• Nie Znaleziono Wyników

Jantarka zostaje żoną swego wybawiciela Nakona, a miłość męża i poczucie bezpieczeństwa, jakie jej daje, wymaga jedynie skupienia się na chwili, która trwa i jest piękna. Zatem –

Kiedy Janta idzie, jest tak, jakby kto śpiewał piosenkę. Kiedy śmie‑

je się – ma ruchy małego ptaszka. Kiedy płacze – usta jej drżą jak u dziecka. Ale po cóż by teraz miała płakać? Odkąd weszła w progi domu Nakona i jako żona wzięła w opiekę i staranie święte ognisko i okryty białym ręcznikiem stół, na którym leży chleb i w którym mieszkają domowe skrzaty – świat się jej odmienił. Znikło wszystko, co było w życiu smutne i złe.

Coraz bardziej zacierają się w pamięci wspomnienia tej okrutnej nocy, kiedy skrępowaną do krwi sznurami wynosił ją z domu wiking, przeskakując przez trupy matki, siostry i małego brata. Ach, wydaje jej się tamto jak straszny sen. Obudziła się i sen zniknął. Obudziła się w białym dworze Nakona, pełnym szumu morza, światła i wesołego gwaru myśliwskich psów.

s. 119

Dziewczyna zapomina zatem o przeszłości, która cierpieniem utrwalonym w pamięci niweczyłaby szczęście czasu teraźniejszego, do‑

minującego w narracji „nowego życia”, czy może lepiej – życia. I oddaje mu się w pośpiechu, by poczuć jak najwięcej szczęścia, wykorzystać każdy moment na radość, zagłuszającą jak refren powracającą frazę

„bojam się…” (s. 121). Czego? Czego się mogła bać Janta w silnych ramionach Nakona? Znaków, które dobiegały zewsząd – echa, które słabo powtórzyło imię męża, leśnych ciem, wreszcie Wisny, nawiedzo‑

nej kapłanki, strażniczki rugijskich lasów, uparcie powtarzającej, że Nakon do niej należy.

Należał rzeczywiście, gdyż podobnie do Wisny, która porzucić musiała kochanka, by służyć bogom pogańskim, tak i on oddał się idei – jako rycerz służył narodowi. Rola, którą grał, nie pozwalała się przebić słowom z innej przestrzeni, konwencja romansu nie mogła się rozwinąć w obliczu dyskursu przynależnościowego. Jednak śred‑

niowieczny bohater jest ciekawie odmalowaną postacią. W opowieść zostaje wprowadzony niczym romantyczny poeta, gdy

Patrząc w gwiazdy, biorąc w nozdrza dym ognia, woń żywicznych bierwion i gorzkie powietrze morza, leży Nakon – najdzielniejszy z dzielnych. Ciemny włos ocienia mu czoło, piękne lica są śniade i surowe, brwi podobne do skrzydeł dzikiego ptaka20.

s. 21

20 We wcześniejszych wydaniach Arkony zdanie brzmiało: „Ciemny włos ocienia mu czoło, brwi, podobne do skrzydeł ptaka, zrastają się u nasady nosa” (por. A. Św irszczy ńska: Arkona, gród Świętowita. Z dziejów słowiań‑

skiej Rugii, czyli Rany. Powieść dla starszej młodzieży. Kraków 1948, s. 17), co jeszcze intensywniej wiąże opis Nakona z wizerunkiem ikony kina międzywo‑

jennego.

I tak, oblicze słowiańskiego woja z charakterystyczną linią brwi przypominać zaczyna bożyszcze kina niemego Rudolfa Valentino...

Jego rola w Krwi na piasku z 1922 roku, przedstawiającej historię odważnego i niezwykle silnego torreadora, którego walki z bykami przypominały swoisty taniec, może stanowić podbudowę sceny batali‑

stycznej rozgrywanej na morzu, kiedy to

Z twarzą pobladłą wzruszeniem boju, z drgającymi nozdrzami, szyb‑

ki jak płomień walczy w pierwszym szeregu Nakon. Jego oko szuka wodza, jego ramię drży niecierpliwie, by zmierzyć się z godnym sie‑

bie przeciwnikiem.

s. 25

Swoiste spowolnienie, teatralizacja gestów walczącego Nakona ma jeszcze inny pierwowzór i kolejnego odniesienia szukać należy w melodramacie wszech czasów, czyli w nakręconym w 1933 roku King Kongu. Podobnie do ogromnego goryla, mierzącego się z prehi‑

storycznymi gadami, a później tratującego Nowy Jork, Nakon uosabia prymitywną siłę skierowaną w stronę każdego wroga. Niknie ona jednak w zderzeniu ze słabością niewieścią i tak jak uległy wobec Ann pozostaje King Kong, tak i Nakon delikatnieje przy Jantarce. Zatem w kajucie

Patrzyli tak na siebie bez słów i nagle rumieniec niby zorza opłynął policzki chorej. Opuściła na jasne oczy długie, drżące rzęsy.

