• Nie Znaleziono Wyników

I.

Skwarne popołudnie uśpiło cala mieścinę.

Ulice, a właściwie je d y n a ulica, wzdłuż której rozsiadły się Załanowce, była pusta, j a k wymiótł.

W pięknych domkach otoczonych ogródkami wypoczywali po biurowej rannej robocie panowie urzędnicy. Ich dzieci i żony albo dumały przy drzemiących głowach rodziny, albo równie ja k panowie, oddawały się sennym marzeniom. Nawet kw iaty w ogrodach chyliły swe kielichy, ja k do snu.

W samem „ śró d m ieściu 11 również pustki i cisza. Domostwa mieszczan i rzemieślników, zwy­

kle ruchliwe i gwarne, m ilczały teraz, jakgdyby je m akiem kto obsiał.

Przed sklepikam i siedzieli wprawdzie żydzi, ale i z nich żaden nie staw iał oporu senności.

W szak im wiadomo, że o tej porze i pies tu nie zajrzy. Znużonemu synowi Iz raela ustawicznie opadała głowa na p ie r s i; podnosił j ą potem szyb­

ko, ja k b y w obawie, aby mu się nie stoczyła pod nogi, p rz e ta r ł oczy, ziewnął i — znowu kiwał się ni to nad talinudem w święty dzień sabatu.

Ruckle i Sury. zaniechawszy roboty pończoch, utonęły w betach, ja k pączki w maśle.

Tylko młodsze latorośle wybranego narodu, zainorusane i obszarpane, w koszulkach prawie czarnych, w pluderkach od ty łu zapiętych, a r a ­ czej uiezapiętych i w ja rm u łk a c h na głowie, snuły się ospale po izbach lub przed domami, przyczem pejsy z pod ja rm u łe k , a końce koszuli z pod spodeniek markowały tempo każdego poru­

szenia.

W sam ym środku t. z. rynku, w niewysy- chającej nigdy kałuży, szukały ochłody wieprze różnej maści i różnego wieku. Ówdzie znów gęsi, z powagą zwykłą ich rodowi, kroczyły przez śm ie ­ cia, nieczystości i błoto w stronę rzeki.

A z góry p atrzało na senną mieścinę słońce i jak b y przesycone już ty m widokiem, zbiegło z ze­

nitu, zstępując coraz niżej.

Powietrze było j a k pieprz suche, a ja k w pie­

k a rn i gorące.

W ogródkach skw ar wydobywał silne wonie z klombów rezedy i jaśminu. Inne oczywiście aro ­ m aty rozlewały się po śródmieściu, gdzie liapię- trzonym kupom różnych nieczystości szło także o to, aby się pochwalić swym zapachem.

II.

Tak wyglądały Załanowce w je d n y m z p ie r­

wszych dni czerwca b. r. około godziny 8-ciej po­

południu.

Suać jednak zaszło niespodzianie coś n ie­

zwykłego, bo prawie w mgnieniu oka zm ieniły swą fizjognomię.

I nie dziw. G w ar piekielny zrazu daleki, ale zbliżający się coraz bardziej, mógłby był nawet zm arłych zbudzić.

P a n sędzia właśnie w najlepszym śnie po­

grążony, zerwał się na równe nogi i dochodzić w myśli począł, pod jaki p a r a g r a f kodeksu nale­

żałoby podciągnąć podobny hałas, zamącający c. k.

reprezentantom władzy świętą chwilę wypoczynku.

P. pocztm istrz oczekujący właśnie przybycia dyliżansu przeczuwał coś niedobrego. Pewnie szel­

ma pocztylion upił się, w ygrywa dziko na trąbie, a na dachu powozu pięściami t a k t wybębnia. Otóż to są nasi l u d z i e ! Pieknie będzie się teraz przed­

staw iał dyliżans, nowiusieńki prawie, nie dłużej ja k od pięciu la t używany!

Cóż dopiero dziać się musiało w niższych w arstw ach społeczeństwa załanow ieckiego!

Sławetny asesor miejski H ry ć Kociuba, wy­

leciał z chałupy na ulicę z okrzykiem : „Dietko jd e ! “

N atom iast Herszko Griinzeug, właściciel sklepu bławatnego, przetarłszy oczy i pogłaska­

wszy się po brodzie, zaintonował „■m a ju fes“ w tem radosnem przypuszczeniu, iż nowy Mesjasz nad­

ciąga nareszcie, aby w Załanowcach wznieść dla siebie tron Dawidowy.

