• Nie Znaleziono Wyników

Nieszczęśnik

W dokumencie Fantazje i marzenia (Stron 107-121)

„Jakże szczęśliwy był dotychczas dla mnie los”, powie-dział Leonard, „żaden z moich statków nie uległ wypad-kowi, zawsze powracały załadowane cennymi towarami;

mój dom jest dobrze urządzony, wkrótce wprowadzę do niego zamożną, piękną dziewczynę jako moją małżonkę:

czegóż zatem mógłbym sobie jeszcze życzyć?”. Ów mono-log prowadził Leonard podczas swojego samotnego spa-ceru, porównując ze sobą wszystkich ludzi, których znał, i dochodząc do przekonania, że nikt z nich nie jest równie szczęśliwy jak on. Pogrążony w zadumie tak bardzo oddalił się od miasta, iż dopiero teraz, kiedy słońce chyliło się ku zachodowi, spostrzegł, że pora pomyśleć o powrocie. Idąc przez plac, na którym trawa i roślinność były nadzwyczaj zielone i bujne, pomyślał, że w tym miejscu gleba musi być szczególnie urodzajna. Tym większe było jego zdziwienie, gdy pośrodku placu dostrzegł skrawek suchej ziemi. Chcąc z bliska przyjrzeć się temu dziwnemu zjawisku, udał się w to miejsce i zauważył, że na skrawku wyschniętej ziemi stoi mała szkatułka, starannie zabezpieczona licznymi zamkami i plombami. „Jakiż skarb może kryć się w tej szkatułce”, pomyślał Leonard, próbując otworzyć zamki. Jednak ponie-waż mu się to nie udało, zdecydował, że dopiero w domu obejrzy dokładnie swoje cenne znalezisko i przyspieszył kroku, aby szybciej dotrzeć na miejsce.

Ledwo przekroczył próg swojego pokoju, od razu wyła-mał zamki i zerwał plomby ze szkatułki. Następnie otworzył ją, by obejrzeć przedmiot, który znajdował się w środku.

Mimo iż był on ciężki i twardy, nie był to kamień.

Wyda-—106

wał się przezroczysty i klarowny, a jednak po dokładnym zbadaniu okazał się zamglony, a w jego wnętrzu można było dostrzec poruszające się, mroczne postacie. I kiedy Leonardowi zdawało się, że je rozpoznaje, te nagle zniknęły w gęstej chmurze. Leonard uznał ten dziwny przedmiot za cud natury i ucieszył się bardzo, że w przypływie szczęścia akurat jemu przytrafiło się go znaleźć. Ponieważ uznał, że kamień ten ma szczególną wartość, zabrał go ze sobą, chcąc podzielić się radością ze swą wybranką; jednocześnie przyszło mu na myśl, że sprawi jej miłą niespodziankę, zjawiając się u niej o nieoczekiwanej porze. Pospieszył zatem do jej domu, gdzie jej matka, dziwiąc się, że przychodzi tak późno, powiedziała mu, że jej córka poszła do ogrodu korzystać z uroków wieczoru. Gdy Leonard zszedł na dół, matka powiedziała mu: „Nie będę ci towarzyszyć, milsze będzie zaskoczenie narzeczonej, kiedy narzeczony zjawi się u niej sam”. Leonard pospiesznie pokonał wszystkie kory-tarze i przeszukał dokładnie wszystkie zarośla, nie mogąc doczekać się chwili, gdy podzieli się ze swoją Emmą nowiną o cennym znalezisku; gdy jednak po dłuższym czasie nie zdołał jej odnaleźć, posmutniał. Kiedy wreszcie całkiem się ściemniło, przysiadł w pogrążonej w mroku altanie. Wtem usłyszał odgłos zbliżających się kroków; w pierwszej chwili pomyślał, że to jego narzeczona i chciał wyjść jej naprzeciw, lecz w tej samej chwili usłyszał męski głos. „Bądź spokojna”, powiedział nieznajomy, „moja miłość pokona wszelkie prze-szkody”. Kiedy pogrążona w rozmowie para zbliżała się do altany, Leonard wcisnął się w kąt i skrył się w ciemności; po jasnej sukni rozpoznał swoją Emmę, która weszła do altany z nieznajomym mężczyzną i usiadła tuż obok Leonarda, który ze strachu wstrzymał oddech, aby nie zdradzić swojej obecności.