A Nakon widział jej słodką twarz, drobne, bezbronne paluszki i czuł, jak ogarnia go bezmierna tkliwość. Była tak bardzo podobna do ptaszka, tak pełna wiosennego wdzięku, tak krucha.

s. 30

Kruchość, wiosenny wdzięk i dziecięcy urok nie tylko wywoływały falę uczuć w Nakonie, ale także wiązały Jantarkę z jej literackim pierwowzorem – Danusią Jurandówną. Zaś utrzymana w konwencji przedwojennego romansu scena, wzbogacana frazami stylizowanymi na język Heleny Mniszkówny (np. „Słodkie uczucie miłości opłynęło jego duszę jak rzeka światła”; s. 122), prowadzi rumaka wiozącego Jantarkę w objęciach Nakona już bezpośrednio w stronę baśni:

Tymczasem uczyniło się zupełnie ciemno. Puszcza zaszumiała, za‑

gwarzyła dziwnymi głosami, od których włosy jeżyły się na głowie junaka. Wśród gałęzi świeciły wysoko zielone oczy rysiów czy leś‑

nych dziadów, wielkie sowy przelatując na bezszelestnych skrzyd‑

łach muskały jego czoło, ćmy, które, jak to Nakon wiedział z pew‑

nością – nie były niczym innym jak wcieleniem wiedźmy lub zmory, co krew pije – biły go w twarz. Czasami drzewa rozstępowały się na boki. Wjeżdżali na polankę, gdzie blado połyskiwała woda leśnego jeziora. Tego lękał się Nakon najbardziej. Skóra cierpła na nim na myśl, że za chwilę wyjdzie z wody utopiec i zacznie się iskać lub że ujrzy nad brzegiem nagie, czarne bogunki o gęsich stopach i świń‑

skich kłach.

s. 123

Dopełniające scenografię słowiańskie bogunki i utopce niejako zapowiadają późniejszy rozwój zdarzeń. Rycerz walczący z wiatrakami musiał jednak zmierzyć się z prawdziwym wojskiem, w powieści Nakon i Jantarka są bowiem parą uwikłaną w czas historyczny i nawet jeśli nie biegnie on chronologicznie, imadło obowiązków i powinności wspólnotowych zgniata ich indywidualny byt. Tak więc tuż po zaślu‑

binach w jasmundzkim zamku Nakon porwany został w wir działań wojennych, mieszkańcy Rugii postanowili bowiem dopełnić przymie‑

rza ze Szczecinianami i wspomóc ich w obronie przed nacierającymi gremialnie Sasami. Wojskiem dowodzić mieli dwaj książęta – Ciesław i Rec przy pomocy Nakona z wiernym druhem Krutem. Tu jednak roi się od nieścisłości… Nakon dowodził Obodrytami w X wieku, tron po nim objął rzeczywiście Krut, ale prawie sto lat później, bo w 1072 roku, zaś Ciesław władał Ranami około 1164 roku i nie miał brata.

Nie tylko zatem nie mogli brać udziału we wspólnej bitwie, ale też trudno ustalić w jakiej, gdyż Szczecin najtrudniejsze momenty przeży‑

wał w 1121 roku, kiedy został podbity przez Bolesława Krzywoustego, zaś niemieckie misje chrystianizacyjne dowodzone przez Ottona z Bambergu prowadziły do złagodzenia dominacji polskiego króla. Nie o ten konflikt więc chodzi, choć warto podkreślić, że sam opis bitwy, a raczej uwięzienia wojska na bagnach, ma potwierdzenie w faktach historycznych, kiedy jesienią 955 roku Otto I wyruszył na podbój Sło‑

wian. Po przekroczeniu Łaby uderzył na Obodrytów, którym przewo‑

dził właśnie Nakon (to on miał brata), aż wpadł w pułapkę – szeroko rozlana Rzekica uniemożliwiła pochód do przodu, zaś od tyłu odwrót odcięły mu wojska słowiańskie, tak więc Sasi utknęli na bagnach.

