• Nie Znaleziono Wyników

MISTERIA CODZIENNOŚCI Nie potrzeba wyjątkowo chorej psychiki

ludzkiej, by uważać ją za dziwną. Zwykły, tak zwany normalny człowiek jest, jak za­

pewniają psychologowie i jak możemy łatwo się przekonać, studnią spraw dziwnych i ta­

jemniczych.

Psychoanalitycy twierdzą, że dziecko jest kłębowiskiem perwersyj — zwłaszcza płcio­

wych. Nie będę bronił tej tezy, notuję ją m i­

mochodem. W każdym razie jest rzeczą nie­

wątpliwą, że zazwyczaj wstydliwie ukry­

wane dążności erotyczne człowieka odgry­

wają kolosalną rolę w jego życiu, wpływa­

jąc na styl jawy, na charakter snów i — co najważniejsza — na twórczość kulturalną i życie społeczne.

Psychoanaliza ma wiele grzechów za sobą, przede wszystkim dowolność konstrukcji teoretycznych i interpretacji faktów. Ale jedną z największych jej zasług jest zwróce­

nie uwagi na te dziwy, jakie kryje w sobie szare, codzienne zachowanie się człowieka.

Dlaczego człowiek zapomina, mówi jed­

no zamiast drugiego, czyni coś wręcz przeciwnego temu, co zamierzał czynić?

Przed Freudem n ik t jakoś nie zastanawiał prowadzi do wykrycia bardzo dziwnego me­

chanizmu zwykłych pomyłek codzienności.

Nie musimy przyjąć rozwiązania zagadki psychanalitycznego (fantastycznych wyczy­

nów „nieświadomości“ ), ale stanowczo zmu­

szeni jesteśmy uznać zagadkowość i tajemni­

czość tych zachowań się i odczuć codziennych

ją inni piękniejsi, szlachetniejsi, bardziej godni kochania... Na próżno. Coś, czego żad­

nym słowem wyrazić nie można, co stanowi (przynajmniej w wyobraźni kochającego)

2 4 0

najgłębszą indywidualność istoty kochanej, zniewala i porywa nieprzezwyciężenie. Co to jest? Zaraza psychiczna? Autosugestia?

Czy jakiś inny, nie dający się ująć rozumo­

wo proces na granicy dwóch światów psy­

chofizycznych, dwojga ludzi?

I jaki jest w ogóle stosunek zjawisk psy­

chicznych do zjawisk fizycznych? Jak to się dzieje, że chcę — i wyciągam ramię (choć zresztą nie zawsze życzenie jest skuteczne)?

Dlaczego wdychanie haszyszu rodzi rozko­

szne fantazjje? Tajemnicze jest w zasadzie każde działanie nasze, każdy ruch: podnie­

sienie pióra, podyktowane zamiarem pisa­

nia; wyrażanie nieraz najsubtelniejszych przeżyć kreskami na papierze; powstawanie myśli, nastrojów i postanowień na skutek odbicia przez te kreski światła słonecznego i skupienia się promieni na siatkówce Czy­

telnika... Jesteśmy otoczeni tajemnicami.

I wreszcie jeszcze jedna. Może najgłębsza:

samowiedza. Przecież nie tylko przeżywa­

my i wykonujemy ruchy — jak zwierzęta, lecz wiemy, że przeżywamy i że działamy.

I tym prawdopodobnie różnimy się od zwie­

rząt. Potrafimy zastanawiać się nad wszyst­

kim na świecie: nawet nad istnieniem świata i samych siebie, nawet... nad własnym zasta­

nawianiem się! Czymże jest to pierwsze na­

sze ja, które uświadamia sobie to wszystko, skoro i ono (po chwili) jest tylko przedmio­

tem, a nie podmiotem naszego poznania?

Może jest tylko urojeniem, jak dowodził Hume? Zagadka ta męczyła Kanta przez całe życie. Dla pochwycenia jej stworzył on dziwaczną nazwę apercepcji transcenden­

talnej...

Świat jest dziwny — musimy to przyznać.

