Ludgarda
[Maria Lisiecka, Ludgarda, w: eadem, Z przeszłości Poznania. Legendy i wiadania, Poznań 1916. Przedstawiający śmierć Ludgardy fragment
opo-wiadania (s. 82–88) podaję do druku z zachowaniem pierwotnej pisowni i składni].
V O świcie
– Nianiu!
– Cóż, moja królowo? – Czy noc już blisko?
– Nie, dziecino, serdeńko, gwiazdy dopiero co weszły; a czemuż to pytasz, doniu?
– Bo mi tak dziwnie czegoś smutno, nianiu.
– Nie pierwszy to raz, że smutno i nie ostatni pewnie, królowo. Takeś pobladła; cóż ci to, gołąbko?
– Pomóż mi wstać, nianiu, siądę przy kominie, ty usiądź przy mnie i powiedz co o dziadku, powiedz, jak było tam, u matki, nianiu.
Pomogła stara ubrać się swej pani, zarzuciła na wątłe jej ramionka futro lekkie, purpurą podbite, ujęła ją potem mocno pod rękę i wolno prowadziła w głąb komnaty, gdzie ogień wesołym blaskiem trzaskał w kominie. Usadowiła ją potem na ławie, wysoko skórami zasłanej.
– Te wszystkie to od kniazia Kiryłły, prawda? – Tak, moja dziecino.
– Jak też tam teraz Jewusi, pewnie dzieci ma wiele? – Ano, jak każda po ślubie, serdeńko.
– Ja nie mam ich przecie…
– Nie masz, królowo, więc smutno ci samej i źle.
– Nie dlatego, nianiu. Źle mi, bo Przemko tak inny teraz, niźli był dawniej. Nie widziałam go dawno. Mówił mi pan Rawa, że król ciągle sprawami zajęty.
– Musi tak być, dziecino.
– Mnie się zaś widzi inaczej jakoś. I dawniej miał sprawy takie jako dzisiaj, a przecie był inny. Cóż to być może?
– Nie wiem ci, Luteńko, nic nie wiem, ja stara już bardzo. Pewnie się odmieni.
– Nie odmieni się, nianiu, bo jest coraz gorzej, a mnie tak smutno. No mówże co, nianiu…
– Mówię już, królowo. Dawno już, dawno był królewicz, doniu… – Nie to, nie to, nianiu.
– A cóż ci rzec mam, królowo? – Miesiąc już na niebie?
– Pewnie, że już świeci, ale cóż ci, Luteńko, ty coraz to bledsza… – Nic mi nie jest, nic… Pan Rawa mówił, żebyś ty odeszła dzisiaj przed północą jeszcze. Chce pomówić ze mną.
– Dziś jeszcze, królowo?
– Tak mówił, chce mi rzec coś o królu.
– Jakoś mi to dziwno, doniu. Po nocy ma ci coś mówić? Możeś ty się przesłyszała, dziecino.
– Nie, nianiu, przyjdzie z pewnością, tobie zaś odejść kazał. Mówił, że o królu będzie mówił ze mną. Może się przecież wszystko odmieni. Cóż myślisz, nianiu?
– Nic nie wiem, dziecino, tylko mi dziwno jakoś, coraz dziwniej… – Nianiu!
– Cóż, moja królowo?
– Podaj mi rękę i do okna prowadź. Chcę widzieć niebo i gwiazdy srebrzyste. Tak mi źle czegoś. Do nocy jeszcze daleko?
– Ty płaczesz, nianiu? – Modlę się, królowo. – Módlmy się więc razem.
Uklękły obie przy oknie rozwartem, a księżyc smugą świetlistą opro-mienił im czoła.
Głuchy, wilgotny szum wichru grał smutny hymn na pochylonych, rozchwianych drzewach, a tam… w srebrnej powodzi światła miesięcz-nego przesuwały się jako fale rozkołysane wspomnienia dni tak niegdyś szczęśliwych.
– Wróćcie się, wróćcie – szeptały pobladłe usta Ludgardy.
Oczy swe promienne podniosła ku gwiazdom, a myśl biegła daleko, daleko do umiłowanych miejsc, do sadów dziadowych, gdzie była szczęś-liwą, do kolan mateńki. – Och, pójść tam na klęczkach, przypaść do niej piersią, objąć rękoma! Powiedzieć tym najdroższym, że źle jej na świe-cie, że nie chce być królową, że chce zostać u nich, u kolan matczynych, jak niegdyś, jak dawniej…
I oto nagle dusza w niej się rozdarła. Rozpacz nieopisana i tęsknota wypełzły z niewiadomej kryjówki ducha i poczęły smagać serce i mózg bezlitosnym bólem. Zawyła w niej męka… Osunęła się cicho ku ziemi i trwała tak we łzach…
Aż z nagła ruch się uczynił za drzwiami. Podniosła stara Ludgardę z ziemi, otarła oczy zwilżone łzami. Do komnaty weszły służebne, a sta-nąwszy z głowami kornie schylonemi oznajmiły swej pani, iż król nie-bawem przybędzie.
