• Nie Znaleziono Wyników

Z Leszkiem Kurzeją, artystą plastykiem z Buska, rozmawiał Bogdan Madziewicz

Portret Krzysztofa Buckiego wykonany w 1957 r. przez Leszka Kurzeję (rysunek ołówkiem)

Bieda lat pięćdziesiątych nie ominęła i Akademii.

Na pięciuset studentów ponad stu miało gruźlicę. Na przykład Jukni Danih, Albańczyk, pojawił się na na-szym roku w październiku, a już w kwietniu wylądo-wał w szpitalu na Podgórzu. Nie tylko on zresztą, nie-którzy z naszych kolegów uciekali ze szpitala, żeby nie stracić zajęć i wykładów. Stypendium wynosiło wtedy 110 zł. Po opłaceniu obiadów na stołówce zostawało tylko 20 złotych. Ratunkiem było zakładanie pokojo-wych spółdzielni: powierzało się jednemu z nas reszt-ki pieniędzy i on dbał o zakupy. Tareszt-kie sobie: chleb, cukier, herbata i kawa zbożowa, czasami kawałek koń-skiej kiełbasy (rarytas), no i ceniona w tamtych cza-sach kasza.

Na początku pierwszego roku wyjechaliśmy do Hru-bieszowa na wykopki, za udział w których dostawali-śmy po 800 złotych, a dzięki naszej pracy uczelnia ko-rzystała z dostaw zboża, ziemniaków i innych płodów rolnych do studenckich stołówek. Innym sposobem za-rabiania pieniędzy były nocne wypady do Czyżyn, na stację kolejową. Tam rozładowywaliśmy wagony. Za noc można było zarobić nawet 100 złotych.

–■Były■z■pewnością■i■wesołe■momenty…■

– Zdarzenie, które sobie przypominam, paradoksal-nie związane jest ze śmiercią naszego wielkiego profe-sora Tadeusza Rogalskiego w 1957 r., autora unikato-wej książki Anatomia dla artystów plastyków. Kolega z naszego pokoju, Staszek Siedlik, otrzymał zadanie wykonania maski pośmiertnej. Wywiązał się z niego wspaniale. Wtedy Dymny wymyślił, że obaj, z

Krzyś-kiem Buckim, zrobią swoje pośmiertne maski. W odle-wach swoich twarzy, w miejscu oczu, wycięli dziury, a za nim ustawili świeczki. Długo śmiali się z tego turpi-stycznego dowcipu. Zaskakiwali nas różnymi szalony-mi pomysłaszalony-mi. Dziwię się tylko, że Krzysztof taki spo-kojny i zrównoważony, zadawał się z nieobliczalnym Wieśkiem. Dymny nieraz wracał do akademika nabu-zowany po czubek głowy. Dostawał wtedy białej go-rączki. Nie było innego sposobu, jak tylko pasami woj-skowymi przywiązać go do łóżka.

W ogóle, do studentów naszej uczelni szybko przy-lgnęła opinia rozrabiaków. Zwłaszcza po pierwszych Juwenaliach. Nawet jak kto inny nabroił, to i tak było na nas. Podczas drugich Juwenaliów maszerowaliśmy w pochodzie ubrani w białe koszule i czarne garnitu-ry, ze znaczkami ASP w klapach. Wyróżnialiśmy się znacznie od pozostałych przebierańców. Nawet funk-cjonariusze MO bili nam brawo.

–■Jak■potoczyły■się■Wasze■artystyczne■losy■w■na-stępnych■latach■studiów?

– Na trzecim roku Krzysiek i Wiesiek dostali się do pracowni malarstwa Jana Świderskiego. W tym czasie rozpoczęła działalność „Piwnica pod Baranami”, z któ-rą szybko obaj się związali. Profesor Świderski nie był tym zachwycony.

W pracowniach przez nas wybranych można było spotkać studentów z różnych roczników – od trzecie-go do szóstetrzecie-go roku. Panowały tu stosunki niemal ro-dzinne. Idąc kiedyś z Jurkiem na ulicę Smoleńsk, na egzamin z historii sztuki, spotkaliśmy wychodzących Krzysztof Bucki (w lewym dolnym rogu) i Leszek Kurzeja (drugi rząd, trzeci od prawej) na zajęciach Studium Wojskowe-go, z porucznikiem Sówką (1956)

Bogdan Madziewicz obronił w tym roku dyplom w Instytucie Sztuki UO. Jego praca magisterska dotyczyła ma-larstwa Krzysztofa Buckiego. Zmarł nagle w sierpniu br.

28 listopada br. w Galerii Ostrówek Urzędu Marszałkowskiego w Opolu otwarto pośmiertną wystawę jego prac malarskich.

miny. Wiesiek powiedział wprost: wracajcie do do-mu, dwanaście osób nie zdało. Mimo przestróg po-szliśmy. Profesor Hodys maglował nas prawie godzi-nę. Tu przydała się wiedza z dodatkowych wykładów, na które chodziliśmy do Domu Kultury. Zaowocowa-ły też wizyty w bibliotece. Był to ostatni egzamin z te-go przedmiotu. Dostaliśmy wyróżnienia i ostateczny wpis do indeksu.

Czwarty rok (1956 r.) rozpoczął się tragiczną infor-macją o powstaniu na Węgrzech. Uczestniczyliśmy w wiecach i cichych marszach. Oddawaliśmy też krew.