„Czyż nie mogę uciszyć twych westchnień”, powiedział nieznajomy, „czyż nie mogę pocałunkiem tchnąć w ciebie spokój i nadzieję?”. Leonard usłyszał odgłos pocałunków i z trudem zdołał się opanować. „Ach, mój wierny towa-rzyszu”, powiedziała Emma, „tak długo musiałam żyć bez ciebie, los zawsze był nam przeciwny i krzyżował nam

107

wszystkie plany, a teraz, kiedy wreszcie jesteś przy mnie i mogę cię przytulić do mego serca, nie potrafię inaczej, jak w rozpaczy wyżalić się przed tobą”.

„Bądź dzielna, najdroższa”, powiedział młodzieniec,

„przerwę ten znienawidzony związek, jeżeli zrobisz, co ci każę i zaufasz naszemu szczęściu”. Następnie wyjawił Emmie swój plan i poprosił, aby uciekła razem z nim.

„Po tej samej drabinie, która pomogła mi znaleźć się tutaj, przedostaniesz się przez mur, po drugiej stronie czekają na nas konie i zaufany służący, ocalę cię w moich ramionach i będziesz moja”, mówił. „O ile nas nie odkryją”, powiedziała Emma.

„To nas ochroni”, powiedział młodzieniec i wydobył sztylet schowany przy piersi, który połyskiwał tak jasno, iż nawet w ciemności Leonard mógł go wyraźnie dostrzec.

Widząc broń, jeszcze bardziej zlękniony wcisnął się głębiej w mrok altany. „Nie traćmy ani chwili”, powiedział po namyśle młodzieniec, „musisz być jeszcze dziś gotowa, okoliczności nam sprzyjają; kto wie, czy już jutro nie będą chcieli zakuć cię w znienawidzone kajdany?”.

„Spieszmy się”, nalegała Emma, „ponieważ sama myśl o tym, że Leonard zapragnie mnie przytulić, mrozi mi krew w żyłach, niech raczej umrę, niż utonę w jego objęciach”. Para pospiesznie opuściła altanę, podczas gdy Leonard podążał wzrokiem za białą, połyskującą suknią swojej ukochanej, widząc wyraźnie, jak dziewczyna wspina się na mur. On natomiast spokojnie pozostał na swoim miejscu, dopóki nie zniknęła po drugiej stronie. Widok sztyletu oraz stanowczy ton mężczyzny tak bardzo go przeraziły, iż jeszcze przez dłuższą chwilę nie opuszczał ogrodu, obawiając się ponow-nego spotkania. Wreszcie wrócił do swojego mieszkania, nie pożegnawszy się z matką Emmy. Kiedy ponownie znalazł się w swym pokoju, zaczął rozmyślać nad tym, co go spotkało, i pogrążył się w rozpaczy.

„Czyżbym miał utracić moją narzeczoną”, krzyknął, „moją ukochaną Emmę? Nigdy! Muszę wyruszyć za nią, muszę stanąć do walki z tym podlecem, który mi ją odebrał. To jest pierwsze nieszczęście, jakie mnie spotkało i muszę je

108

przyjąć z rozsądkiem”, dodał nieco uspokojony. Przy tym przypomniał sobie, że wciąż ma ze sobą ów znaleziony, cenny skarb, więc obejrzał go, raz jeszcze ciesząc się jego widokiem. Teraz kamień wyglądał zupełnie inaczej, postacie i ciemne chmury zniknęły, był jasny i przejrzysty, a w jego wnętrzu falowały czerwone płomienie.

Leonard postanowił znaleźć pocieszenie po utracie Emmy i starannie przechowywać niezwykły kamień. Zamknął go w żelaznej skrzyni i pocieszony po swojej stracie udał się na spoczynek. Jednakże zaledwie po kilku godzinach snu obudziły go przeraźliwe krzyki jego służących. „Ach, panie”, wołali, „szybko, trzeba się ratować, cały dom stoi w płomieniach, nie wiemy, skąd wziął się ogień”. Leonard zerwał się z łóżka i ku swojej rozpaczy odkrył, iż pożar najbardziej szalał w tej części domu, w której stała skrzynia z jego skarbem. Nie bacząc na spadające wokół niego płonące belki, rzucił się w płomienie. Nie słyszał usilnych nawoły-wań swoich służących, którzy próbowali go powstrzymać.

