• Nie Znaleziono Wyników

Czes³aw Markiewicz

obiektywizować. Nie mnie jednego uwiodły nazwiska Fedorowicza, Sidorskiej i Lipnickiego. Choć to naj-mniej ważne, bo przecież nawet Miłosz kokieteryjnie przyznał się, że nie przeczytał do końca „Ulissesa”

Joyce’a. Bo jeśli nawet jestem jedynym czytelnikiem tej triady – to tym bardziej czuję się namaszczony. Nie lękam się nawet patosu, przecież pisarzy zachwy-cających, tutaj nie brakuje; brakuje tylko tych, którzy potrafią się zachwycić. To memento podziela choćby najmodniejszy współcześnie pisarz ze Wschodu Wiktor Pielewin, określając stany zachwycenia dosadniej, bo... genitalnie.

Więc koniec: „Pan Iko”. Historia, opowieść, akcja, rzecz o cudnie prowincjonalnym kasjerze, jakby nieprzypadkowo, sprawczo, powstała na obrzeżach odludzia – Puszczy Noteckiej. Sprawdzają się onto-logiczne paralele: Jerzy Szaniawski swojego Tutkę spreparował prawdopodobnie w mikroskopijnym Zegrzynku. Wyczuwam, że ów punkcik nad Jeziorem Zegrzyńskim niedaleko Pułtuska żywo przypomina

„secesyjne” Drezdenko Lipnickiego. Secesyjne – bo taki jest drezdenecki dom twórcy „Pana Iko”: trze-szczące schody, firanki z naturalnej bawełny, milczący mebel fortepianu, wiecznie ciepłe piece kaflowe i nieśmiertelnie intensywny zapach minionego, z piwnicznym chłodem przemijania.

I nagle coś, co profetycznie wkracza w nie-okiełznaną współczesność: ów wtorek, dzień, w któ-rym trzeba czytać „Pana Iko” (tak chce autor umieszczając w podtytule powieści supozycję:

„Powieść na wtorek”). Właśnie teraz, w kończącej się pierwszej dekadzie nowego milenium przeżywamy coś na kształt tamtego „czarnego wtorku”, a nawet całego skrwawionego bessą tygodnia. W taki nieo-czekiwany sposób albo w niezawinionych przez autora

„okolicznościach przyrody” wtorek stał się całkiem niepoślednim dniem tygodnia. W tym miejscu muszę na chwilę przedzierzgnąć się w postać drobiaz-gowego pana Iko. Ów wtorek niechybnie kojarzy się z 29 października 1929 roku, jako kolejny segment

„czarnego tygodnia” na New Stock Exange (Nowojorskiej Giełdzie Papierów Wartościowych).

Inny istotny drobiazg Lipnickiego-Iko, to prze-strzeń czasu powieściowego. Cała, z grubsza biorąc, historia rozpościera się w ciągu jednego dnia, między godzinami 00:01 a 22:45. Pojawia się więc kolejna konotacja literacka: James Joyce – oczywiście.

Chociaż Leopold Bloom był akurat akwizytorem, co w żaden sposób nie kojarzy go z kasjerską profesją

pana Iko. Ale jeden dzień akcji – i owszem. Chociaż ten jeden dzień u Joyce’a (dokładnie 16 czerwca 1904 roku) wypadał na czwartek.

Uczepiłem się tych dat i wyliczeń – nie bez powodu. Otóż taka osobliwa drobiazgowość, nie pozbawiona erudycji, cechuje narrację „Pana Iko”.

Nie jest to jednak (chyba na szczęście) ten sam nerw

„strumienia świadomości” „Ulissesa”. Dokładnie, różnic jest o wiele więcej, choćby introspekcje, które w „Panu Iko” bywają bardziej instrumentalnymi wiwisekcjami, niż „penetracją zaułków świadomości”

(podświadomości?).

Mam ponowoczesne wrażenie, że gdzieś już z taką narracją się zetknąłem. Na pewno będzie to urzekające„gadulstwo” Profesora Tutki autorstwa przywołanego już tutaj Szaniawskiego. Może coś na kształt sanacyjnej lekkości Dołęgi-Mostowicza.

