• Nie Znaleziono Wyników

Jedenaście małych wygnańców

„W ojsko! Wojsko !" krzyknęli mieszkańcy pewnej spokojnej wioski w południowej części Francyi, gdy się pojawił oddział woj­

ska nadchodzącego w odległe ich i spokojne ustronie. Serca się za­

niepokoiły, jeden na drugiego patrzał niby się pytając, co to ma znaczyć, a w głębi duszy przeczuwając, że jakieś ciężkie nadchodzą

czasy.

„Cóż też to ma znaczyć?" mówiły kobiety, patrząc zdała na kilku żołnierzy, którzy do wioski wchodzili. Lecz usta zamilkły i twarze pobladły, gdy ktoś z otoczenia zrobił uwagę, że „edykt nantejski został cofnięty".

W e Francyi wrzała walka katolików przeciw ewangelikom, któ­

rych tam Hugenotami zwano. Henryk Nawareńczyk stał na czele Hugenotów; przypadała nań korona kraju, lecz stronnictwo katolickie nie byłoby dopuściło, żeby ewangelik osiadł na tronie. Z obu stron walczono do upadłego. Wkońcu namyślił się Nawareńczyk i przeszedł na wiarę katolicką, przyjął tytuł Henryka Czwartego i z błogosła­

wieństwem panował nad Francyą. Nie zapomniał o ewangelikach, lecz zapewnił im wolność wiary i wyznania i zasady te zastrzegł tak zwanym „edyktem nantejskim“ , czyli patentem, wydanym w mieście Nantes r. 1598. Od tego czasu ustały we Francyi prześladowania dla wiary, a gdy fanatyzm znowu się podnosił, mogli ewangelicy cofnąć się do kilku warownych miejsc w kraju, które im na przytulisko patentem królewskim były zastrzeżone. Do tych warowni należało też miasto Nantes.

sto, gdy król Ludwik XIV. odwołał edykt i w niwecz obrócił przy­

wileje, które ewangelikom były zastrzeżone. Ten król nazwał siebie królem-słońcem, bo jako jedno jest słońce na niebie, tak on jedynym chciał być panem na ziemi. Wszyscy inni królowie i monarchowie mieli być tylko planetami, okrążającemi słońce i od niego odbiera- jącemi i światło i ciepło. A jeśli poza Francyą nie cierpiał monarchy, sobie podobnego, to tem mniej znosił, aby we Francyi samej miała się jaka wolność utworzyć. Gniewało go, że się kto odważy mieć inną wiarę jak katolicką, do której się monarcha przyznawał. Nikt z jego poddanych nie powinien się odważyć wierzyć inaczej, niż wie­

rzył król. Dlatego od chwili wstąpienia na tron myślał o zgładzeniu wiary ewangelickiej w kraju swoim. Zachęciła go do tego kroku kochanka jego, pani Maintenon, rodzona ewangeliczka, która jednak dla przypodobania się królowi wiary się wyrzekła i fanatyczną kato­

liczką się stała. Aby głos sumienia w sobie przygłuszyć, namówiła króla, aby ewangelików w kraju swym wytępił. Ludwik XIV. i tak 0 tem myślał, przeto nie bardzo się wahał i edykt nantejski zniósł 1 usunął.

Pogłoska o tem dostała się w okolice, gdzie liczniejsza ludność ewangelicka mieszkała.

Z lamentem i narzekaniem patrzały kobiety na domy i rodziny swoje, gdy tymczasem mężczyźni rozmawiali, mówiąc: „Dragoni pę­

dzą wkoło na koniach. Nasze ocalenie jedynie w ucieczce."

„Nie tak, bracia m oi,“ odezwał się starzec poważnym głosem.

„Nasze ocalenie jest w zaufaniu i w wierze Boga. On na bezpie­

czne zawiedzie nas miejsce. Do Niego się módlmy.K

Słowa jego jednak nie mogły umysłów strwożonych uciszyć.

Cała w tej chwili Francya głęboko była wzruszoną; niepoliczone serca ludności trwoga ogarniała. Gdziekolwiek w kraju ewangelicy mie­

szkali, wszyscy bez wyjątku w niebezpieczeństwie się znajdowali.

Edykt nantejski zastrzegał im spokój i bezpieczność b y tu ; lecz ten już więcej nie obowiązywał, a z innej strony nienawiść ludności ka­

tolickiej nie znała granic. Każdej się chwili mogła na nich rzucić, jak fala wody mocno wzburzonej.