Pomogły im dopiero plemiona zamieszkujące Rugię, skłócone wówczas z sąsiadami, budując na mokradłach trzy mosty. Wojska niemieckie wraz z Rugianami rozgromiły armię obodrycką, ale nie Nakon poniósł śmierć, lecz Stojgniew.

W Arkonie dawne dzieje odbijają się bardzo dalekim echem, nieza‑

leżnym kompletnie od historycznych zdarzeń, więc w zasadzkę wpadł Nakon ze swoim oddziałem, wiedziony przez przewodnika ‑zdrajcę, co doprowadziło do przedziwnej wiwisekcji:

Nie byli tchórzami ci wojownicy. Nie lękali się śmierci w zapasach z wrogiem w świetle dnia. Ale lękali się powolnej agonii, bezczyn‑

ności i choroby, lękali się nocy ciemnych, w czasie których z bagien, zdawałoby się, nieprzebytych i dla nich niedostępnych, sypały się strzały, ciskane niewidzialną ręką. Szeptano, że to sprawa złych du‑

chów, że to bogunki i utopce w przymierzu z Sasami uśmiercają żoł‑

nierzy. Lęk zabobonny opanował szeregi. A każdej nocy znajdowa‑

no zabitych lub ciężko rannych, co w gorączce majaczyli o utopcach i leśnych dziadach.

– Pomrzemy! – szeptali żołnierze. – Wszyscy pomrzemy!

I coraz głośniej domagali się, by iść na wroga.

– Co nam pisano, nie minie. Tak abo tak.

– Na wojnę wyszlim, chcemy wojować z ludźmi, a nie z duchami.

A zdarzało się, że chorzy zmrożeni gorączką wychodzili nocą z obozu szukać drogi wśród bagien. Ogarnięci zwierzęcą, niepoha‑

mowaną trwogą, jaką rodziły te topiele i ponure gąszcze, biegli na oślep złudzeni nadzieją i zapadali w bezdenną, grząską otchłań, co z pozoru łudząco była podobna do suchego gruntu. Rankiem widzia‑

no ich o kilkanaście kroków od obozu. Niektórzy żyli jeszcze patrząc oszalałymi oczami na towarzyszy, co nie mogli im pomóc. Bagno sięgało im do ramion, do szyi, a oni zanurzając się z każdą minutą głębiej, oczekiwali przytomnie na nieuchronną śmierć. Czasem któ‑

ryś wydawał z gardła krzyk, potem drugi, trzeci, póki wreszcie nie umilkł i nie znikł pod powierzchnią. Patrzącym na to groza podno‑

siła włosy na głowie.

s. 246–247

Czemu ta podmiana ma służyć? Żonglerka faktami jest ewidentna, bo to nie Sasi, a Słowianie wpędzili wrogów w zasadzkę, bo to nie sprzymierzona armia Reca pomogła Nakonowi, ale występujący prze‑

ciw współplemieńcom Rugianie, no i walki nie miały nic wspólnego z obroną czy wojną o Szczecin. Jedna rzecz tu się zgadza – utknięcie na bagnach. Po co Świrszczyńskiej potrzebny był ten właśnie motyw i to do tego stopnia, że diametralnie odwróciła fakty? Trudno ustalić, kiedy ten akurat fragment powstał, ale bardzo możliwe, że słowiańskie dzieje są tu jedynie pretekstem do przedstawienia rzeczywistości otoczonej Warszawy z lata 1944 roku. To tu przecież obserwowała apatycznych ludzi, pozbawionych możliwości działania, nasilający się strach przed nalotami, śmierć. Ale i szaleństwo, jedyne w swoim rodzaju. W liście do Jarosława Iwaszkiewicza z 30 listopada 1944 roku podsumowała więc w charakterystyczny dla siebie sposób grozę powstania:

Swoją drogą, nie żałuję wcale, że przechodziłam tę całą historię w Warszawie. Świat jest piękny i pięknie jest, gdy człowiek tak moc‑

no się boi, tak mocno jest głodny i tęskni. Pan nie uwierzy, jak tam pod kulami w Warszawie, wieczorem, kiedy przebiegałam ulice na nocny dyżur do szpitala – brała mnie szalona radość, że żyję. Byłam jak pijana – śpiewałam i nagle – brzęk! Koło głowy kulka w mur – o 9 cali od skroni. Jakie to ciekawe – miłość, zdrada, śmierć i życie – żyć tak mocno i tak blisko odczuwać śmierć – naprawdę, można się tym upoić jak winem21.