Wreszcie ustrzeliłem coś z Kabaretu Starszych Panów. Ale też coś z poniemieckiej albo austro-węgierskiej, ze wskazaniem na Czechy, secesji, pomieszanej z wczesnym egzystencjalizmem fran-cuskim (bliżej jednak Sartre’a, niż Camusa). W takie oto „koleiny” wpędziły mnie np. wyszukane imiona (Emechiusz, Anastazja, Berenika, Orion, Salwator), z podobnym skutkiem uwiodły mnie pojedyncze, acz wyrafinowane epitety („grasejujące chrapanie”, malowidła w stylu „sosów monachijskich”). Nadto pojawiają się aluzje do kokietującej narracji Bułhakowa („Ani opowiadający, bo go tam nie było, ani Pan Iko, bo niczego nie zapamiętał, nie mogli wiedzieć, że zdarze-nie miało zdarze-nieco inny przebieg”).

I w tym momencie należy się zatrzymać. W isto-cie, „tych zdarzeń” autor nadbudował tyle, że wyszła z tego już nie jakaś introwertyczna gadanina, ale coś na kształt „szkatułki”, którą najbliżej kojarzę po wierzchu z „Rękopisem znalezionym w Saragossie”

Potockiego. Chociaż nie idzie o pomieszanie epok, czy stylów, ale o przenikanie i pozorne wynikanie jed-nej opowieści z drugiej, trzeciej, następjed-nej i kolejjed-nej, aż do niedokończoności. W praktyce Lipnicki

„anonsuje” tę operację zazwyczaj chytrym albo tylko przebiegłym kwantyfikatorem:

„Tu dygresja”albo:„Tu konieczna jest niewielka dygresja”.

Po czym stawia dwukropek i rozpoczyna jakąś nową historię, której z uroczą perfidią nie kończy, ale obiecuje ciąg dalszy, który być może w jakiejś metaforycznej formule gdzieś tam następuje, chociaż czytelnik musi przeniknąć rzeczywistość powieś-ciową i podążyć już własnym, konotacyjnym tropem.

PRZYPOMNIENIA LITERACKIE

Pozornie nie ma w tym żadnej magii. Niby, że wszystkie przemyśliwania i cała wewnętrzność Pana Iko inspirowane są zdarzeniami najbliższego bohaterowi otoczenia. A to na przykład dźwiękiem nierównych kroków wychodzącego do pracy Pana Gołębiarza; a to widokiem po raz pierwszy ujrzanych koronkowych majtek „dziewczyny mieszkającej na końcu korytarza”,czy „dwu-znacznym zamówieniem Pani Anastazji”.Takie figury stylisty-czne czynią zwyczajny przecież realizm nadzwyczajnie magicznym. Na co dzień nikt przecież (zwyczajny?) nie określa w tak szczególny sposób ani topografii, ani sytuacyjnych powikłań. Ale przecież nikt nie jest tak

„literacki”, jak Pan Iko – twór bardziej, niż bohater.

A skoro o tym mowa: wszystko w „Panu Iko”

nanizane jest na wątły czas jednego dnia i skarlałą przestrzeń domostwa głównego... jednak bohatera.

W tym, znowu pozornym ograniczeniu, znajduję panoramę człowieczej naiwności, którą cechują czystość intencji i dziwnie tkliwa nieporadność.

Myśląc o przesłaniach, takie przedstawienie ucieleś-nia już ideę ludzkiej pokory wobec nieokiełznanego intelektualizmu. Bo można przyjąć (w założeniu), że Pan Iko jest nawet przysłowiowym głupkiem, tak jak w ordynarnym porzekadle, że np. nadzieja jest matką głupich, a wiara w czyste intencje otoczenia jest czczą naiwnością.

I chyba tylko w ten sposób, w stylu rozgwaru samego Pana Iko, można mówić o urodzie tej niepo-zornie ważkiej prozy Ludwika Lipnickiego. Ta powieść jest dla mnie propozycją bezbolesnej ucieczki w świat sublimacji; w świat, który jest rugowany z naszej świa-domości podniecającą, aczkolwiek najczęściej bo-lesną tym razem, realnością tego, czego doświadczamy oglądając telewizję albo czytając codzienną prasę.

