Z za czarnych chmur błysnęło słońce, gość rzad
ki o tej porze.
Jak gdyby z tym jasnym promykiem nowe ży
cie wstąpiło w ludizi; na ulicy się zaroiło. Do drzwi
m ieszk an ia S tasi z a p u k ała jej n o w a p rzy ja ció łk a i to w a rz y sz k a p racy , K ostusia.
— S tasiu, ta k ładnie n a diworze, m oże w y b ie rze sz się ze m na n a przechadzk ę ?
— M am o, c z y m am a pozw oli mi w y jść z domu,
— p y ta S ta sia przym ilnie, sc h y la jąc się dlo ręki m atki.
Nie z a ra z m a tk a o d p o w ie d z ia ła skinieniem gło
w y . w p ie rw b a czn ie p rz y g lą d a ła się K ostusi.
S ta sia sk o c zy ła za szafy , pokój n a dw ie stro n y o d g rad zające i tam szy b k o u b ierać sie poczęła.
— M am o, k tó ra w ziąć bluzkę, c z y m ogę u b rać się w b ia łą ?
— O, widizisz ledw ie n o w a. już b y ś ją z a ra z ni
s z c z y ć chciała! IsJie, nie, o n a m usi zo sta ć n a w y p a dek iak ic h siś w a żn iejszy ch okoliczności, g ra n a to w a aż n a d to do b ra, w e ź g ra n a to w ą !
— D obrze, m am o!
— P o k aźn o , S tasiu, p o rtm onetkę!.... Co to, b ra k tro jak a, n acó żeś go to w y d a ła ?
— Nie pam iętam , pro szę m am y.
— T o b a rd z o źle! Z pieniędzm i trz e b a się li
czyć, bez pam ięci nie strw o n ić ani fenyga.
T w a rz K ostusi o b lew a się p u rp u ro w y m rum ień
cem, p rz y k ro jej i nieprzyjem nie, że w jej' obecności p rzy jació łk ę jej m atk a ta k strofuje.
W re sz c ie S ta sia już u b ran a; m a tk a ód1 stóp do głó w m ie rzy ją b acznem spojrzeniem .
— D okądże to pójdziecie ?
— Za m iasto k a w a łe c z e k , p o w ie trz a cokolw iek z aczerpnąć.
S ta sia znow u do rą k m atki się schyla.
— J a k długo m ogę by ć, m am usiu, kiedy m am do domu po w ró cić ?
Marya Bogusławska.
Szczęście rodzinne.
(D okończenie.)
— O d k ą d jesteś w naszem m ie śc ie ? — z a p y ta} .F ra n cisz ek krew nego.
— O d c z te re c h m iesięcy.
— Od c z te re c h m ie się c y ? !... Ja k ż e się to stało, ż e śm y się nie spotkali d o ty c h c z a s?
—• To ch y b a dow ód; żeś s tra s z n y do m ato r. J a bow iem codziennie, deszcz c z y pogoda, w y ch o d zę na półtorej godziny spaceru z m o ją gro m ad k ą, a w niedzielę całe popołudniu sp ęd zam y za m iastem .
— Ah, a ja nie b y łem za m iastem c h y b a z pięć lat!
— C z e m u ?
— Nie lubię w łó c z y ć się.
— T o b a rd z o źle; p rze c ie ż m asz żonę, dzieci, pow inieneś d ać im oodzień u ży ć p o w ietrza. Ale w y tu w P o lsce nie m acie pojęcia o hygiem ę. O dzie p rzesiad u jesz z b a b a i b a ch o ram i w piękne popołu
d n ia ? M oże w k n a jp ie ?
F ra n cisz ek nie odpow iedział na to p y tan ie , tem - w ięcej, że pani C z e sła w o w a o d e z w a ła sie jednocze
śnie.
— B ard zo jestem rad a , że się zeszliśm y w je- dnem m ieście; nie m am y tu jeszcze znajo m y ch, a u p a ń stw a i ja znajdę to w a rz y s z k ę i m oje d z ie w czynki p ra w ie w jednym w ieku z w a s z a córeczką.
— M oja żona w y je c h a ła z dziećm i... chw ilow o,
— nieśm iało o d rzek ł F ran ciszek .