Kobiety jeszcze prędzej niż mężczyźni wy­

lęgły na miasto, Ciekawość ich nie m iała granic.

Śmiały domysł N astu si Kirczakowej, jakoby „ko- naedjanty" nadciągali, nie znalazł dość w ia r y ..

Dzieci skupiły się trwożnie w gromadkę.

Z rozdziawionemi usty s ta ły tak, słuchając coraz bliższych i dzikszych odgłosów. Nie szukały one naw et w żadnych domysłach upustu dla swego przerażenia.

Dwom tylko śmielszym wyrostkom, Jaśkowi Młynarczykowi i Jurkow i Kozie nie zajrzał strach w oczy. Znano J a ś k a i J u r k a w calem miasteczku jako łobuzów najgorszego pomiotu. Vox populi zapewniał, że ani jedeu, ani drugi nie utonie, kryła się zaś w tem aluzja do przysłowia, wedle którego najlepszą asekurację przeciw wodzie daje — stryczek.

W lecie stanowiły główne zajęcie tych syam- skieb braci wyprawy na owoce, nb. cudze. Ani ag rest u szewcowej Szyło, ani ja b łk a i gruszki w wydzierżawianym przez Moszka H a u p ta sadzie p. „einnehm era“, ani nawet śliwki najwyższego w Załanowcach re p re z en ta n ta sprawiedliwości, p.

sędziego — nie były bezpieczne od ich łupiestw a.

Słysząc tajemnicze piski, ryki i brzęki, spoj­

rzeli sobie Jaśko i Jurko w oczy.

— N o ?

— N o ?

— A jakby my spróbowali dowiedzieć się, co to takiego?

— W ilk nas nie zje, głowa z karku nie spadnie...

I popędzili ulicą.

Za nim i zaś zdążało ogólne zdumienie z po­

wodu takiej nieustraszoności, takiego lekceważenia niebezpieczeństw.

III.

Za k ró tk ą chwilę pędzili już z powrotem

— C y g an ie! Niedźwiedź! — krzyczeli z daleka.

Sędzia, stojący na ganku, żachnął się n i e ­ cierp liw ie ; pocztm istrz wzniósł w górę dzięk­

czynne spojrzenie, radując się, że przeczucie jego nie miało podstawy i dyliżans powróci calusień- k i ; H ry ć Kociuba nastroił jeszcze sroższego m arsa, niż gdyby sam „didkou stan ął przed jego oczyma, a Herszko Griinzeug przestał głaskać brodę zasmucony tem , że Załanowce nie będą j e ­ szcze na razie rezydencją nowego mesjasza.

Baby i dziewczęta ciekawie wychyliły głowy w stronę, zkąd się spodziewano przybycia cyga­

nów. N a stu si Kirczak okrasił naturalnie try u m f obwisłe, czerwone policzki.

K ilka kobiet opuściło po chwili stanowiska swe zanadto naprzód wysunięte. K azała im to uczynić macierzyńska troskliwość. J a k kwoka k u r ­ częta, ta k one zgromadziły do koła siebie dzia­

twę, aby przypadkiem biedactwa nie ukradły te włóczęgi.

P isk lę ta ich, wietrząc niebezpieczeństwo, to bladły, to k ra śu ia ły . Codzienna pogróżka, że cy­

ganie je wezmą, mogła się dziś tak łatw o speł­

nić ! Jak że szczerze przyrzekały sobie w duchu poprawę! J a k szezerze ślubowały w myśli, że bójek już staczać nie będa, ani obdzierać się po płotach, ani zapuszczać bydła i gęsi na cudze łany, ani p łatać niegodziwych figlów żydom itd.

itd. O, sta n ą się grzeczne, ja k sami anieli w n ie ­ bie, byle ich tylko nie zabrali c y g a n ie !

1Y.

Tymczasem ów postrach stary ch i młodych przekroczył już granice miasteczka.

Na czele szła kobieta w brudnych ła c h m a ­ nach, bosa, o tw arzy ta k ciemnej, ja k chleb chłop­

ski, a włosach czarnych, by węgiel. Ile la t mieć mogła, nie łatw o byłoby dociec. Trudy z a tarły w jej rysach te cechy, po których poznaje się wiek ludzki, j a k wiek konia po zębach. Była przy- te m bardzo brzydka — istna czarownica. W z ro ­ kiem swym dziwnie przejmującym rzucała dokoła, a ilekroć spostrzegła dom pański, pochylała głowę.