Świat fizyczny i świat psychiczny (a może to tylko jeden świat?) staje przed nami jako ustawiczny cud, jako paląca tajemnica:

nie w oszałamiających oparach mistyki, me­

tafizyki i teologii, lecz w świetle trzeźwego, naukowego badania. I to jest jeszcze jeden dziw. Ale dla zgłębienia tego dziwu warto

żyć.

Sam ooskarżenła „c z a ro w n ic " prze d In k w iz y c ją — oto kla syczn y p rz y k ła d h is te rii.

JAK M U C H A

S T A R T U J E DO L OT U ?

Sensacyjne zd ję c ia s p e c j a l n y m a p a ­ r a t e m f i l m o w y m

2. S K R Z Y D Ł A SIĘ R O Z S U W A J Ą . M ucha zaalarmowana odsunięciem szklanki z wodą, za któ rą się u kryw ała i nie­

spodziewanie rzuconym światłem oraz widokiem aparatu fil­

mowego, rzuca się do ucieczki.

4. C O R A Z SZYBCIEJ. Skrzydła muchy są obecnie w p eł­

nym ruchu. Przednie nogi już w powietrzu.

6. U P Ł Y N Ę Ł O 1,250 S E K U N D Y . M ucha opuszcza po­

wierzchnię stołu.

1. G O T O W A DO S T A R T U , Rozpoczyna się od akcji nóg.

T a niezw ykła fotografia wskazuje, że mucha startuje z przysiadu.

/ 1

3. N O G I S Ł U Ż Ą J A K O K A T A P U L T A . Upłynęło zaledwie 2/100 sekundy.

5, W 1/750 S E K U N D Y P Ó Ź N IE J , Ostatnie nogi działają z siłą i w ielką szybkością. Za chwilę mucha będzie w p eł­

nym locie.

7, P E Ł N Y L O T W P O W IE T R Z U . Upłynęło od startu 1 20 sekundy. Zdjęć dokonano w General M otors Proving

Ground, M ilford, Michigan.

>K

N I E Z N A N E

L A T A

g e n e r a ł a

SIKORSKIEGO

S T A N I S Ł A W S R O K O W S K I p ro f. A k a d e m ii N a uk P o lityczn ych , prezes P olskiego T o w a rz y s tw a G eo­

graficznego, znawca ge og rafii gospo­

darczej i p o lity c z n e j, a u to r m. in.

dzieła „G e o g ra fia gospodarcza P o ls k i"

c

ięgam w czasy odległe, kiedy nie latało v J się jeszcze samolotami, nie jeździło sa- mochodami, nie chodziło do kin i nie świeciło elektrycznością — przynajmniej u nas. Tylko koleje sprawnie już ku r­

sowały (nie gorzej, niż obecnie), co przy ich ówczesnej taniości zachęcało ludzi do przedsiębrania podróży nieraz bardzo dalekich. Z zasady po szerokim świecie jeździło się bez wszelkich trudności. Moż­

na było cały glob objechać nie zapytany o paszport. Tylko Rosja carska odgradza­

ła się różnymi, przeważnie zresztą papie­

rowymi, szańcami od ciekawości ob­

cych. Nie lubiła też, gdy jej poddani inte­

resowali się zbytnio tym, co się działo poza granicami rozległego imperium. Poza tym wiele czytano i wiele pisano. Działał jeszcze Prus, Sienkiewicz i inni z naszego literackie­

go Parnasu u schyłku X IX wieku. Dużo się malowało i nie byle jak, a kto mógł, gro­

madził dzieła sztuki — choćby ich namiastki;

tak samo książki i pamiątki. Kraj zalegał głęboki, nieprzerywany niczym spokój.