Nadmiar skrajnych emocji, ciągłe pobudzenie wywołały w poetce przypływ mocy twórczej – „mogłabym […] pisać bez przerwy dwa‑

dzieścia godzin na dobę, taki mam impet”22. I właśnie wtedy – na fali tego uniesienia – powstawały wierszowane historie dla dzieci o ślą‑

skich bohaterach, poezje drukowane w Lirykach prozą z 1958 roku, wiersze do konspiracyjnych antologii i najprawdopodobniej końcowe rozdziały Arkony.

21 A. Świrszczyńska do Iwaszkiewiczów. W: Listy Jarosława i Anny Iwasz‑

kiewiczów. Archiwum Rękopisów Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza w Warszawie. T. 3, sygn. 768, k. 8–13.

22 Ibidem (list niedatowany).

Książka rozpada się bowiem na dwie połowy, najwyraźniej zdez‑

aktualizował się misternie konstruowany projekt idealistycznego słowiańskiego grodu, w którym moralność i odwaga stanowią niepod‑

ważalne wartości mieszkańców Arkony. Jednoznaczność coraz szybciej umyka z kart powieści... Jeszcze przed wyprawą na Szczecin zorga‑

nizowany został wiec, jednak zamiast wzniosłej dysputy nad możli‑

wościami pomocy zaprzyjaźnionemu grodowi doszło do ujawnienia niskich interesów – Ciesław, książę przywódca, zamierzał odstąpić od walki, by nie nadwerężać tajemnego sojuszu z Sasami, okupującymi w powieści Szczecin. Jego brat, Rec, zajęty hulankami, był zbyt tchórzliwy i leniwy, by zabrać głos. Długa, rozciągająca się na wiele stron scena obnażyła nie tylko bezideowość władców średniowiecz‑

nych, ale pozwoliła też na szukanie analogii z sytuacją współczesną Świrszczyńskiej, na przykład z sojuszami, które Polska zawierała tuż przed wybuchem II wojny światowej z Anglią i Francją. Rozczarowanie wypowiedzeniem „papierowej wojny”, ku której skłaniał się Ciesław, słychać aż nadto dobitnie w mowie starego, bezimiennego rycerza:

Rzecz w tym: iść na pomoc Szczecinowi, abo nie. Ja rzeknę: iść. Sta‑

rym jest i wiele lat żywię, a zawdy widzę, że bogowie karzą tego, kto łamie przysięgę abo druha w nieszczęściu poniecha. Cześć i do‑

bra sława wielka to rzecz zarówno dla jednego człowieka, jak i dla ludu. Myśmy ze Szczecinianami zawarli mir. Nasi i ich przywódcy kamienie ciskali w morze i mówili święte słowa przysięgi: „Kto naru‑

szy mir, niech jak ten kamień zginie w otchłani morskiej!”. Słyszeli to bogowie: Rujewit o siedmiu głowach, Świętowit, Swarożyc, Trzy‑

głów. Słyszeli i pomną.

s. 176–177

Wezwanie bogów jest tu odwołaniem się do najwyższej hierarchii wartości, jednak i ta okazuje się zbyt słaba i dopiero głos Nakona, naiwnego w tym otoczeniu bohatera, posługującego się retoryką pra‑

wości, zmienia nastawienie ogółu:

Póty jesteśmy silni, póki trzymamy się razem z pobratymcami prze‑

ciw Niemcom. Tym Rana wielka, że gromadzi słowiańskie ludy koło świętej kąciny arkońskiej, że zespala je i umacnia do walki ze wspól‑

nym wrogiem w imię wielkiego boga Świętowita. A ten wróg – to Niemiec. Z nim nie ma miru!

s. 181

Jego głos ostatecznie zwycięża, dzięki rytualnemu przejściu białego konia, staremu słowiańskiemu obrzędowi, zwiastującemu pomyślność Świętowita w planowanej walce. Ale i tu nic nie dzieje się całkiem czysto:

Nad całym placem zawisła cisza tak wielka, że słychać było brzęcze‑

nie przelatujących much. Serca przestały bić. Oczy zamarły w bezru‑

chu, utkwione w boskiego konia.

A on chwilę stał przed rozłożonymi włóczniami, a potem wol‑

nym krokiem, stawiając z namysłem kształtne nogi – iść zaczął.