Obywatel wioski, imieniem Priwat, głęboko westchnął. Dokąd się obróci on i żona jego i dzieci jedenaścioro, które im Bóg dał ? Życie jego było dotąd szczęśliwe, praca jego była błogosławioną. Był sobie tkaczem jak ojciec jeg o i inni przedkowie; prawie w owym czasie prowadził skromną fabrykę pończoch i m ia ł. pod sobą kilku czeladników. Skromność i prostota były ozdobą wszystkich serc ro­

dziny, jaką się wtenczas ewangelicy kraju francuskiego powszechnie odznaczali. Myśli bowiem i serca na rzeczy niebieskie skierowane były.

Gdy w kółku przyjaciół stojąc ich pocieszał, przypadli dragoni, rzucili się nań i ciężkim łańcuchem go powiązali. Patrząc przed sie­

7*

bie, widzi swą żonę, jak w przerażeniu ręce swe wznosi do barba­

rzyńskich jego oprawców i blaga o litość. Jeden z żołnierzy dobywa szpady, którą ją pchnął w piersi, że upadłszy na ziemię przed nim i dziećmi wyzionęła ducha. Priwata wzięli, wlokąc go z sobą, na jakiś zamek, który w pobliżu był na pewnem wzgórzu. Dzieci jego, pięć dziewcząt i sześciu chłopców, zerwały się z miejsca i w nogi w ucie­

czkę, nie myśląc, dokąd się zwrócić mają. Chodziło o to, by chwilo­

wemu ujść niebezpieczeństwu. Znikły i więcej w tych stronach kraju się nie zjawiły. Mówiono wszędzie, rodzina Priwata znikła i prze­

padła, jakby z oblicza ziemi się straciła. Ale tak nie było; wiara i ufność Priwata dziwne odniosła zwycięstwo, ponieważ mocno trzy­

mał się tego, który ocali i zbawi człowieka, choćby w największem był niebezpieczeństwie.

Opuszczone dzieci, wypędzone z domu, w którym osiedli prze­

śladowcy wiary, w najtrudniejszem położeniu się znajdowały. Matka zabita przed ich oczami ducha wyzionęła; ojciec w kajdanach był uprowadzony, a one same, bez ojca, bez matki, w ustawicznem nie­

bezpieczeństwie tułają się po świecie. Tak przez kilka dni tułając się po polach i zaroślach, nie wiedziały, co począć i dokąd się obrócić.

„Cóż teraz zaczniemy? Do kogóż pójdziem y? “ takie były skargi zbolałego serca biednych, opuszczonych, zgłodniałych sierót! Ale odpowiedzi ze żadnej strony słyszeć nie było.

Pewnego wieczoru przyszły pod jakiś wysoki mur i nader były wszystkie zmęczone, przeto też dalej iść nie były w stanie. Wsunęły się pod mur, by choć z jednej strony znaleźć zasłonę; młodsze przy­

tuliły się do starszych; najmłodsze płakały z powodu zimna i głodu i gło­

śno żądały, by ich do domu zaprowadzono, „do mamusi i do tatusia".

Na murze była wieżka niewielka; przy oknie za kratą nad ich gło­

wami stał jakiś mężczyzna, nadstawiając ucha i wytężając oczy, aby wśród ciemności rozróżnić, co tam się dzieje na dole u muru.

Głosy te były mu tak znajome, a gdyby tylko mógł rozprószyć ciemności, pewnieby swoje drogie dzieci ujrzał.

W jakiemże nędznem położeniu b y ły ! Na myśl o dzieciach i ich utrapieniu strumień łez się rzucił z oczu jego, a kusiciel, który wszelkiej sposobności szuka, radził mu z cicha, aby ratował siebie i dzieci.

„Patrz tylko, w jakiej znajdują się nędzy,“ szeptał mu do ucha.

„Spojrzyj na swe dzieci i miej litość z niemi. Cóż one winne, że tak muszą cierpieć? Powiedz prześladowcom, że na wiarę katolicką przejdziesz; zaraz cię z więzienia wypuszczą na wolność i dzieci twoje będą się mieć dobrze. Wyrzecz się swej wiary dla ich powo­

dzenia, będzie to ofiarą prawdziwie chrześcijańską."

Możeby się zgodził i przyniósł ofiarę, gdyby był na sam na tem nędznem miejscu. Lecz nie był sam jeden, wiedział, że jest przy

— 100 —

zamilkły, sen błogi skleił zbolałe powiesi i spały spokojnie. On zaś w więzieniu spędził noc całą na modłach do Boga i Zbawiciela.