M yliłby się jednak ten, kto przypuszczał by, że życie indywidualne układało się łatwo. Tak nie było; już choćby dlatego, że zarabiało się mało. Robotnik za trud 12, a nawet 14-godzinnego dnia pracy dostawał grosze; rolnik za pół darmo zbywał swoje produkty, a o inteligencji wszelkiego rodza­

ju — szkoda nawet mówić; (chyba, że się miało na względzie jakiegoś właściciela dóbr, lub renomowanego adwokata, lekarza; cza­

sem — ale to już znacznie rzadziej — inży­

niera). Reszta, — tłum inteligencki — żyła i istniała tylko dzięki ciągłemu liczeniu się - każdym groszem. Nie przeszkadzało to jednak, że ludzie na ogół ze swojej egzysten­

cji b y li zadowoleni. W życiu panowała po­

goda, a nadto niezachwiana niczym pewność jutra. Zachęcało to do wytrwania wśród przeciwności i do planowania wszystkiego, co dotyczy, nawet na daleką przyszłość. N ikt nie myślał, że świat kiedyś przechodzić mo­

że kataklizmy i wstrząsy w rodzaju tych, ja­

kie wywołała pierwsza wojna światowa, a tym mniej te, których sprawcą był H itler z jego narodowym socjalizmem, mordowa­

niem milionów istot ludzkich, burzeniem miast i organizowaniem powszechnego ra­

bunku.

Pogodna myśl o przyszłości sprawiała np., że w zaborze austriackim, po urzędach, lu ­ dzie darmo sługiwali nieraz wiele lat, radząc sobie w najróżniejszy sposób do czasu otrzy­

mania tzw. adiutum, czyli niewielkiego zasił­

ku miesięcznego, ciągle w nadziei doczekania się nareszcie kiedyś tzw. stałej posady, dają­

cej prawo do emerytury. Bo świat urzędni­

czy był jakby pod hipnozą owej emerytury,

której każdy pragnął. Emerytura sprawiała też, że ludzie zadowalniali się bardzo skrom­

nymi pensjami, jakimiś 50, 80, 150 a najwy­

żej 200 guldenami miesięcznie, których siła nabywcza mało co przekraczała tę, jaką po­

siadał przedwojenny złoty polski. Inaczej układały się tylko stosunki w szkolnictwie. wynagradzani nauczyciele stanowili zdecy­

dowaną mniejszość. W szkołach średnich pła­

cono nieco lepiej, bo 50 guldenów miesięcz­

nie, ale za to nauczyciel nie mógł tu jak w szkółce wiejskiej korzystać z wielu dogodno­

ści, z tanim prowiantem na czele, a choćby np. z ciepła ogrzewanej izby szkolnej przez wstawianie tam sobie łóżka lub stolika; za wszystko musiał płacić. W rezultacie wycho­

dziło to na jedno. Dodać należy, że pensja 50 guldenów przewidziana była tylko dla za­

stępców nauczycieli, czyli tzw. suplentów, którzy jednak w każdej szkole średniej sta­

nowili przytłaczającą większość. Nauczyciele stali otrzymywali więcej. Cały spryt austria­

ckiej biurokracji tk w ił właśnie w tym, aby, owych sił stałych było jak najmniej i żeby nie dopuścić nigdy do zachwiania się ich sto­

sunku liczbowego 1 : 4, a w najlepszym ra­

zie 1 : 3 . W wielkich średnich zakładach szkolnych, mających nieraz po kilkadziesiąt oddziałów, tworzyli suplenci aż 80 proc. sił uczących. Lepiej opłacani nauczyciele stali, noszący tytu ł profesorów, stanowili mało znaczącą garstkę. Narzędziem do układania tych proporcyj był egzamin nauczycielski dla szkół średnich, zdawany przed specjalną uniwersytecką komisją rządową, przez który przemknąć się było trudno. Trwał on w swo­

ich trzech stadiach miesiące. Kto go zdać nie mógł, zadowalniał się doktoratem, ale ten nie dawał w szkolnictwie średnim żadnych praw i mógł służyć tylko do kariery naukowej, do zdobycia kiedyś docentury. Szkół średnich poza tym było niewiele, a co za tym idzie —

