• Nie Znaleziono Wyników

Niezdolny do życia

W dokumencie Malombra : powieść. T. 2 (Stron 117-168)

Świtało nad w ielk iem i skałam i A lpejskiem i. J e ­ zioro b y ło barw y ołow iu. D eszcz, podobny poch yłej zasłon ie, łą c z y ł niebo z ziem ią, padał na góry, drze­ wa, pola. B ił w ściany pałacu, przystani... Pusto by ło w szędzie. N igdzie znaku życia. T ylko na dru- giem piętrze postać jakaś oparta o okno.

R ozm ów iw szy się z V ezzą, Silla usiadł przy oknie. W ied ział teraz, że donna Marina nie dostała

Biblioteka.—T. 166. 8

114

n ic, że on dzied ziczy sprzęty m atczyne, szkatułkę z listam i i dziesięć ty się cy franków , tytułem o d sz k o ­ dowania za rozp oczętą pracę. A le nie m y śla ł o tern; o cz y m iał nieprzytom ne, głow a cię ży ła mu strasznie. Jedna tylko m yśl w nim pozostała: ob ow iązek poślu ­ bienia Mariny zd row ej, czy waryatki. I to ścinało mu krew w żyłach. R zu cił się ubrany na łó żk o . N i­ gd y nie w ydało mu się tak m iłem , tak miękkiem . D o ­ tknięcie poduszki b y ło pieszczotą. P ragnął namiętnie spać, zapom nieć. Zdrzem nął się i zob a czy ł n iezn a jo­ m ego, który się w niego w patryw ał.

P atrzył nań spokojnie, nie m ów iąc nic, i Silla zrozum iał, ja k b y to b yło rze czą naturalną, że ten m ó­ w ić nie m ógł, bo umarł. P oznał go po chw ili: b y ł to daw ny p rzy ja ciel rodziny, który się zabił z piętnaście lat temu. Silla poznał je g o ły są czaszkę, w ygolon ą twarz i czarn y kraw at z m alachitow ą szpilką. C ze­ muż odrazu go nie nazw ał? Czyż się go nie sp od zie­ w ał? Mara się uśm iechnęła. Ten uśm iech dla Silli b y ł odkryciem . P ok azał mu je g o w łasną m yśl, u kry­ tą w nim od m łod zień czy ch lat. B yła to z początku m elancholia, żądza innych stron, innych wrażeń... Potem p rzeczu cie tajem ne, niejasne, ukryte w głębi duszy, ja k coś za w styd za ją cego... A dziś była to p o ­ tęga nieubłagana, przed którą zginała się je g o w ola: „N iezd oln y ż y ć .” Silla rozum iał te słow a, a mara zbliżała się i uśm iechając się cią g le, brała go w Obję­ cia. Gdy dotknęła serca, Silla nic nie w idział.

O budził się i od czu ł całą rozkosz pow iedzenia sobie:

— Teraz ju ż nie śpię.

B ył to inny świat, sp ok ojn y i cich y, bez św ia ­ tła prawie. L eżąc, w idział w w odzie odbicia ja k ie ­ goś świata zagubionego w niebie. I pow tarzał sobie:

— Otóż od szed łem z tego smutnego świata. Nagle zdało mu się, że świat ten zsz e d ł ze sw ej drogi i r ó s ł n iepom iernie... Strach go obudził.

W ielk ie, białe św iatło w padało przez okno, Silli

http://dlibra.ujk.edu.pl

zdaw ało się, że je s z c z e śni... P o chw ili siadł na łóżk u . P ow tarzał sobie pocichu:

— To prawda. U m rzeć, to spać je sz cz e , spać, spać...

Nad je g o łóżk iem anioł Guerchina m od lił się za n iego i w oła ł cicho do Boga:

— Kto go rzu cił na tę ziem ię? Kto mu kazał cierp ieć? Kto go do rozp a czy popch nął?

Silla w stał i c h w ie jn jm krokiem p od szed ł do stołu. O parł swą obolałą głow ę na rękach i starał się zebrać m yśli. Zdaw ało mu się, że m iał pisać do rod ziców , a sił mu brakow ało. W y cią g n ą ł rękę po pióro, zob a czy ł list p rzyn iesion y przez Rica. Nie po­ znając pisma, otw orzył go i p rzeczyta ł następujące słow a:

„E dyta S do nieznanego pisarza, który m oże się stać w ielkim i sław nym , mim o obojętności ludzkiej. Edyta przysięgła sobie n a ^ ż y ć tylko do ojca ; ale w g łęb i serca zachow a w spom nienie duszy, która się dźw ignąć m oże, je ż e li kocha tak, ja k m ó w i.”