Zdziwienie odbiło się na oczach Ludgardy, a potem nagła jakby radość rozkwitła na licach, a zwracając się do starej, rzekła prawie z weselem:
– A widzisz, nianiu, pewnie się odmieni, a tak się smuciłam.
– Odmieni się, doniu, pewnie się odmieni. – Panu Bogu chwała. – Ale czas już na mnie, bywaj mi więc serdeńko.
– Idziesz już, nianiu?
– Idę, córuchno. Ostańże z Bogiem, rankiem tutaj zajrzę. I wyszła stara.
Dworki zaś Ludgardy stały pod ścianą nieporuszone, aż znak im ręką dała, więc się zbliżyły.
– Przynieście mi białą, tę w złote gryfy szytą; chcę być dzisiaj piękną dla króla mego.
Spojrzały po sobie służebne, czoła im pobladły. Jedna z nich spytała: – A klejnoty wdziejesz pani?
– Perły mi podajcie; te, które pan mi dał na zrękowiny.
Postawiły przed Ludgardą skrzynię nabijaną. Sięgnęła po klejnoty drobną rączką a wyjąwszy z niej długie pasma pereł, na piersi jęła je zawieszać. Lecz nagle, jak niegdyś, perły się rozsnuły i ku ziemi spłynęły wężem połyskliwym.
Brwi na czole Ludgardy się zbiegły, odsunęła ręką skrzynię z klejno-tami i rzekła:
– Nie chcę już ich więcej. Szaty mi wdziewajcie.
Wprawne ręce dworek suknię jej wdziewały i włosy trefiły. A kiedy stanęła już całkiem ubrana, weszła do izby ze skrzynką na ręku najstar-sza z dworek, imieniem Krystyna.
– Z czem przychodzisz, Krystyno?
– Od króla z podarkiem – rzekła, stawiając skrzynkę u stóp księżnej. Skinęła potem na służebne, by wyszły, a kiedy ich już w komnacie nie było, wyjęła ze skrzyni łańcuch złocisty, a ukazując go Ludgardzie, mówiła:
– Pan go wam przysyła, miłościwa księżno, życzy też sobie, byście go zawdziali.
– A przyjdzie tu zaraz? – Już pewnie nadchodzi.
Do rąk wzięła Ludgarda łańcuch złocisty, a potem rzekła: – Ciężki on, Krystyno.
– I mocny, pani, ze złota kowany.
– To mi go zawdziej, a spiesz się, Krystyno – zdaje się, że król już nad…
– Nie ujrzysz go już, pani – rzekła służebna i w chwili jednej łańcu-chem opasała obnażoną szyję Ludgardy tak mocno, że aż złoto zgrzyt-nęło, otarłszy się o siebie.
Długą chwilę trzymała w dłoni łańcucha ogniwa, a kiedy z rąk je puściła, opadły ku ziemi z ciężkim łoskotem.
Drzwi się rozwarły w tej samej chwili i Rawa jak śmierć blady wpadł do komnaty.
– No i cóż, Krystyno?
– Oto masz ją, panie. Już się nie rusza. Mocny był łańcuch ze złota kowany.
– Weźmij go sobie, a teraz chodźmy.
Świt się czynił na niebie i ozłocił obłoczki niby lekką przędzą. Cichość była na świecie, cichość w zamku całym. Wąskimi korytarzami wlokła się staruszka, do komnat Ludgardy zmierzając. Drzwi cicho roz-warła, a stąpając lękliwie, weszła do izby, powtarzając szeptem:
– Tysz, tysz, serdeńko, wołałaś mnie, więc przyszłam. Tysz, moja doniu. Ale cóż ci to, chudziątko, że się nie ruszasz? Zimne masz rączęta, daj, a rozgrzeję je na piersiach własnych.
Lecz nagle zachwiała się stara i do ziemi przypadła. – Zabili mi donię – krzyknęła i tak już została…
A zorza wschodząca pierwsze swe blaski rzuciła na martwą głó-weczkę Luteńki i oblała ją łuną złocistą.