syteckie w kraju, dwuletni okres asystentu­

ry przy politechnice lwowskiej oraz uzupeł­

niające studia zagraniczne. Ale nie żałuję te­

go, a nawet twierdzę, że los był dla mnie ła­

skawy, skoro w ten sposób, tam, w Rzeszo­

wie, poznałem człowieka nieprzeciętnej mia­

ry. Był nim dyrektor zakładu Julian Zub- czewski. Z wykształcenia matematyk i fizyk,

z upodobań literat, a z natury przyjaciel ludz­

kości, specjalnie młodzieży. Ten nieduży, zawiędły, skromny i nad wyraz czynny sta­

ruszek był człowiekiem dużej miary. Dom Państwa Zubczewskich stanowił jakby prze­

dłużenie szkoły! Zawsze otwarty dla przysz­

łych nauczycieli, stwarzał atmosferę sprzyja­

jącą wychowaniu młodego pokolenia. Nie by­

ła to żadna robota na pokaz, żadna deklama­

cja, lub poza, ale nieprzerwane pasmo ciche­

go, uczciwego, celowego i szlachetnego dzia­

łania, które młodzież wiązało z jej kierowni­

kiem. I nie tylko młodzież, ale także grono nauczycielskie. Byliśmy jedną wielką rodziną, której ojcem duchowym był dyrektor Julian Zubczewski. Nawet ksiądz prefekt, tu zwany katechetą, zawsze czuły na takie sytuacje, w których nie on, ale kto inny ogniskował w so­

bie moralny ideał młodzieży, wstrzymywał się od otwartej frondy. Uprawiał ją, lecz po- kątnie i dyskretnie. Adherentów posiadał nie wielu.

W tym to środowisku, w tym zapomnianym -światku prowincjonalnym, pewnego dnia na początku r. 1898 zaszło zdarzenie na oko ma­

ło znaczące. Mianowicie, do seminarium przy­

był chłopiec w wieku 16, 17 lat, który bardzo szybko zwrócił na siebie uwagę. Przede wszy­

stkim swoją nieprzeciętną urodą. Skromnie, ale starannie ubrany blondynek, z układają­

cymi się w piękne pukle włosami, z niebieski­

mi jak. bławaty oczami, przy idealnie regu­

larnych rysach twarzy, smukły — stanowił jakby idealny model typu nordyckiego, tym tylko odbiegający od teoretycznego wzoru Chamberlaine lub Giinthera, że ręce i nogi miał może nieco krótsze, niż wzór każe. Ta­

ktowny, skromny, cichy, zawsze bardzo uprzejmy, głos miał m iły, a ruchy zręczne.

Pierwszy w nauce i nie ostatni w wyczynach fizycznych. Nazywał się Władysław Sikorski, był synem wdowy z Hyżnego pod Rzeszowem.

Jeżeli na Władka zwróciliśmy uwagę, my, wychowanki, mniej więcej dziesięcioletniej dziewczynki, sieroty, którą jako niemowlę jeszcze przed laty wzięli Państwo Zubczew- scy i przez cichą adoptację uczynili córką.

Było zwyczajem dyrektora Zubczewskiego codziennie, gdy tylko sprzyjała temu pogoda, odbywać godzinne, a czasem nieco dłuższe przechadzki po sąsiedniej okolicy. Zaprasza­

ny na nie, ile możności starałem się w nich uczestniczyć. Gdy w najbliższej sferze

dyre-244

która Zubczewskiego znalazł się Sikorski, i on również wychodził z nami. Czasem także pro­

fesor polskiego języka i literatury Pliszewski i nieodstępna suczka Mrówka.

Na tych przechadzkach rozmawialiśmy wie­

le na najrozmaitsze tematy. Tak np. raz przedmiotem naszych debat był problem wartości człowieka, drugi raz jakaś postać ze świata starożytnego, kiedy indziej jakiś problem ż dziedziny sztuki, literatury, lub eligii — w ujęciu jednak nie dogmatycznym, lecz etycznym. Rozmowy te wypływały nie z jakiegoś specjalnego nastawienia, planu, ale wynikały niejako

za minimum egzystencji, któraby mu pozwa­

lała utrzymać swoje życie, aby mógł praco­ wyższym poziomom doskonałości. (Nawet akt pogrzebu jest więcej łaską żyjących, niż hołdem w stosunku do zmarłego, choć także potrzebą fizycznego usunięcia nieżywego z

otoczenia żywych).