Tysiące oczu śledziły jego poruszenia, mające rozstrzygać losy narodu. Dalej stojący i niemogący widzieć czekali niecierpliwie wia‑

domości.

Koń szedł uważnie, jakby skupiony. Doszedł już do połowy dro‑

gi nie poruszywszy żadnej włóczni. Nagle do nozdrzy jego doleciał z lewej strony zapach wilczego sadła. Zwierzę drgnęło przestraszone, chciało uskoczyć w bok i trąciło kopytem ostrze z prawej. Na ten wi‑

dok ze wszystkich piersi wydarł się okrzyk:

– Wojna!

Bliżej stojący powtarzali nowinę sąsiadom. Całe ogromne wieco‑

wisko zahuczało, zadrgało, zakłębiło się.

Bóg powiedział swoją wolę, a kapłani jak zawsze zastosowali se‑

kretne sposoby, aby wola ta była zgodna z ich wolą i racją stanu.

s. 185

Bo polityka arcykapłana, który pozyskiwał spore datki od oko‑

licznych plemion, m.in. od Szczecinian, i gromadził w świątyni, była w sprzeczności z dążeniami Ciesława, jednak i tutaj spór rozgrywał się nie tyle na poziomie wartości, ile w przestrzeni walki o utrzymanie dominacji.

Podsumowując splątane interesy bohaterów arkońskich, Renata Stawowy zauważa, że:

Na powieści tej odcisnęły piętno czasy, w których powstawała.

Można w niej zauważyć pewne elementy tendencyjne służące po‑

krzepieniu serc. Przede wszystkim zastosowana została czarno ‑biała technika przedstawiania postaci, a zwłaszcza zbiorowości etnicznej.

Ranowie to ludzie prawi, czczący swoich bogów z wszechwładnym Świętowitem na czele oraz odwieczne prawa. Są bardzo waleczni i wolą zginąć, niż zhańbić swoje imię. Dotrzymują słowa i solidar‑

nie spieszą na pomoc zagrożonemu przez Niemców Szczecinowi.

Śmierć jednego z głównych wodzów Ranów – bohaterskiego Nakona – stylizowana jest na wzór rycerskich śmierci z eposów antycznych i średniowiecznych. Zdarzają się wśród Ranów nieliczni przenie‑

wiercy swojej religii i zdrajcy ojczyzny. Są tacy, którzy bratają się z Niemcami, a stamtąd pochodzi wszystko, co złe. Z kolei Niemcy to grabieżcy, którzy napadają bezbronnych i wolą walczyć podstępem niż otwarcie na polu walki. O atrakcyjności książki zadecydowało w dużej mierze umiejętne połączenie z tymi wątkami historycznymi miłosnych dziejów dwóch par oraz barwna rekonstrukcja obyczajów prasłowiańskich23.

Mimo że trudno się bez zastrzeżeń zgodzić z taką charakterystyką powieści, bo „czarno‑biała technika” przedstawiania postaci nie da się obronić żadną miarą, nie sposób nie zwrócić uwagi na trafne rozpo‑

znanie „tendencyjności”. Świrszczyńska poznała historię Słowian dość dokładnie, o czym świadczą zarówno przywoływane tu imiona postaci historycznych toczonych konfliktów zbrojnych, jak i znajomość mało rozpoznawalnych incydentów, jak ten na bagnach na przykład. Co do tego nie ma wątpliwości. Jednak nadmiar informacji, świadomość wewnętrznego skłócenia wspólnoty słowiańskiej, krótkotrwałość za‑

wiązywanych porozumień nie pozwoliły na wiarygodną rekonstrukcję w powieści, której zadaniem było przecież wzbudzenie pamięci o ple‑

miennej wspólnocie, jej prawości, wyższych celach i ogólnie – dosko‑

nałości. Doskonałości utraconej przez Słowian XX wieku. Co zatem zrobiła Świrszczyńska? Mozaikę na motywach faktów historycznych.

Odpowiednio zestawione ponad czasem chronologicznym zdarzenia, przeszczepieni z własnych epok bohaterowie pozwolili wreszcie snuć się opowieści. Opowieści, której autorka najwyraźniej utraciła wiarę

23 R. Stawow y: „Gdzie jestem ja sama”. O poezji Anny Świrszczyńskiej.

Kraków 2004, s. 336.

w realizowaną ideę, historię, która jest nauczycielką życia, politykę, która je wypacza…