Za nią wlókł się apatycznie, z wystawionym do połowy językiem, szary osieł. Po obu bokach zawiesili mu cyganie swe rbysahy“, wielkie to­

boły, na nich zaś umieszczono w rodzaju torb, z każdej strony po dwoje dzieci, tak, iż im tylko czarne, wcześnie od słońca opalone widać było główki.

Osłowi towarzyszyła znów ja k a ś baba — nieco młodsza od tam tej — i chłopak, — oboje równie czarni, brudni i obdarci, ja k przewo­

dniczka.

N a sam ym dopiero końcu ujrzano najw ażniej­

szych członków t r u p y : niedźwiedzia i jego pana.

Y.

Więc ta k wygląda niedźwiedź?! Więc to j e s t ów zwierz stra s z n y ? ! Nastąpiło pewne rozczaro­

wanie. K ołtuni załanowieccy spodziewali się uj­

rzeć coś n a k sz ta łt apokaliptycznej b e s tji, ujrzeli zaś stworzenie nie większe od cielęcia i pokorne, j a k jagnię.

Istotnie nie m ia ł ten niedźwiedź w sobie nic, coby mogło zdumiewać, lub przerażać. Biedak zziajany ledwie nogami suwał. Szedł, drzemiąc.

Nawet oczy m iał do połowy przysłonione po­

wiekami.

Prow adził go na łańcuchu przeciągniętym przez nozdrza czw arty z cygańskiego grona, głowa nielicznej handy. Dostojeństwo jego było wido­

czne. M iał i buty — choć co prawda dziurawe — i kożuszynę, u której błyszczały zam iast guzików dość znaczne guzy srebrne i pilśniowy (a nie sło­

miany) kapelusz, heroicznie opierający się zębowi czasu

J e d n ą ręką trz y m a ł łańcuch, drugą -— kij wysoki i jakieś dziwne, zawieszone na n im na­

rzędzie muzyczne. Było to proste rzeszoto, oble­

czone pęcherzem...

P a t r z a ł co chwila na niedźwiedzia. M ierzył snać stan sił jego. Biedny miś czuł t o ; każdym razem odpowiadał spojrzeniem na spojrzenie.

Przebiegłe zwierzę nie poprzestawało zresztą na spojrzeniach. W pochodzie swym zwra,cało się ustawicznie ty łem do pana, jak b y mówiąc: „Po­

patrz, ile mi ztam tąd włosów wyszarpano. Jak że mogę tańczyć, kiedy mnie ta k d ręczą?"

W istocie nad ogonem misia można było widzieć spory płat skóry odarty z włosów i pokryty łuszczącym się już strupem.

Ale strup swoją drogą, a służba swoją d r o g ą ! VI.

Ścieśnił się silnie tłu m widzów dokoła cy­

gańskiej trupy. Obiegła ich gęsta ciżba cieka­

wych bez różnicy płci, wieku i wyznań.

Spojrzał wódz i m lasnął głośno językiem . Na to hasło zatrzy m ała się krocząca na czele czarownica, s tan ął osieł i jego towarzysze, stanął także niedźwiedź.

Wódz rzucił kij o ziemię, odpiąwszy jednak wprzód bębenek, o który uderzył pięścią. Rozległ się brzęk przeraźliwy, przeciągły. Równocześnie wybiegł pisk ostry. Słuchacze m ieli go do za­

wdzięczenia fujarce, którą wydobył z zanadrza młody cygan, ad ju ta n t długoucha.

Nie była to zaś jeszcze kompletna muzyka.

Oto wypadło kilk a nosowych tonów z ust czarownicy. Po niej zaś przyłączyła się do śpiewu i druga cyganka.

Podwładni członkowie chóru poprzestawali n a n ieartykułow anem , rytm icznem mruczeniu, wódz zaś bijąc ciągle o prym ityw ny swój tam buryn, wy­

głaszał te k s t pieśni:

A j ty, m edwid, tancuj-że-ty, B i j u t bubny, gra ju t flety.

F lety, bulmybubny, flety, A j ty, medwid, tancuj-że-ty.

Miś nie spuszczał zeń oka. Zaczęło go w ł a ­ pach swędzić. P rzypom niał sobie rozpaloną blachę, na której się znalazł, gdy ongi, po raz pierwszy usłyszał monotonną ową gędźbę.

W spom nienie było bardzo przykre, a obawa jeszcze przykrzejsza. Podniósł więc przednie łapy i m rucząc rozpaczliwie, s ta n ą ł wyprostowany jak świeca.

VII.