Jeszcze kiedy indziej omawialiśmy stosu­

nek naszego narodu do innych narodów oraz jego niegdyś wielkie, dziś nieaktualne po­

słannictwo dziejowe na granicy dwóch cywi­

lizacji, wschodu i za­ religia, ma pryncypalne zadanie łączenia ludzi i spajania z sobą. Religia natomiast przypada jako główna misja szerzenia hu­

manitaryzmu i ta z nich jest wyższa i lep­

sza, która lepiej to robi, niż inne.

To niektóre tylko fragmenty dyskusyj.

A było ich wiele, bardzo wiele. Władzio Si­

korski znalazł się w atmosferze wysokiego poziomu moralnego. Że zaś postępowanie dyrektora Zubczewskiego było zawsze zgo­

dne z tym, co mówił, nic dziwnego, że Wła­

dzio rósł duchowo i urabiał się szybko na człowieka prawego i odważnego,

układają-F o to g ra fia S ikorskiego. L a to 1899.

cego swoje życie według zasad najlepszych, naj szlachetniejszych i najgórniej szych.

Zubczewski widział to niewątpliwie. Przy tym, aczkolwiek dyrektor seminarium nau­

czycielskiego,rozumiał, że chcąc w Sikorskim dać społeczeństwu człowieka, mogącego po­

ruszać się po całej przestrzeni życia, odno­

śnie jego studiów nie sposób poprzestać ty l­

ko na maturze seminaryjnej i na tych moż­

liwościach rozwojowych, do jakich ona otwierała drogę. Zresztą tak samo zapatry­

wał się na to i Władek, teraz zwłaszcza, gdy w dyrektorze znalazł oparcie materialne i moralne.

Na dalsze etapy rozwoju duchowego Władka Sikorskiego bezpośrednio już nie patrzyłem, bo w początkach 1899 r. opuściłem Rzeszów, przeniesiony do lwowskiego żeń­

skiego seminarium nauczycielskiego. Wiem tylko, że po zdobyciu matury seminaryjnej i po odpowiednich studiach uzupełniających, złożył egzamin dojrzałości w szkole średniej, dającej wstęp do wyższych uczelni i że zapi­

sał się na wydział budownictwa wodnego politechniki lwowskiej. W ybitny student i przewodnik młodzieży ukończył ze sto­

pniem inżyniera znakomity zakład lwowski, będąc równocześnie jednym z wartościo­

wych pracowników niezrównanego w swo­

im społecznym działaniu „Towarzystwa Szkoły Ludowej“ , pracującego nad narodo­

wym uświadomieniem jak najszerszych warstw narodu, nad jego oświeceniem i nad ekonomicznym odrodzeniem; Towarzystwa, które samo jedno więcej zdziałało, niż wszystkie inne razem wzięte. Odbył też służ­

bę jednoroczną w wojsku austriackim i uzyskał stopień oficera rezerwy, co w mo­

mencie rozpoczynania się polskiego ruchu militarnego w kraju miało to znaczenie, że Sikorski, wchodząc w r. 1914 do Naczelnego Komitetu Narodowego, jako reprezentant młodego pokolenia, a zresztą także jako pre­

zes „Drużyn Strzeleckich“ (w latach 1909-10), mógł objąć referat wojskowego przygotowa­

nia i zaopatrzenia formacyj legionowych.

Stosunek jego do dowódcy Piłsudskiego nie był przecież najlepszy; z tej choćby przy­

czyny, że Piłsudski lekceważył te problemy, albo przynajmniej odnosił się do nich z pew­

ną obojętnością. Przebywając w Rosji pod­

czas pierwszej wojny światowej, nie znam dokładnie owych spraw i wolę o nich nie pisać.