W końcu dotarł do właściwej komnaty, otworzył skrzynię, wyjął z niej cudowny kamień i wybiegł, aby ocalić siebie i jego. Z płonącymi włosami dotarł do wyjścia i gdy tylko znalazł się na zewnątrz, płomienie od razu przygasły. Leo-nard spojrzał na kamień, który teraz wydał mu się jeszcze cenniejszy, a ponieważ płomienie w jego wnętrzu zgasły, utwierdziło go to w przekonaniu, iż kamień pokazywał mu przyszłość, obrazy czekających go wydarzeń, zaś fakt, iż ogień zgasł, gdy tylko opuścił dom, wziął za dowód tego, że kamień ochroni go przed wszelkim nieszczęściem, o ile zawsze będzie go miał przy sobie.

Leonard spojrzał na swój dom, jeszcze przed chwilą tak dostatnio urządzony: „Ach”, westchnął, „jak szybko przepadła znaczna część mojego szczęścia, straciłem narzeczoną, którą chciałem wprowadzić do tego domu, ba, sam dom spłonął, i mogę tylko uznać to za cud, że nie zginąłem w płomie-niach. Moje ocalenie to tylko twoja zasługa”, powiedział, oglądając kamień, „twa cudowna moc uratowała mnie z pło-mieni, dlatego chcę cię zachować jako dar niebios”. „Słusznie czynisz”, powiedział starzec, który, zbliżając się do Leonarda,

109

usłyszał jego słowa, „to naprawdę jest dar niebios”. Leonard przestraszył się, gdy spostrzegł, że jest obserwowany i chciał czym prędzej ukryć kamień. „Nie obawiaj się”, powiedział starzec, „nie chcę odebrać ci tej rzeczy, wręcz przeciwnie, z całego serca cieszę się twoim szczęściem i jestem bardzo rad, że los właśnie tobie pozwolił ją odnaleźć”. Starzec odszedł, a Leonard coraz bardziej był przekonany o tym, że jego kamień zasługuje na poszanowanie. Nie mogąc znieść widoku pogorzeliska, które jeszcze przed chwilą było jego domem, postanowił odwiedzić jednego ze swych przyjaciół, aby znaleźć u niego pocieszenie po stracie domu i narzeczonej, ale wcześniej raz jeszcze obejrzał swój kamień.

Tym razem był on przejrzysty niczym woda, lecz nagle fale w środku zaczęły się burzyć i pienić, a Leonardowi zdało się, że pośród fal dostrzega rozbity statek. „Ach”, westchnął,

„nie przepowiadaj mi nowego nieszczęścia, niech to nie mój statek unoszą wzburzone fale, nie pozwól, by całe moje szczęście tak szybko legło w gruzach”. Pełen niepokoju, dręczony troskami i wątpliwościami, udał się do portu, aby wywiedzieć się, czy któryś z przybyłych statków nie przywiózł mu pomyślnej nowiny.

Gdy tylko dotarł do portu, wyszedł mu naprzeciw jeden z jego wiernych służących, który znalazł się wcześniej na statku właśnie wyczekiwanym przez Leonarda. „Ach, panie”, zwrócił się do niego, „przynoszę ci smutne wieści.

Płynęliśmy niedaleko stąd, nasze statki załadowane cen-nymi towarami, z dziesięciokrotnym zyskiem, sądziliśmy, że jesteśmy już bezpieczni i nie musimy się obawiać żadnych niebezpieczeństw; lecz wtedy zerwała się burza, która nie trwała długo, ale tak bardzo uszkodziła twój piękny statek, iż ze wszystkich cennych towarów nie pozostało nic poza twoim nieszczęśliwym sługą”. Leonard zamarł, po czym opowiedział służącemu pokrótce o swoim nieszczęściu i załamany powrócił do miasta. Tam udał się do kupca, który był mu winien dużą sumę pieniędzy, spodziewając się, że także i one przepadły i że on, który jeszcze niedawno cieszył się ze swojego szczęścia, wkrótce zostanie ubogim żebrakiem. Jakże wielka była więc jego radość, kiedy bez

110

żadnych trudności wypłacono mu ową sumę. „Być może odpokutowałem już za moje szczęście”, powiedział, „i los znużył się nękaniem mnie”. Spojrzał na swój kamień, czy aby nie przepowiadał mu nowego nieszczęścia, lecz ten był zupełnie jasny, a w środku odbijał się czysty błękit nieba.

