskimi krzesłami, Men’s Art Gallery z książkami i gadżetami dla kochających inaczej. Za rogiem znajduje się mała boulangerie. Po drugiej stronie ulicy drzemie pusta przed południem enoteca, tuż za nią śpi twardo o tej porze nocny bar Zur weissen Maus, czyli pod białą myszką. Za absydą Sankt Ludwig, parę metrów od baru na placu zabaw jakieś dziecko drze się wniebogłosy. Matka oddala się z nim w kierunku Kurfürstendamm. Odwracam wzrok. Tuż obok umieszczonych na czarnym tle napisów reklamujących instytut zaawansowanego picia pod białą myszką widnieje złoto-czarny szyld zakładu pogrzebowego. O krok dalej za szerokim oknem wystawowym umieszczono tylko jedną, jakże przecież uroczą sukienkę dla pierwszoklasistki. Inne dziecięce ubranka wiszą dyskretnie w głębi sklepu.

Szybko jednak kieruję wzrok na powrót ku wystawie zakładu pogrzebowego. Za szybą stoi trumna.