„Pomóż mi wytrwać w wierności Twojej, Panie i Boże; nie daj mi się zachwiać. Ty Boże, wszechmocny bądź im za Ojca, co ojca nie mają.“

Dzień się przybliżał; brzaski poranne zabłysły na niebie, a starsze dzieci ocknęły się ze snu. „Dokądże pójdziemy ?“ — to tęskne py­

tanie powstało w sercu i je zajmowało, gdy młodsze dzieci trzeba było budzie i zabierać w drogę. Tu nie można było dłużej zabawić, bo niebezpieczeństwo wszystkim groziło. Lecz dokąd się udać? Gdy 0 tem myślały i debatowały, naraz coś twardego padło między nie na ziemię.

Najstarszy chłopiec podniósł przedmiot z ziem i; był to kawał cegły i srebrna moneta wartości sześciu franków, zawinięte w chustkę.

Kawałek cegły jest aż po dziś dzień w przechowaniu rodziny, która tę pamiątkę chowa troskliwie jak skarb najdroższy dla całej rodziny.

Na cegle był napis jakimś przedmiotem twardym wypisany, a były tam słowa: „M oje drogie dzieci! Uchodźcie z Francyi. Idźcie w kie­

runku gwiazdy północnej. W onym kraju są książęta, te was powi­

tają. Idźcie, a Pan Bóg was poprowadzi. Abraham Priwat.“

A więc od ojca! On był im blizkim, gdy same nic o tem nie wiedziały. Radość ich i zapał nie znały już granic; z uniesieniem wzgórę na mury patrzały: widziały postać kochanego ojca, lecz słowa żadnego z ust jego nie było. Starsze z nich czytały i znów powta­

rzały, co było na cegle do nich napisane, i tak zupełnie się uspo­

koiły. Bojaźni odtąd nie czuły najmniejszej. „B óg was poprowadzi!“

Kiedyż wodza tego było więcej trzeba?

Trzeba się tedy zachować grzecznie, mówiły u siebie, i nie dać ojcu powodu do smutku. Głośno zawołały, że rozkazu jego zawsze słuchać będą; potem te mniejsze podniosły w górę, by ręką rzuciły pocałowanie ojcu na pożegnanie i puściły się w drogę w północnym kierunku, nie wiedząc ani, jak się kraj nazywa, do którego idą.

Była to łaska od Pana Boga, że nie wiedziały, iż ojciec w tej chwili był już skazany na śmierć męczennika, którą na przyszły dzień wykonano.

To było w maju. Przez cztery miesiące tułały się dzieci, gdzie ich ręka Boża łaskawie strzegła, idąc w kierunku gwiazdy północnej.

Rozlicznej po drodze przygody i klęski przechodziły. Gdzie i jak co było, nie mogły sobie później przypomnieć; tyle wiedziały, że ich tajemnicza prowadziła ręka. Pod koniec września gdy już noce dłuższe 1 chłodniejsze były, dostali się nasi podróżni o zmroku pod mury jakiegoś większego miasta. Tam się położyli i do siebie przycisnęli, jak zawsze na noc czynili. Pod samym murem zasnęli spokojnie, i słodko spali. O północy nadszedł stróż nocny z latarnią w ręku,

znalazł gromadkę śpiącą i z mruczeniem zaczął gwałtem ich budzić i na „wachstubę" prowadził. Jedenastu włóczęgów spało na polu pod murem miasta. Co się już to teraz na ś wiecie nie dzieje?

Dzieci ani słowa nie rozumiały, co mówił, a gdyby rozumiały, nie byłyby wiele o to dbały, bo się do szorstkiego obejścia przy­

zwyczaiły. Usiadłszy na podłodze „wachstuby“ , spokojnie dalej spały.

Z poranku niemało się zdumiały, słysząc, że nie tylko stróż, lecz że wszyscv ludzie jakimś niezrozumiałym językiem mówili. Dziwna im teraz przyszła myśl do głowy. Czy też to nie ten kraj, gdzie ich książę powita i przyjmie. Na wszelki wypadek wyszły już z Francyi i tym sposobem zlecenie ojca wykonały. Nigdy podobno nie byli wygnańcy tak uradowani, gdy się na obcej ziemi znajdowali, jak te biedne, wygnane i zgłodniałe dzieci.