Widok błękitnej przestrzeni przywiódł Leonardowi myśl, aby dużą sumę złota, którą teraz dysponował, przeznaczyć na podróż do odległego kraju. Wiedział, że jest w stanie ubić tak korzystny interes, aby wszystkie jego straty zostały zrekompensowane. O swoim planie opowiedział wiernemu słudze, który zgodził się mu towarzyszyć, i obaj postanowili, iż nazajutrz wyruszą w podróż. Leonard martwił się tylko o to, jak bezpiecznie przechować złoto i cudowny kamień.

Nadzieja na rychły zysk sprawiła, iż pogodził się z nie-szczęściem, które go spotkało i w dobrym nastroju wyruszył w drogę wraz ze swym służącym.

Pierwsze dni podróży upłynęły im bez żadnych nieprzy-jemnych zdarzeń, każdego dnia Leonard oglądał swój kamień, ale ku jego zadowoleniu ten wciąż pozostawał przejrzysty i odbijał błękit nieba. Jednak gdy znów spojrzał na niego dziesiątego dnia, z przerażeniem dostrzegł w środku postać, którą, jak mu się wydawało, był zakrwawiony mężczyzna.

Ogarnął go strach, że ten dzień podróży będzie jego ostatnim i że nie jest w stanie tego zmienić. „Jeżeli taki jest mój los”, zwrócił się w końcu do swego służącego, „i w ten sposób mam zakończyć moje życie, dzielnie zniosę przeznaczenie”.

Jednak służący nie wierzył w proroczy dar kamienia i nie podzielał obaw swojego pana, a podróż trwała dalej. Nastało południe i wciąż nie spotkało ich żadne nieszczęście. Płynęli więc, aż wreszcie na horyzoncie ukazało się im wspaniałe miasto, które było celem ich podróży. „A zatem widzisz”, powiedział służący, „że twój kamień nie mówi prawdy, za parę chwil dotrzemy do miasta, nie odnosząc żadnych ran”. Leonard ucieszył się, bo był już bardzo blisko celu;

musieli jeszcze tylko przebyć konno niewielki las, ciągnący się wzdłuż drogi. Lecz gdy tylko do niego dotarli, z lasu wyskoczyło na nich czterech uzbrojonych mężczyzn, którzy okazali się rozbójnikami. Leonard i sługa próbowali przed

111

nimi uciec, ale konie rozbójników były szybsze, więc nie-bawem ich dogonili. Służącemu udało się zbiec, ponieważ wszyscy rzucili się na Leonarda, aby go obrabować. Ten wprawdzie próbował się przed nimi bronić, lecz w ferwo-rze walki został raniony sztyletami i krwawiąc, osunął się bezwładnie na ziemię. Rozbójnicy zabrali mu złoto, a jeden z nich wziął do ręki także kamień i zaczął się mu przyglądać.

Słabym, błagalnym głosem Leonard poprosił, aby zatrzymał całe złoto, ale pozostawił mu przynajmniej ten kamień.

Rozbójnik, śmiejąc się, rzucił go przed siebie i powiedział:

„Jeżeli nie prosisz o nic cenniejszego, z chęcią spełnimy twoje życzenie”.

Rozbójnicy porzucili rannego, który trzymając kamień w dłoniach, ze łzami wpatrywał się w niego. „A więc jednak przepowiedziałeś mi prawdę”, powiedział, „żadne większe nieszczęście nie może mnie już spotkać. Ja sam wyglądam niczym nieszczęście, które mi pokazałeś, z moich ran wypływa moje życie, mój służący mnie porzucił, w pobliżu nie ma nikogo, kto mógłby mi pomóc, a mój cały dobytek został mi zrabowany, więc i tak nie byłbym w stanie zapła-cić za najmniejszą przysługę”. Gdy tak o tym wszystkim rozmyślał, nie mógł powstrzymać łez, które same napływały mu do oczu. W tym momencie z lasu wyszedł modlący się pustelnik. Leonard dostrzegł go i zebrał w sobie resztki sił, aby zawołać o pomoc. Pustelnik usłyszał jego wołanie i pod-szedł do niego. Leonard poprosił go, by się nim zaopiekował.