Zabawny widok!

Publiczność załanowiecka w rozm aity sposób objawiała swój podziw, strojąc m iny niezwykłe i mimowolne wznosząc okrzyki.

Kej w iodła sem icka część zebrania. Starzy żydzi m laskali ję zykam i i podkręcali pejsy ; ko­

biety, mieniając pomiędzy sobą spojrzenia, sze­

pta ły ustaw icznie: „ A j-w a j! A j- w a j! “, małe zaś żydziątka choralnem : „ K ik ! k ik ! “ uczciły powsta­

nie misia.

To „lcik!“ znalazło uzupełnienie w rusiń- sk iem : „ A -d y !“ ulatującem z ust mieszczan i mieszczanek, którzy pierwszy raz w życiu widzieli ta k ą hecę.

Dzieci znowu, sądząc, że niedźwiedź wstał po to, aby je już zabrać, z płaczem chwytały się spodnie matczynych. Trzeba było dopiero uspoka­

ja ć malców zapewnieniem, że to „ sztu k a“ tylko.

Z politowaniem patrzy li na czeredę bacho­

rów Ju rk o i Jaśko. Wolni od wszelkiej trwogi, zajęli najbliższe przy niedźwiedziu miejsce, pa­

trząc, żaliby nie dało się w ypłatać jakiego figla cyganom i zwierzęciu.

W miejscu, gdzie banda zajęła stanowisko, przy ty k ał do drogi dom p. adjunkta podatkowego.

Muzyka oryginalnej kapeli wywabiła go na ganek, a za n im podążyła jego żona z dwojgiem dzieci, pięcioletnim synkiem i trzy letn ią córeczką. P a n adjunkt pokazał się w stroju, w ja k im spoczywał po skrom nym obiadku, pani zaś w białym k a f ta ­ niku i białej spódnicy. Oboje wzięli dzieci na ręce, aby lepiej obserwować mogły wid ow isko: on synka, ona córeczkę.

K orzystając z sposobności, ojciec p r a w i ł :

— W idzicie dziatki, to je st taki zwierz, który się nazywa niedźwiedź. Ma on okrutną siłę.

Żyje w lasach, gdzie pożera drobniejsze zwierzęta, lubi także miód i młody owies. Głodny lub roz­

drażniony rzuca się n aw et na człowieka. Gdy go

zaś od młodości kto wychowa, to wyucza się roz­

m aitych figlów...

— Czy on tłucze szklanki ? — p rzerw ał m ały Kazio.

— H m ! Zkądże to pytan ie przyszło ci na m y śl?

— Bo ja sobie przypominam, że ja k raz tatkowi wypadła szklanka z ręki i zbiła się, to m am a powiedziała: „Idź, ty n ie d źw ied ziu !“

Rodzice spojrzeli na siebie zn acząco; wzrok ich mówił: „Ten chłopiec ma głowę nie od p a ­ r a d y ! On daleko doprowadzi!"

VIII.

Powstanie niedźwiedzia było tylko p o cząt­

kiem produkcji. Naczelnik przy akompaniamencie swych towarzyszy i swego bębenka wywodził dalej pieśń monotonną:

A j ty medioid, tańcuj że-ty ! B iju t bubny, gra jut flety.

F lety, bubnybubny, flety, A j ty medwid, ta n c u j-że -ty !

Trudno właściwie pieśnią to nazwać. N a tle ry tm u głos śpiewającego to wznosił się, to opadał;

każda p ara tonów była w te n sam sposób utwo­

rzoną, co d ru g a; melodji więc, jeśli w ogóle wol­

no tu użyć tego w yrazu — brakowało rozmaitości i... końca.

Niedźwiedź jednak czuł się nią widocznie bardzo podniecony. M achnął spiczastym łbem , r y ­ k n ą ł , że aż zadrżało wszystko i chwyciwszy w przednie łapy drączek, który podała mu cy­

ganka, tylnem i ła p a m i począł w ta k t przebierać, naprzem ian to jednę, to drugą podnosząc i spu­

szczając.

Kuchom jego brakowało wprawdzie wdzięku, ja k im rozporządza np. baletnica, ale ta k tu prze­

strzeg ał sumiennie. P rz y końcu każdej zwrotki ry­

czał grube swe „mmee11 i rzucał dokoła ślepiami krwią zabiegłemi, jak b y pytając, czy jeszcze nie dosyć.

Śpiew jego pana, brzęk bębenka, pisk fu­

j a r k i i ochrypły duet cyganek nie ustawał.