Manifestowaliśmy. Robiliśmy rysunki, plakaty, ulot-ki i rozprowadzaliśmy je po innych uczelniach Kra-kowa. Coraz śmielej poczynała sobie „Piwnica pod Baranami”, z którą związało się kilkunastu naszych ko-legów. Życie studenckie toczyło się normalnie. Mając więcej czasu, mogliśmy podejmować dodatkowe za-jęcia w pracowniach technik graficznych. Dalej obo-wiązywało nas wojsko. Pamiętam, jak któregoś dnia rozsierdzony Jan Świderski z hukiem wyrzucił z za-jęć Wieśka i Krzyśka. Jako powód podał – niepodpo-rządkowanie się ogólnie przyjętym zasadom. Pracow-nia to nie „Piwnica” – powiedział. Urażony Wiesiek Dymny opuścił uczelnię, a Krzysiek Bucki, po długich dyskusjach profesorów – skruszony, znalazł poparcie prof. Adama Marczyńskiego i został przyjęty do jego pracowni. Rok ten był nieszczęśliwy. Wiosną wybu-chła epidemia tyfusu. Ekipy sanitarne ciągle siedziały w naszych czterech akademikach. Zarządzono częścio-wą kwarantannę. Każdy student z objawami gorączki był wywożony i izolowany. Zajęcia na uczelni trwa-ły nadal. Choroba rozprzestrzeniła się przez stołówkę WSE, z której korzystaliśmy. Humor nas jednak nie opuszczał i pojemniczki z próbkami laboratoryjnymi malowaliśmy na kolorowo, żeby paniom z sanepidu było weselej. Serdecznie nam za to dziękowały.

Większość z nas zdała egzaminy końcowe czwar-tego roku. Czekał nas jeszcze tylko jeden - ze Stu-dium Wojskowego. Krzysiek Bucki miał wtedy nowe-go przyjaciela – Bogusia Buczyńskienowe-go4. Po spotkaniu w Krakowie pluton wraz z trzema dowódcami wyje-chał na poligon. Zakwaterowano nas w górnych

ko-4 Bogumił Buczyński (1933-88) – malarz, grafik. Pierwszy dyrektor Liceum Plastycznego w Opolu (1961 r.).

pełnym uzbrojeniu do miejscowości Krzyż. Było bar-dzo gorąco. Spod hełmu pot lał się strumieniami. Bu-ty uwierały, a źle założone onuce obcierały nogi aż do krwi. My i aktorzy dawaliśmy sobie jakoś radę, ale mu-zycy przechodzili istne katusze. Nasz pluton objął po-rucznik Sówka. Był to bardzo miły i spokojny oficer ze Śląska. Po kilku dniach zajęć zawsze prowadził nas w chłodny zagajnik. Tam kryliśmy się przed słońcem, wertując regulaminy wojskowe.

14 lipca 1958 r. w dolnych koszarach pułku odby-ła się przysięga wojskowa. Przygotowania do parady na święto 22 lipca rozpoczęły się długimi marszami i musztrą. Dowódca pułku uznał, że nie nadajemy się do defilady, dlatego razem z muzykami postanowili-śmy stworzyć czterogłosowy chór kompanijny. Próby odbywały się popołudniami. Występ odbył się w par-ku tarnowskim i na tyle spodobał się zwierzchnikowi pułku, że w nagrodę otrzymaliśmy jednodniową prze-pustkę. Krzysiek zapytał mnie, czy jadę do Krakowa.

Odpowiedziałem, że jadę do domu, do Buska. Dopie-ro wtedy dowiedziałem się, że on uDopie-rodził się w Pińczo-wie, a więc, że jesteśmy krajanami.

Na piątym roku studiów zaszyliśmy się w swoich macierzystych pracowniach. Już swobodniejsi, mogli-śmy pogłębiać własne zainteresowania, tj. malarstwo i grafikę. Rzadziej spotykaliśmy się z kolegami. Samo-dzielność – to nam się najbardziej podobało.

Przygotowanie pracy dyplomowej na szóstym roku zajęło cały wolny czas. Zmagaliśmy się sami ze sobą.

Profesorowie dawali nam wolną rękę. Wreszcie przy-szła upragniona obrona pracy i jej rezultaty. 33 dyplo-my i 18 odznaczeń. Ja i Krzysiek byliśdyplo-my w gronie wyróżnionych. Spotkanie dyplomowe urządził dziekan Fedkowicz w lipcu 1959 r. Mimo namów prof. Hody-sa i prof. Rudzkiej-Cybisowej, żeby zostać na uczel-ni, wróciłem w rodzinne strony. Krzysiek pojechał do Świnoujścia, gdzie od 1946 r. mieszkali jego rodzice.

–■Czy■po■studiach■spotkał■się■Pan■jeszcze■kiedyś■

z■Krzysztofem?

– Nasze drogi nigdy się już nie skrzyżowały.

W 1983 r. dowiedziałem się o jego nagłej śmierci.

Niestety wielu kolegów, z którymi studiowaliśmy, też zmarło w młodym wieku. Pozostało nas już niewielu.

Non omnis mortuus est

Po białej równinie zmierzałem do nieba U kresu odpocznę za plecami w oddali szarej na ziemię zeszło niebo