— K iedy tw o jej n ie w ia sty nie m a w dlomu, to z a b ie ra m y cię d o n as b ezp o śred n io ; w przeciw n y m bow iem razie w p rz ó d w stą p ilib y śm y po tw o ją ro dzinę.
— Najpóźniej z a d w ie godziny, — odlpówiada m atk a, n a z e g a r spo gląd ając.
D ziew częta już są na ulicy.
— Uf, — z u lg a o d etch n ęła K ostusia, — n areszcie się w y rw a ły ś m y ! W ięsz, S tasiu , żal mi ciebie, bie- dnaś ty , ia b y m tak iej k ontroli n a k a ż d y m k ro ku nie zniosła. U du siłabym się chyba, d o p ra w d y , nie ż a r tuję !i M iałam w ra ż en ie , że m a tk a tw o ja jest sędzią śledczym , a ty obw inionym , b a d a n y m sro go ! U f!
A to dopiero b y ło ciężkie p o sie d z e n ie ! C z y to u w as z a w sz e ta k b y w a , czy ty lk o dziś w y ją tk o w o , co.
S tasiu ?
S ta sia z pogodnym uśm iechem z w ra c a tw a rz ku swe.i przyjaciółce.
— U n a s z a w s z e tak b y w a — i ja to u w ażam za zupełnie n atu raln e, — p rzecież to m a tk a m oja. a ja jej córka. K tóż m a m ieć n a d nią w ięk sze do m nie p raw o ?
— No. dobrze, p rzy zn aję, ale przecież w sz y stk o pow inno m ieć sw o je g ranice, p rzecież pow innaś u ż y w a ć c h o ć cośkolw iek w olności, a ia u w ażam , że ty jeste ś kom p letną niew olnica 1 Ach, d ziw ie się to bie, dziw ię, ja b y m się ta k za w o jo w a ć nie dała. A ty czy ż nig d y nie p ró b o w a ła ś o trz ą sn ąć się, chociaż co k o lw iek ?
S ta sia sp u ściła głow ę i m ów i cicho:
— C zasem i w m ojej d u szy bunt się o d zy w a, z w ła sz c z a od czasu , g d y m już w y ro s ła z iat d z ie w częcych , ale m am p rze c iw niem u le k a rs tw o b a rd z o skuteczne. R az, w chw ili w łaśn ie tak ieg o ro z g o ry czenia w p a d ł mi w ręk ę w ie rsz jakiś s ta ry . P rz e p i
sałam go i ta k długo w chw ilach buntu o d c z y ty w a łam , a ż go się n au czy łam na pam ięć.
— D ziękuję ci. C zesław ie, z o sta w m y to na inny ra z ; jestem dziś jakiś n iezdrów i pójdę już do siebie położyć się w cześniej.
— Nie z a w ra c a j g ło w y ! Je sz c z e szóstej nie m a.
chodź, k ochan y, ro zg rz e je sz się h e rb a tą , opow iesz jak ci się pow odzi, p o ró w n a sz tw o ją b a b ę z m oją, tw o je dzieci z m ojem i. Oj, p o ró w nanie co do żon pew nie w y p a d n ie na n iek o rzy ść m ojej, bo piekiel
nica, a tw o ją pam iętam ta k a d o b rą, cichą, słodka, sk łon ną do pośw ięceń. D otąd w idzę te jej śliczne oczy, jak z z a ch w y te m i uw ielbieniem śled zą z a to bą, jak w sz y stk o uzn ają za d oskonałe, co t y po
w iesz, co zrobisz. Oh, ta k ą żonę to m ożna jak w osk
urobić. . u U J 1 M & i ^ ®S»
F ra n cisz ek z m a rszc z y ł się.
— S ą d z isz ? ... B ra k o w a ło jej inteligencyi...
— R aczej w y k sz ta łc e n ia ; ale to p rz y dobrej w oli m ęża sie dopełnia.