Skakał więc dalej, sapiąc coraz bardziej i coraz grubiej rycząc.

Popis m usiał go wytężać. W y w a lił języ7k ; na odartym z włosów płacie pękł strup i krew przecisnęła się przez szczelinę.

Zanadto jednak zabawnie przedstaw iały się pląsy zwierza, aby ktokolwiek zwrócił uwagę na jego znużenie. Śmiano się do rozpuku z n ie z g ra ­ bnych ruchów i desperackiej miny. Baby brały się aż za boki. N aw et p. adjunkt i jego żona dali folgę swej wesołości. Dzieci ich klaskały w dro­

bne rączęta, a m alutka Józia, przypominając sobie niedawny wieczorek w domu rodziców, zaw ołała:

— Mamo, plawda, ze on całkiem tak tańcy, j a k p. k o n tro lo r? !

Rodzice znowu spojrzeli na siebie, a potem z trwogą wysłali wzrok na zwiady, badając, ażali

kto nie podchwycił najnowszego wykwitu m ądro­

ści ich dziecka.

IX.

Po raz dwudziesty już może pow tarzał im- p resarjo m isia jednę i tę same zwrotkę:

A j ty, medicid, tancuj-że-ty, B iju t bulmy, grajut flety, F le ty, bubnybubny, flety, A j ty, mndwid, tańcuj-że-t y !

Uznał snać jed n ak i on, że już dość tego dobrego. K lasnął w ręce, k rz y k n ą ł: hu-lia! i wy­

darł brunatnem u artyście drączek. Je m u graj w to ty lk o : rycząc radośnie, padł na czworaki.

P otem popatrzył wymownym wzrokiem na swego pana. Ślepie jego zdawały się p y ta ć : „Czy zapomniałeś, co mi się teraz należy ? “

Cygan nie zapomniał. Sięgnął do torby. Na ziemię padł k aw ał czarnego chleba, który zwierzę łakomie pochwyciło.

W gronie widzów czyniono sobie wśród tego nawzajem zwierzenia. Uwagi stwierdzały nieby­

wałą jednomyślność i wypadły dla niedźwiedzia bardzo pochlebnie.

Tylko tu i ówdzie powątpiewano, czy rzecz godziwa patrzeć na coś podobnego. Niedźwiedź przecie sam ze siebie tego się nie nauczył i nie potrafiłby takich cudów dokazywać, gdyby nie..,.

W nim musi siedzieć sam lucyper, więc grzech chrześciańskim oczom oglądać jego narzędzie.

Niesam owity miś gotów nakoniec ogniem zionąć, lub rozpaloną siarką obryzgać kogo, by potem ofiarę do piekła zawlec.

Oczywiście i te obawy nie ogarnęły ani J u r k a , ani Ja ś k a . Łobuzy ci, widząc przed sobą nieruchomego zwierza, poczęli go obserwować już nietylko oczyma, lecz i palcami. Pierwszy krok w ty m kierunku wym agał wprawdzie pewnej od­

wagi. Niedźwiedź mógł się zerwać, mógł śm iałka ugryźć, a przynajmniej ła p ą go poczęstować. Bar­

dzo więc delikatnie pogłaskał Misia zrazu Ja śk o M łynarczyk; ostrożnie, z daleka, dotknął b ru n a ­ tnych, spłowiałych kudłów, przygotowawszy nogi do odwrotu na wypadek najmniejszego niebezpie­

czeństwa. Misiowi jednak ani przez myśl nie prze­

szło nic złego. T a jego obojętność dodała Jaśkowi animuszu. Głaszcząc, ujął kilka kudłów w palce i znowu zerknął zwierzęciu w oczy. Nic. Pociągnął za kudły. Nic. S zarpnął gwałtownie. Także nic.

Ba, je ś li tak, to znów co in n e g o !

Teraz już nietylko Jasiek, lecz i Jurko, a w ślad za nimi z dziesięć innych jeszcze chłopa­

ków zaczęło głaskać i szarpać niedźwiedzia. Mu­

siał ich dopiero cygan odpędzać, ja k n atrę tn e muchy.

U stąpili wprawdzie, poszeptali jed n ak po­

między sobą i poznać było można z min tych niegodziwców, że zamyślają „coś urządzić".

X.

Niedźwiedź zjad ł już swoją porcję. Zabierał się do drzemki.

Ba. w te m nic ciekawego dla widzów. N ale­

żałoby ich czemś nowern zabawić, a potem zaa­

pelować do szczodrobliwości.