Pustelnik już chciał go podnieść, kiedy zobaczył kamień w jego dłoniach i przerażony wycofał się. „Jakim sposobem”, zapytał, „wszedłeś w posiadanie tej nieszczęsnej rzeczy?”.

„Znalazłem ten drogocenny kamień pewnego razu na mojej drodze”, odpowiedział Leonard, „i ucieszyłem się, uznając to za rzadkie szczęście”.

„Głupcze”, wykrzyknął pustelnik, „sam dobrowolnie ściągnąłeś na siebie nieszczęście, które potężny czarownik zaklął pod tą postacią”. Leonard odrzucił kamień daleko od siebie, ale ten objawił swoją moc i w tej samej chwili z powrotem znalazł się w jego rękach. Pustelnik podniósł nieszczęśnika i powiedział: „Zaniosę cię do mojej chaty

112

i wyleczę twoje rany, ale dopóki będziesz u mnie przebywał, nie będę dzielił z tobą mieszkania, lecz znajdę sobie schro-nienie w grocie, gdyż któż chciałby mieszkać pod jednym dachem z nieszczęściem. Pustelnik i Leonard z trudem dotarli do chaty. Eremita przyłożył lecznicze zioła do ran Leonarda, następnie nakarmił go i napoił, i na koniec powie-dział: „Jutro znów do ciebie przyjdę; jeżeli pobożni ludzie z miasta przyniosą żywność i dary, przyjmij je, a ja nazajutrz podzielę się nimi z tobą”. Pustelnik opuścił nieszczęśliwego Leonarda, który oglądając kamień przeklinał go jako przy-czynę wszystkich swoich cierpień. Jednocześnie usiłował wymyślić sposób, jak się go pozbyć, ponieważ nie miał żadnych wątpliwości, iż jego dawne szczęście na powrót rozkwitnie, gdy tylko zdoła oddalić od siebie to nieszczęsne znalezisko. Wreszcie nie bacząc na to, jak bardzo był wycień-czony, zdecydował się zakopać kamień w ziemi. Wyniósł go więc na zewnątrz, kopał tak głęboko, jak tylko potrafił, po czym położył kamień w dole i czym prędzej przysypał go ziemią. Gdy skończył swoją pracę, dla pewności przytoczył jeszcze duży głaz, sądząc, iż dostatecznie głęboko ukrył swoje nieszczęście. Następnie z zadowoleniem spojrzał na swoje dzieło i strudzony oparł się o drzewo. Ku jego zdziwieniu ziemia zaczęła się wybrzuszać, jakaś straszna siła zdawała się nią poruszać, by następnie bez wysiłku odrzucić głaz, który Leonard z trudem przytoczył w to miejsce. Drzewo, pod którym stał, zatrzęsło się i zachwiało, a z ziemi wyrosła szara roślina. W mgnieniu oka wystrzeliła do góry, dźwigając duży, krwawoczerwony pąk, pod któ-rego ciężarem cała łodyga wygięła się ku ziemi. Leonard podszedł bliżej, by przyjrzeć się tej niespotykanej roślinie.

Wtedy pąk otworzył się, lecz z jego wnętrza nie wyrósł kwiat, tylko nieszczęście, które Leonard tak głęboko zakopał w ziemi, a które wypadło prosto w jego ręce. Kiedy łodyga pozbyła się tego owocu, roślina, tak prędko jak wcześniej wyrosła spod ziemi, przekwitła. Jej liście uschły i opadły, a po chwili wymieszały się z pyłem, nie pozostawiając po roślinie żadnego śladu. Leonard z przerażeniem spojrzał na nieszczęście, które znów trzymał w swoich dłoniach. „Cóż

113

mam z tobą począć”, powiedział, „jak mam się od ciebie uwolnić?”. Wtedy usłyszał szum wody, która wypływała ze skały i spadała w przepaść.