Z Władysławem Sikorskim, już wówczas pułkownikiem, spotkałem się znowu w zi­

mie 1918/19 w oblężonym Lwowie. Pełnił on tu wtedy funkcję kwatermistrza u boku generała Rozwadowskiego, kierującego obro­

ną miasta. Zetknięcie się nasze wywołane zostało potrzebą wysłania mnie do Krakowa i Wiednia, jako członka komisji specjalnej dla zakupu broni, amunicji i mundurów, a przede wszystkim dla zdobycia na ten cel potrzebnych funduszów w Krakowskiej Ko­

m isji Likwidacyjnej. Potem bywałem jeszcze kilkakrotnie u generała Sikorskiego, szefa Sztabu Generalnego, gdy mieszkał w War­

szawie przy Alejach Ujazdowskich, z żoną, ową przybraną córką dyrektora Zubczew- skiego, o której wspomniałem wyżej, a wreszcie dwa, czy trzy razy, odwiedziłem go, jako premiera w pałacu Radziwiłłowskim, przy Krakowskim Przedmieściu. Oczywiście zmienił się, ale pozostała mu jedna cecha, która wybijała się na czoło innych, tj. nie­

zmierna prawość i prostolinijność myśli i działania, niewątpliwie nabytek okresu rzeszowskiego. I nade wszystko ten rys cha­

rakteru zapewnił mu to stanowisko, które zajmuje w naszej wyobraźni i historii: czło­

wieka na wskroś prawego i idącego zawsze najkrótszą drogą do celu. Na ludziach znał się, niestety, mało i nie bardzo umiał ich so­

bie dobierać, przy tym często bez należytego zbadania okoliczności zmieniał o nich swój sąd. Właściwość, która sprawiała, że wielo­

krotnie na przełomie stał sam, co utrudniało mu pracę w najcięższych momentach życia.

Demokrata z przekonania i zwolennik dźwi­

gania mas ludowych, posiadał wiele instynk­

tu politycznego oraz ogromną wolę boryka­

nia się z trudnościami, bez względu na ich ogrom. Zdolny wódz i zwolennik armii ludo­

wej, a szczególnie ofiarnego korpusu oficer­

skiego, wśród wyższych sfer wojskowych łu ­ biany nie był. Mącił im spokój i uczył idea­

łów, na które oni spoglądali inaczej. Od najwyżej stojących żądał najwięcej, gdy oni na sprawę zapatrywali się wprost od­

miennie — czego dali dowód w r. 1939.

2 4 6

S Z T U C Z N A N E R K A

R E L A C JE Z C IE K A W Y C H E K S P E R Y M E N T Ó W H O L E N D E R S K IE G O U C ZO N E G O

„T h e L a n c e t" podaje, że h o le n d e rs k i le k a rz K o lff z K am pen z re a liz o w a ł jedno z na jcudow niejszych m arzeń ludzkości. Z d o ła ł m ia n o w ic ie zastąpić u c z ło w ie k a ch o ry narząd o s k o m p liko w a n e j b u do w ie i czynności o d p o w ie d ­ nim aparatem . N arzędziem ty m jest nerka.

J e ś li w z w ią z k u z chorobą n e re k i upośledzeniem lu b ustaniem ic h czyn­

ności, substancje, k tó re no rm aln ie zostają w yd alo ne w moczu, ulegną z a ­ trz y m a n iu i nagrom adzeniu w e k r w i, p o ja w ia ją się o b ja w y z a tru c ia ty m i substancjam i, c z y li tzw . mocznica, k tó ra w k r ó tk im czasie może dopro w ad zić do zgonu. A p a ra tu ra K o lffa tzw . sztuczna n e fk a usuwa z k r w i te substancje i w ten sposób, w w y p a d k u przejściowego tzn. k ilk a dni trw ające go w y łą ­ czenia czynności ne re k, po zw ala u trz y m a ć chorego p rz y życiu do c h w ili podjęcia przez n e rk i czynności w y tw a rz a n ia moczu. A p a ra tu ra jest jeszcze na ty le niedoskonała, że nie może znaleźć zastosowania w w yp ad kach trw a­

łego, nieodwracalnego uszkodzenia nerek.