C ze sła w o w ie zajm ow ali ład n e m ieszkanko, zło
żone z dw óch pokoi i kuchni, d o statn io u m eblow a
n y c h ; zn ać b y ło w niem d o broby t, a w m ieszkań
cach zadow olenie i harm onię. F ra n cisz ek , k tó ry u sk a rż a ł się na ból g ło w y i dreszcze, posadzony zo s ta ł w w y g o d n y m fotelu, o k ry ty pledem i, rad sie dział w ty m g o ścin n y m dom u, o d e rw a n y od c ię ż kich m yśli, k tó re d rę c z y ły go c a ły dzień. Pom im o to po niecałej godzinie dźw ig nął się z w ysiłkiem i rz e k ł sła b y m głosem :
— J a d o p raw d y m usze o dejść; kłó je m nie w piersiach i pod ło p atk ą, m am zam ęt w głow ie — trz e b a się położyć.
P a n i C z e s ła w o w a u jęła go za rękę.
— P o z w ó l p a n ; m nie się zdaje, że pan m a silną g orączkę. M ary n iu , podaj term om etr.
T erm o m etr rze c z y w iśc ie w sk a z a ł blizko 39 sto pni.
— 159 —
Zeschłe liście szeleszczą pod stopami dziewcząt, a Stasia mówi głosem wzruszonym:
0 ludzie, ludzie! Gdybyście w y czuli.
Jaik wątłe życie tych, których kochacie, Czybyście sami tyle chwil im truli, Chwil, co tak mało do użycia macie?
Cóż, że dziś duma winę z siebie zwali„
Ze serce ranie podobne św ierzbiącej,
W łzach swych, lub cudzych, na gniew, co je pali.
Kosztuje migi, jad tylko jątrzącej ?
Przyjdzie czas, przyjdzie, kiedy te powieki.
Co dziś dzień cały z żalu może płaczą, Znużone łzami, zamkną się na wieki 1 już twej późnej skruchy nie zobaczą.
Gdy te ramiona, co dziś nadaremnie W znoszą ku tobie uścisk pojednania, Złożone na krzyż, ostygną wzajemnie, Na Izy pokory i pocałowania.
Gdy to oblicze, co jak zorze ranne.
Światłem pociechy na tw a duszę biło.
Na wieki oczom! twoim odebrane.
Grabarze ciężką narzucą mogiłą...
Pomyśl nieszczęsny, gdy wrócisz do domu I znajdziesz pustki okryte żałobą,
C o poczniesz w te d y , gd y nie będzie kom u.
Ni cię pocieszyć, ni zapłakać z tobą?
Gdy wspomnisz miłość, coś miał, a odrzucił.
Gdy wspomnisz szczęście, coś mógł. a nie użył.
Chwile, coś zatruł, dni, coś może skrócił I cierpiąc, będziesz czuł, iżeś zasłużył?
Próżno natenczas na kolanach skruchy P rzyzyw ać zechcesz kochanego ducha.
— No, widzicie państwo, żę wobec tego trzeba
iŚĆ. ! !' ' !
JtC-— Przeciwnie, wobec tego zostaniesz u nas.
— GdJziebyśmy pana puścili taik chorego, wie
czór przejmująco chłodny, mgła.
— Rozłożymy dla ciebie tę kanapę, przeistacza
jąc ją w łóżko; żona kropnie ci ze czterdzieści ba
niek!, ja morowy kompres, M arynia dw a proszki aspiryny. A jak jutro rano pomimo to nie będzie ci lepiei — poszlemy po doktorat
Mimo rozsądnych środków zastosowanych ener
gicznie, Franciszkowi nie było lepiej nazajutrz, a lekarz zadecydował, że to zapalenie płuc. Chory rw ał się do szpitala, nie chcąc spraw iać kłopotu krewnym, ale ci stanowczo sprzeciwiali się temu, chcieli tyłka zaraz zawiadomić żonę o stanie męża, ale Franciszek tak żywo zaprotestował temu. że do
myślili sie jakiegoś cichego dramatu rodzinnego 1 przestali nalegać, usilnie zabiegając, aby chory i bez niej miał pieczołowita opiekę.