„Skoro wydostałeś się spod ziemi”, powiedział, „zoba-czymy, czy uda ci się uciec przed wodą”. Podszedł do pieniącego się źródła i z całej siły cisnął w nie kamień z nadzieją, że fale od razu porwą go ze sobą. W jednej chwili ogłuszył go huk wzburzonej wody, która sycząc i pieniąc się, podniosła się do góry. Leonard już chciał uciekać, lecz wtedy dzika kipiel opadła, a na powierzchni wody ukazała się płynąca kobieta, której wygląd przeraził Leonarda. Ciemna suknia okrywała jej blade ciało, długie, czarne włosy spływały po jej plecach i zakrywały połowę jej twarzy, tak iż spoglądała na nieszczęśnika tylko jednym okiem, które wzbudzało w nim grozę. Z przerażenia włos zjeżył mu się na głowie i mężczyzna zaczął uciekać do lasu.

Tymczasem nieszczęście z lekkością wynurzyło się z wody i pospieszyło za nim. Leonard nie odważył się odwrócić za siebie i niestrudzenie biegł dalej na przód. Wreszcie, kiedy był już u kresu sił, spojrzał w tył i tuż za sobą zobaczył nieszczęście, które wpatrywało się w niego jednym okiem, ruszając brwiami.

„Czy już zawsze będziesz mnie prześladować, złowroga zjawo?”, zawołał zlękniony Leonard. „Przemów zatem i prze-powiedz mi wszystkie cierpienia, które mają mnie jeszcze spotkać”. Nieszczęście przyglądało się mu w milczeniu, raz po raz ruszając swoimi czarnymi brwiami. To milczenie było dla Leonarda najstraszniejsze, więc z wściekłością rzucił się na zjawę, chcąc z nią walczyć, ale wtedy ona znikła; rozejrzał się wokół siebie, lecz nigdzie nie mógł jej dostrzec. Miał nadzieję, że udało się mu ją pokonać i że odeszła; pozbawiony całego dobytku, zastanawiał się zatem, co ma dalej uczynić, lecz sądząc, że przezwyciężył nieszczęście, ponownie nabrał odwagi i w spokoju snuł plany. Pogrążony w rozmyślaniach, sam nie wiedząc kiedy, dotarł do chaty pustelnika; w tej samej chwili uniósł swój wzrok: jakież było jego przerażenie, gdy spostrzegł, że nieszczęście ze spokojem kroczy obok niego. Kobieta spojrzała na miejsce, w którym wcześniej

114

pogrzebał ją Leonard, i złowrogo poruszyła brwiami. Zde-sperowany Leonard skrył się w chacie, ale nieszczęście nie odstępowało go na krok. Pobożni mieszkańcy przynieśli pustelnikowi owoce i wszelakie potrawy i położyli mu je na kamiennym stole, gdyż nie zastali nikogo w chacie. Nie-szczęście usiadło za stołem i w jednej chwili pożarło wszyst-kie potrawy. Leonard przyglądał się temu z przerażeniem.

Wkrótce nadszedł pustelnik, aby obejrzeć rany Leonarda.

Gdy zobaczył szkaradną zjawę, pełen odrazy gotów był już uciekać, ale błagalne gesty jego gościa powstrzymały go.

„Głupcze”, wykrzyknął pustelnik, „cóżeś uczynił! Nie tylko dobrowolnie ściągnąłeś na siebie i przyprowadziłeś ze sobą nieszczęście, lecz także zanurzyłeś je w falach i uwolniłeś czar, który przywrócił mu jego naturalną postać”. Leonard opowiedział mu, jak chciał się uwolnić od swego ciężaru i jak fatalne były tego skutki, potem wyznał, że zjawa pożarła ich całą żywność. „A zatem nie mam nic”, powiedział pustelnik,

„czym mógłbym zaspokoić twój i mój głód, oprócz pędów, które rosną w lesie”. Kiedy Leonard wyszedł z pustelnikiem, aby poszukać dla nich pożywienia, nieszczęście podążyło

„czym mógłbym zaspokoić twój i mój głód, oprócz pędów, które rosną w lesie”. Kiedy Leonard wyszedł z pustelnikiem, aby poszukać dla nich pożywienia, nieszczęście podążyło

W dokumencie Fantazje i marzenia (Stron 107-121)

Powiązane dokumenty