Za pom ocą sztucznej n e rk i ud a ło się u ra to w a ć życie k ilk u chorym w p rz y ­ padkach bezm ocza i m ocznicy, k tó re przez le k a rz y zo s ta ły z a k w a lifik o w a n e ja ko już stracone.

W szczegółach m etoda p rz e d s ta w ia się następująco: k re w z tę tn ic y r a ­ m ie nio w e j zostaje w yp ro w a d zo n a do r u ry celofanow ej, długości 40 m o śred nicy 2,5 — 5 cm, n a w in ię te j na walec, ob raca jący się d o k o ła osi p o ­ ziom ej. U p rz e d n io chorem u w s trz y k u je się heparynę tj. substancję, zap ob ie­

gającą k rz e p n ię c iu k r w i. W a le c do ln ą swą częścią zanurzony jest w o d p o ­ w ie d n im p ły n ie d ia liza cyjn ym , któ re g o s k ła d chem iczny rozstrzyga o tym , k tó re substancje p rz e n ik n ą z k r w i poprzez celofan do p ły n u dializacyjnego, a k tó re pozostaną w e k r w i. D o pierw szych należy np, m ocznik, kw as m o­

czowy, k re o ty n in a , jo n y potasu, do drugich — glukoza i jo n y sodu. D ia liz u ją m ia n o w icie te substancje, k tó re w e k r w i zna jd ują się w w yższym stężeniu, niż w p ły n ie d ia liz a c y jn y m ; nie opuszczają zaś k r w i te, k tó re w p ły n ie d ia li­

zacyjnym zna jd ują się w w yższej k o n c e n tra c ji, n iż w e k r w i. D z ię k i swym w łasnościom fiz y k a ln y m nie d ia liz u ją zu p e łn ie b ia łk o w e s k ła d n ik i k rw i.

„O czyszczona” k re w zostaje z p o w ro te m w p row a dzo na do organizm u z w y ­ czajnym aparatem do tra n s fu z ji k r w i, W aparacie d ia liz a c y jn y m tzn. w ru rz e celofanow ej k re w k rą ż y na zasadzie ciężkości. M ożna ją o czyw iście p rz e ­ pro w a d z ić przez sztuczną n e rk ę w ie lo k ro tn ie , ta k , że „oczyszczanie" je j o d ­ by w a się stopniow o. U n ie k tó ry c h cho rych K o lff p rz e p ro w a d z a ł d ializę przez k ilk a dni.

W y n ik i osiągnięte p rz e d s ta w ia ją się na razie skrom nie. W 25 p rz y p a d ­ kach zastosowano „sztu czn ą n e rk ę ” , a je d y n ie w 8 osiągnięto w yleczenie.

Je że li je dn ak w eźm ie się pod uwagę, że w szyscy c i cho rzy zn a jd o w a li się w stanie beznadziejnym, a poza tym , że d ia liz a w e wszystkich przyp ad kach

„oczyszczała” k re w , — należy ap ara t K o lffa uw ażać za rew elację. B y ć może uzasadnione są na w e t jego nadzieje, że udoskonalona ap ara tu ra p o z w o li lu ­ dziom, pozbawionym obu ne rek, żyć i no rm a ln ie w dzień pracow ać, a je d y ­ nie w nocy poddaw ać swą k re w d ia lizie . d r J- Z.

i, ezon szpara­

n i człowieka przed ukąszeniem pszczoły.

Znajdujemy też u Marcialusa pochwałę

nego do poetycznego opisu tej uroczystości.

W języku greckim mamy dwa określenia:

o o

Cóż — człek się śmierci nie wywinie — Lecz jeśli umrzeć już... to jedząc;

Wśród licznych dań i flaszek z winem Lec na obrusie jak na marach Między bażantem, a indykiem,

Wśród licznych dań i flaszek z winem Lec na obrusie jak na marach Między bażantem, a indykiem,