Wódz cyganów uderzył w bęben. Niedźwiedź rozwarł szeroko oczy. W iedział doskonale, do czego to zdąża. P o w sta ł zrazu na cztery łapy, a potem wzniósł sie w górę.

M edw id! — huk n ął cygan — Sm a- hoioało ?

Zwierz zamruczał.

IIo, ho! A m asz dostać Zapytany kiw nął głową przecząco.

H m , — ciągnął pan jego ła m a n ą rusczyzną dalej. — Cygan bidnyj. Cygan maje niczo. A le posłuchaj ty mnie.

Zbliżył sie do niedźwiedzia i szepnął mu coś na ucho. Gdy skończył, zwierz kiw nął kilka razy łbem z góry na dół. Widocznie zgadzał się na propozycję.

Podano mu znowu drączek. Objął go jedną łapą, drugą zaś objął wepchnięty przez przewo­

dnika kapelusz. T a k uzbrojony począł chodzić w około, równocześnie zaś cygan p ro sił:

Szczo łasicadla medicida bidnego, ta dla nas bidnych. D la medwida, ta dla cygana.

Cisza nagie zapanowała w zgromadzeniu. Ta część popisu nie w szystkim przypadła do smaku.

Poczęto dezerterować. Szeregi patrzących p rze­

rzedziły się znacznie. P a n i adjunktowa dyskretnie opuściła ganek, n akłaniając męża. aby uczynił to samo. P an adjunkt jednak wstydził się uciekać.

Wiedział, że połowica nie oszczędzi mu za to wymówek, a przecie miał dość odwagi, aby nie tylko pozostać na ganku, lecz nawet całym sre ­ brnym szóstakiem uszczęśliwić włóczęgów. Oprócz tego wepchnął jeszcze i dzieciom po kilka m ie ­ dziaków w rączki, pouczając je, iż m ają dać to niedźwiedziowi „na piwo“.

Wzniosły przykład nie pozostał bez skutku.

W kapeluszu cygańskim zebrała się dość spora g a rs tk a miedziaków. Jakkolw iek srebrnik p. ad- j u n k ta nie znalazł równego soifie towarzysza, byli cyganie zupełnie zadowolnieni z połowu, zwłaszcza, że padły równocześnie w rozpostarte fartuszki ich kobiet kawałki chleba, cebule, główki kapu­

sty i t. p. dokuinenta ofiarności niewiast załano- wieckicb.

XI.

J u rk o i Jaśko, stojąc na uboczu, zatopieni byli w cichej rozmowie. Rozważali coś, podnosili różne „za" i „przeciw", a z min łobuzów domy­

śleć się było można, że owych „przeciw 1' znaleźli bardzo mało.

Niedźwiedź kończąc swą kolej, zwrócił się właśnie ku nim.

— Ale pazu ry ! — szepnął Jurko, którem u nowe, nieprzewidziane niebezpieczeństwo przyszło dopiero teraz na myśl.

— P azury? — zaśmiał się po cicho Jasiek.

Czy ty nie widzisz barania głowo, jakie on ma pazury? P a t r z ! obcięte, że nawet twoje tępaki ostrzejsze od nich.

Przekonany tak wymownym argumentem, dał Jurko spokój wszelkiej opozycji.

Niedźwiedź zaś byTł już zaledwie w oddale­

niu kilku kroków. Chwila stanowcza nadeszła.

Albo — albo.

XII.

I oto, co się dzieje.

Jasiek zachodzi ostrożnie misia z tyłu, przy- ziera mu się, a potem jednym ruchem — szust mu pomiędzy tylne łapy! Łapy nie były szeroko rozwarte, więc też chłopak gwałtownie przecisną­

wszy sie przez nie, zachwiał równowagę zwierza, który plackiem padł na ziemię. Gdyby tak runął na Jaśka, łobuz miałby się z pyszna. Ale sprawca zamachu był już daleko od swej ofiary.

Wmięszała się zaś do tego wypadku jeszcze inna katastrofa.

Miś padając, opuścił oczywiście kapelusz i wszystkie uzbierane mozolnie pieniądze z brzę­

kiem rozsypały się po ziemi. Zanim cygan zdołał przyjść do opamiętania, Jurko przypadł, porwał srebrną szóstkę i rezygnując wspaniałomyślnie z re­

szty, dał nurka w koło widzów'.

Wszystko to stało się tak szybko, że ci

Wszystko to stało się tak szybko, że ci

Powiązane dokumenty