Świat Pana Iko po prostu nie istnieje. Pan Iko jest wypreparowanym z ilorazu inteligencji bytem (a jed-nak!). Pan Iko, mówiąc obrazowo, jest gadającym mózgiem, wprawdzie kontrolowanym przez autora, który świadomie lekceważy swoją wiedzę o świecie przedstawionym, ale ten świat jest przecież jego tworem. Paradoks? No, chyba, że zlekceważymy kategorię „śmierci autora”.

„Pan Iko” to niebezpiecznie inteligentna powieść.

Lipnicki z profesorskim dystansem dobrotliwie szydzi

z literatury rozumianej jako wieszczenie prawd objawionych. Dlatego ta książka robi wrażenie prozy popularnej, ma służyć rozrywce. I rozrywką jest, tak, jak filmy Chaplina, jak produkcje Cyrku Monty Pythona.

I najistotniejsze: konstytucją „Pana Iko” jest sub-telność. Lipnicki już w anachronizmie nazwania prologu „Przedsłowiem”, zachęca potencję czytelnika do zejścia w podziemia „wolnej woli”, a to tak:

„Możesz, Szanowny Czytelniku, książkę tę wziąć do ręki albo w ogóle nie brać. Ale skoro czytasz te słowa, to jednak wziąłeś – lecz ciągle jeszcze możesz ją odłożyć – w co zresztą nie wierzę, jeśli ją kupiłeś”.A przecież można było tę zachętę ordynarnie zwulgaryzować i nazwać to to „mar-ketingiem”. W języku Pana Iko nie obowiązują takie pojęcia. „Pan Iko” jest takoż przecudnie spatyniały, żeby nie powiedzieć omszały, jak butelka starego, dobrego wina.

Nie sposób wreszcie, i nie ma takiej potrzeby, spenetrować fabułę „Pana Iko”. Ale wyjmując choćby pojedyncze rozdziały, a nawet akapity, czuć w nich rękę, mądrego mądrością dystansu, autora. Warto jednak na ten koniec, i na koniec w ogóle „Czytania źródeł” skompilować ze zdań „Pana Iko” (też ostat-nich) coś na kształt posłania całej powieści, całego pisania o pisaniu; to posłanie to memento o radości z samego faktu egzystencji (egzystowania?);„Pan Iko uśmiecha się szczęśliwy z udziału w tym, co się śni jego głowie.

Tyle kolorów – po raz pierwszy od... Od kiedy? Gdyby teraz się obudził i właśnie takie pytanie sobie zadał, to z pewnością nie potrafiłby znaleźć odpowiedzi. (...) A może burze, rozterki i niepokoje dnia to w gruncie rzeczy małe ważne przykrości, jeśli po nich nadchodzi szczęśliwość zasypiania? (...) Pan Iko smacznie śpi zanurzony w zdrowym, kolorowym śnie. Oby odtąd jego sny były zawsze kolorowe. Jak tej niezwykłej nocy.

Z wtorku na środę”.

I co najważniejsze (w życiu, w literaturze, w sztu-ce): „Pan Iko”, wbrew uniwersalnym pozorom, stwarza olbrzymie możliwości konotacyjne – ten postmodernistyczny urok przechodzenia od tego, co anachroniczne, do tego, co odkrywcze i ożywcze. Od

„czarnego wtorku” na Wall Street, do szczęśliwego snu Starszego Pana, Profesora Tutki z obrzeża Puszczy Noteckiej.

Z TEKI HISTORYKA FILOZOFII

Z TEKI HISTORYKA FILOZOFII

Świat sztuki to dziedzina różnorodna. Kontro-wersje związane z dziełami bądź też ze sposobem bycia samych artystów, często stanowiły temat chęt-nie dyskutowany chęt-nie tylko przez krytyków czy histo-ryków sztuki, lecz również przez laików,

nie-związanych bezpośrednio ze sztuką, a poszukujących w dyskutowanych dziełach idei krytycznych, uderzających bezpośrednio w religię, politykę, czy też w sferę szeroko pojętej moralności. Współcześnie prace takich artystów, jak Bill Henson, Chris Ofili czy Maciej Makarewicz