Były w mieście Frankfurcie nad Menem.

Książęta się zjawili, lecz zwierzchność ta była nader łagodną, wszystko uczyniła, by się dowiedzieć, co to za dzieci i skąd po­

chodzą. Gdy się po francusku rozmówić nie mogli, wezwano pastora miasta, ks. Offenbach, który francuskim językiem władał. Ten wkrótce poznał, co to za dzieci. Powoli dzieci zaczęły rozmawiać, bo długą swą drogą stały się ostrożne. Dano im wiedzieć, że się w ewange- lickiem mieście znajdują, że Niemcy są ewangelikami jak one same i że im nikt nic złego nie wyrządzi. Gdy je o tem wszystkiem upewniono, zaczęły dzieci opowiadać wszystko, co ich w tym czasie spotkało, o śmierci matki, o pojmaniu ojca, o jego zleceniu i o przy­

godach swojej wędrówki, aż pastorowi łzy z oczu się lały na historyę tylu strasznych cierpień.

Powieść się prędko po mieście rozeszła. Wzruszeni mieszkańcy garnęli się zewsząd, każdy chciał jedno lub drugie dziecię wziąć do domu swego i do własnej rodziny przyłączyć. Bogaci mieszkańcy wszystkie te sieroty rozebrali i opieką otoczyć pragnęli. Najstarsi chłopcy, Abraham i Antoni, nie chcieli jednak żadnej wygody. Przy­

lgnąwszy do pastora, prosili go, by ich z sobą zabrał. Oni są zdrowi fm o c n i na siłach; oni sobie sami na chleb zapracują. „Gdy pod­

rośniemy, własnemi rękoma na utrzymanie braci i sióstr naszych pracować będziemy. Niech nas Bóg uchroni od pokus bogactwa!“

Pastor zrozumiał ich poważne myśli; był to duch prostoty, któ­

rym się dawni Hugenoci francuscy odznaczali. Choć rodzina jego była dosyć liczną, wziął ich do siebie i był dla nich opiekunem.

Chłopcy rozpoczęli rzemiosło ojca, przyszli do znaczenia i do maję­

tności ; w Frankfurcie rozpowszechnili rozmaite wyroby francuskie i tak się do znaczenia i dobrobytu miasta przyczynili. Potomkowie rodziny Priwatów dziś jeszcze w Frankfurcie żyją i do poważnych kół obywatelskich miasta należą.

— 102 —

w Konstantynopolu.

B y ło to roku 548 po narodzeniu Pana Jezu sa Chrystusa.

Ukończono p raw ie budow ę jednego z n ajw span ialszych chrze­

ścijańskich k ościołów w św iecie; najzn akom itsi ówcześni bu­

downiczy p row a d zili rob oty. Szesnaście lat go budowano, a każdy dzień dziesięć ty s ię cy lu d zi b y ło p r z y robocie. W k o ń cu bu­

dowa b y ła ukończoną i nadszedł u ro c z y s ty dzień poświęcenia.

Z n ak om ity cesarz państw a w schodniego, Justynian , zjechał na miejsce w z ło ty m pow ozie, zap rzężon ym czw órk ą i w tow a­

rzystw ie p a try a rch y K on stan tyn opola w szedł do św iątyni.

W nętrze jej b y ło ogrom ne ja k ryn ek, a ponad św ią tyn ią w zn o­

siła się kopuła, szeroka, w zn iosła ja k sklepienie nieba, w w y ­ sokości 56 m etrów. J u styn ian p a trza ł w ok oło i radość serdeczna na tw a rzy je g o się od bija ła . C zuł, że w ielk iego dokonał dzieła.

P odziw iał ściany z jasnego m armuru, p od ziw ia ł kopułę ozdo­

bioną złotem , na k tórego tle lśn ia ły o b ra zy ślicznej mozaiki.