A on, leżąc w gorączce czuł ciężki żal do żony;
wmawiał w- siebie, że ona jest przyczyna jego cho
roby, dobrowolnie starając sie nie liczyć się z tem, że już przedwczoraj, uczuł przejmujące zimno i że od tej chwili kaszlał i kilkakrotnie czuł kłócie w piersiach. Zdenerwowany chorobą, płakał cicha
czem poi nocach, rozczulając się nadl sobą, że po 18 latach małżeńskiego pożycia nie ma nikogo ze swoich przy swemi łożu j że musi pod cudzym dachem ko
rzystać z opieki dalekich krewnych, udzielających mu jej z łask i
To znowu obserwował jaka zgoda, ład i harmo
nia panowały w tej rodzinie, jak Czesław wszystkie wieczory spędzał w domu. na wspólnych czytaniach' i gawędkach, jak dzieci garnęły się do niego z za
ufaniem i serdecznością. Zasługę tego wszystkiego
Ty. coś był w życiu na głos jego głuchy, Śmiałźebyś mniemać, że on cię w ysłucha?
I tak dzień po dniu, aż z rozpacza1 wściekłą.
Sam zaczniesz na się w zyw ać pomsty Bożej1, Szczęśliwy jeszcze. g!dy to ziemskie piekło Wiecznej litości bramę ci otworzy.
Glos Stasi już przebrzmiał, skończyła i ucichła.
Znowu liście szeleszczą pod stopami dziewcząt, lecz przygłusza ich szelest łkanie, w yryw ające się z pier
si Kostusi.
— Co ci to ? — zw raca się do niiej zaniepokojo
na szczerze Stasia.
— O Jezu, o Jezu! — łka dziewczyna. — A to chyba- sam Pan Bóg tak zrządził, że się zapoznały
śmy i żeś mi ten wiersz, powiedziała1. W sam raz, jakby dla mnie napisany. Widzisz i ja mami matkę.
Nigdy mnie ona nawet tak, jak twoja ciebie na pasku nie wodziła, a niechno choć słówko kiedy przeciwne pisnęła, oj, to umiałam ja jej się odcinać! Doszło do tego, że m y dziś siobie prawie obce, nic nie mamy wspólnego, nic nas nie łączy. Widzę ja nieraz żal matki, jej łzy, ale niech tam, mnie z tem dobrze, więc milczę, choć wiem, że ona na serce cierpi, że chora.
Ale dziś te twoje słowa... O Jezu, Jezu! Stasiu, nie wytrzymam-, boję się, lękam śmierci matki. Chyba pójdę, uściskam, przeproszę. Co Stasiu? Czy ona mi przebazy?
— Serce matki, dopókąd bić nie przestanie, peł
ne jest miłości i przebaczenia, — odpowiada Stasia, tuląc mocno dłoń skruszonej przyjaciółki
P. W.
przypisywał wyłącznie Czesławowej. Długo wal
czył z miłością własna, nie pozwalającą mu użalić sie, nareszcie wybuchnął:
— Fijoletowa zazdrość człowieka ogarnia, gdy sie na w as patrzy!
Cała rodzina, zebrana przy okrągłym atole pod wisząca lampą, zwróciła się w stronę chorego1.
— Czemu?
— Boście tacy szczęśliwi; dobraliście się jak w korcu maku; między wami chyba1 nigdiy kłótni nie b y ło !
— I były i bywają, ale godzimy się łatw o; a tak przy wspólnej' wyrozumiałości żyd nie tirudno.
— Jeszcze ty miałbyś być niewyrozumiałym, mając tak idealną żonę!
— Ja jędzą jestem! — zaśmiała się Czesławowa,
— Teraz lepiej panuję nad sobą, bo wiem, jaka przy
krość sprawiają Cześkowi moje wybuchy, ale ile razy w pierwszych latach ja zrobiłam1 awanturę bez żadnej racyi! Aż Czesiek mi zaproponował, że jak zacznę krzyczeć na niego, czy na dziecko, czy na sługę, on położy na gramofon płytę z (popularna am erykańska piosenka — zaczynającą się od1 słów:
„Czy w y znacie czarownicę ? “ T o mnie tak! roz
śmieszało, że potem już wystarczało, że mójl chłopak zaczynał tylko to nucić.
— Powiadają, że najlepsze gospodynie byw ają prędkie do gniewu i tu jeden z dowodów; aż miło patrzeć jaki u was porządek, czystość!1
— To mała zasługa; eidly m a się służącą, oraz podrastające córki do pomocy.
I nagle zwróciła się z pytaniem:
— W y, trzymaliście sługę?
— Nie, — trochę zaambairasowany odparł Fran
ciszek.
— W am umarło kilkoro dzieci?