Sto kolumn z zielon ego m arm uru i czerw onego p o rfy ru stało jedna b lizk o d r u g ie j; na ich k apitułach w zn osiła się kopuła wielkiej w spaniałości. B oga ctw o cesarza b y ło ogromne. Siedm k rzy ży ze szczerego zło ta d arow ał k ościołow i, k a żd y z nich w ażył jednego centnara. N a k ie lich y b y ło n ak ryć czterdzieści tysięcy, każde z nich w y s z y te złotem i perłam i, prześlicznej roboty. D w adzieścia i cz te ry B ib lie w p rześliczn ych odpisach b y ły tani złożone, w szystk ie znakomicie w ykonane i oprawne złotem. K a żda z ty c h B ib lii w a ż y ła po dw a cen tn a ry! Eutra drzwi g łó w n y ch [były zrobione z d rzew a korabiu, w k tóry m był Noe, a d rz w i głów n e w ielk ie ulane i misternie w yciosane b y ły ze szczerego srebra; zaś d rzw i poboczne zrobione b y ły z drzewa cedrow ego, ob ficie w ykład ane ozdobam i z bursztynu i kości słoniow ej. M ięd zy dw unastu fila ra m i ze srebra p ołysk ał krzyż w ie lk i z obrazem u k rzyżow a n ego Z b a w iciela świata, krzyż i w izerunek praw ie tak zrob ion y, ja k m usiał w y glą d a ć, gdy ok ru tn icy Pana Jezu sa na nim zaw iesili.

Sklepienie w y g lą d a ja k blaskiem olśnione. Srebrne żyran ­ dole, wiszące nad gło w ą Justynian a, uroczem św iatłem napeł­

niają kościół. U grupow ane w postaci k rzy ża , są u rzeczy w istn ie­

niem pięknej idei, że z k rz y ż a p ły n ą prom ienie św iatła w ciem ­ ność tego świata. W kopule w ida ć olśnione oblicze Św iętych Pańskich, jako klęcząc, ch w alą w ielk iego Jehow ę. P od skle­

pieniem w iszą, n ib y w p ow ietrzu się unosząc cherubowie, k tó rz y tron Pana B oga otaczają. Justyn ian patrząc na ten obraz, p r z y ­ pomniał sobie słow a d ru giej księgi M ojżeszow ej, r. 25, w. 20:

„A mieć będą cherubow ie s k rz y d ła rozciągnione z w ierzchu,

zak ryw a jąc sk rzyd ła m i swem i u b ła g a ln ię ; a tw arze ich będą obrócone jednego ku dru giem u ; ku u błagaln i będą tw arze che­

rubów .“ — C z y to w tej now ej św ią tyn i nie ta k ? P rz e ję ty pokorą w obec N a jw y ższe g o , lecz także dum ą serca ludzk iego Justynian u padł na kolana sw oje, w o ła ją c : „C h w a ła Tobie.

Boże, żeś m ię u znał godn ym , b y m tego w ielk iego d zieła d o k o n a ł!

J a cię prześcignąłem , k rólu S a lom on ie!“

W te m z a g ra ły fle t y , uderzono w bębny, a pienia nabożne ludu zebranego o b iły się o dom y w p obliżu św iątyn i, z k tó ­ ry ch okien s p ły w a ły na u lice kosztow ne b rok aty. Czternaście dni trw ała u roczystość pośw ięcenia tego w spaniałego kościoła, i w ielk ie skrzyn ie monet ze srebra rozdano p om ięd zy ludzi, a całe m iasto, ja k n ieg d y ś u k róla Salomona, b y ło na gościnie u Justyniana.

Id ą pokolen ia jedno po drugiem , p ły n ą stulecia jedno po drugiem a życie K on stan tyn opola tem i samemi k olejam i idzie.

W kościele Świętej M ądrości zgrom ad zają się sobory, tw orzą się dogm aty, ;a w p ły w tej św ią ty n i na chrześcijaństw o wschodu zaw sze jest ogrom n y. T a k to b y ło zaw sze przez lat tysiąc, aż p rzyszed ł dzień straszny, n ib y dzień sądu, dnia 29. m aja 1453.

Sułtan tu reck i z d o b y ł m u ry m iasta K onstantynopolu. Na stotysięcy garną się ludzie do w n ętrza św iątyn i, m ężczyźni, kobiety, dzieci, w szystk o szuka schronienia we w nętrzu kościoła, okropna trw oga p rzejm u je se rc a ; w iedzą, co ich czeka. Miasta już nie bronią, zostaw iając w szystk o na pastw ę zdob yw ców , lecz co do kościoła, m ają nadzieję, że do niego n oga zw ycięzców nie w k ro czy . Stare proroctw o opow iadało, że w ch w ili stanowczej aniół z nieba zistąpi, obron i św ią tyn ię i obron i miasto. T u naraz z w y ż y n około m iasta dzikie d źw ię k i trą b y się od zyw ają. K r z y k i przerażenia rozd zierają serca i z przerażeniem od sklepień św ią­

ty n i się od bijają. M atk i p rz y cisk a ją d zieci swe do łona, m ęż­

czy źn i i żon y padają w objęcia, n iew oln icy okrętow i, nie mając czasu zdjąć z siebie k a jd a n y, chronią się gd zie m ogą, do naj­

g łębszych kątów . Z hukiem i grzm otem w a lą m uzułm anie 0 d rzw i kościoła, k a w ałk i d rzew a n ajkosztow n iejszego p ryskają dokoła. Jedne d rzw i trzeszczą na sw ych zaw iasach, drugie już rozbite. Z ogniem i m ieczem w a li się w ojsk o do św ią tyn i chrze­

ścija n ; taki jest rozk a z proroka T u rków , bo naukę je g o ogniem 1 mieczem rozpow szechniono. Ile jest w świecie różn ych r e lig ii pewnie straszniejszej nauki dotąd żadna nie w ydała. Janicza- rowie rozw ścieklen i k rw ią, k tórą p rzela li, w padają w św iątynię, rąbiąc, m ordując, co im w rękę wpada. K re w strum ieniam i płynie w około. M asami lu d zi kręp u ją w łań cu ch y i w lok ą za sobą, b y ich na targach sprzedać w niew olę. In n i idą z siekierami i m iotam i; b iją o b ra z y i złote o zd ob y, w szystk o rabując i łupem

biorąc. M ozaiki, kosztow ne n a k ry cia na ołtarzach , złote k ie­

lichy i ra m y obrazów , w szystk o zabierają i na grzbiecie m ułów z sobą unoszą. Jeden z J an iczarów , w idzą c k r z y ż Chrystusa, zw alił go na ziem ię i p ogru ch otał. N a g łow ę C hrystusa w ło ż y ł swój turban, p oda rty, skrw aw ion y, w o ła ją c s z y d e r c z o : „O to, Bóg ch rze ścija n !“

W g łó w n y m ołtarzu stoi biskup greck i w ornacie a rcy ­ kapłana. Próżen w szelk iej trw o g i, c z y ta spokojnie mszę dla konających, b y im w ostatniej godzinie dodać pociech y, na­

dziei. N araz ju ż ty lk o sam jeden został, całe otoczenie le ży już we krw i. B iskup w z ią ł k ielich i spok ojn ym krokiem idzie z nim w ręku na ga leryę. T u rcy go spostrzegli. Z mieczam i w ręku i z oszczepam i pędzi za nim orszak w ściek ły ch Jan i­

czarów, a by na k a w a łk i go rozsiekali. K a żdej ch w ili musi paść trupem, bo ocalenia niema. P rzed nim i o b ok ścian y św iątyni, a za nim pędzi z g r a ja m orderców. W tej ch w ili przed nim otwiera się ściana, biskup w y ch od zi, lecz za nim znow u zaw arł się otw ór. Jan iczarow ie b iją m ieczam i i siekieram i, ale na- próżno, m ur n iew zru szon y. Żołnierze w zdum ieniu co fa ją się z miejsca.

W nawie św ią tyn i n ajok rop n iejszy nacisk i zgiełk . W tem postać w zn iosła na w sp an iałym koniu z b liż a się do z g r a ji; sam sułtan M ohamm ed II. otoczon y ś w itą w odzów , jenerałów wjeżdża do św iątyn i. B y ł m łodym , dum nym , nieugiętej w oli, ale z um ysłu człow iekiem pow ażn ym . Z s ia d łsz y z konia, idzie pieszo po p ły ta ch , które przed 1000 la ty n oga cesarza J u s ty ­ niana poru szyła. T u ż obok n iego stoi jan iczar, ty lce m siekiery bijąc w m ozaikę, a b y ją r o z w a lił! „D la cz e g o to r o b is z ?“ p yta się sułtan z miną surową. — „ D la w ia r y ,“ rzecze Janiczar.

Sułtan d o b y ł szp a dy i na m iejscu p rze szy ł pierś żołnierza. „ W y psy z u ch w a łe ! C z y nie d osy ć łup ów ? B u d o w y miasta do mnie należą!‘- K op n ął swą n ogą o trup żołnierza, w stą pił na ambonę

Sułtan d o b y ł szp a dy i na m iejscu p rze szy ł pierś żołnierza. „ W y psy z u ch w a łe ! C z y nie d osy ć łup ów ? B u d o w y miasta do mnie należą!‘- K op n ął swą n ogą o trup żołnierza, w stą pił na ambonę

Powiązane dokumenty