Silla u śm iech n ął się.

— Teraz, teraz! w sam cza si— pow ied ział. O dczytał raz je s z c z e b ilecik i u czuł kochanie. Chciał go w łoży ć do pugilaresu i p atrzył chw ilę na te litery, m yśląc o ręce, która j e pisała. N agle z a ­ p a lił św iecę i po chw ili p op ió ł lekki rozw ia ł się na deszczu.

W tej chw ili w s zed ł lokaj, m ów ią c, że V ezza ży cz y sobie w idzieć się z nim i czek a w sw oim p o ­ koju. Silla, nieuczesany, w p ogn iecion em ubraniu, p oszed ł. Z egar w y b ił dziew iątą.

— W tym domu — rzek ł V ezza — niespodzianki następują je d n e po drugich.

Silla m ilczał, czek a ją c, aż ta n ieprzyjem ność m i­ nie... ja k inne.

— Ah! jestem w położen iu bardzo nieprzyje- mnem! Duszę się!

11 6

— Bardzo n iep rzy jem n em !— p ow tórzy ł Vezza. Silla m ilczał.

— A jedn ak trzeba się z d e cy d o w a ć— dodał V ez- za, w z d y ch a ją c.— Jestem posłem . Donna Marina p rz y ­ słała po mnie...

Silla drgnął.

— D ziwi to pana? A mnie! No, ale có ż ro ­ b ić?... B yła ósma, kiedy żona ogrodnika obudziła mnie, m ów iąc, że m argrabianka prosi mnie do siebie. B yłem zdumiony. Pow iedziała, że donna Marina usnęła bez lekarstw a, i obudziła się sp ok ojn a i w ypoczęta. Nie p ozw oliła tylko odsłaniać okien i kazała zapalić w szystkie św iece. Nasam przód spytała, czy pan je s t w pałacu. Potem kazała sobie p ow tórzy ć to, co m ó­ w iła w g orą cz ce... to, co się stało po...

Zaw ahał się.

— ...P o w yniesieniu je j przez pana z pokoju hrabiego. A, a... zw ła szcza ... daruj pan... rob iłeś jej w y m ów k i...

— Nie, ale m usiała zrozum ieć, ja k i wstręt w e m nie budzi, bo w g orą czce strasznie mnie p rz e k li­ nała.

— W łaśn ie n ajw ięk szy nacisk k ła d ła na to u czucie wstrętu!... Potem p osła ła po mnie. W ed łu g mnie, je s t ch orą... bardzo chorą... Jest gorzej niż tej nocy. M ówiła do mnie zdu m iew ająco zim no i s p o k o j­ nie! Blada b y ła ja k trup. N igdy nie b y ła dla mnie tak grzeczn ą !... Mówi, że się znajduje w fałszyw em położen iu , bez pom ocy, bez rady... że b y łem p rz y ja ­ cielem je j w uja i że prosi, abym je j porad ził... O d­ dałem się na je j usługi... W tedy mnie się spytała... Raz je s z c z e przepraszam pana, panie Silla... jesteś, niestety, w m ieszany w tę spraw ę... Nie ch cę być sędzią, ale muszę pow tórzyć rzeczy...

— M ów pan, m ów !

— Spytała o Salvadorów ! P ow iedziałem je j, że po w ypadkach u biegłej n ocy nie m ieli tu co robić. W yznała, że to rozum ie; ale że je ś li pozory są p rz e ­

ciw niej, wina jed n a k nie po je j stronie leży ... I o p o ­ w iedziała m i rzecz, która dow odzi, że je s t n iep rzy ­ tom ną!...

— Od ośmiu dni — m ów iła— nie jestem od p o­ w iedzialna za m oje uczynki. Miałam ostrzeżenia p o ­ zagrobow e. To mi w g ło w ie p rzew róciło. Zresztą pan Silla w ie w szystko...

— Prawda!

— A leż to niepodobna! — zaw ołał zdum iony Vezza.

I pytał sam siebie, czy ten człow iek blady, z potarganym w łosem i ubraniem w nieładzie, czy ten czło w ie k je s t p rzy zd row ych zm ysłach?

— P raw da— p ow tórzy ł Silla. — A w ięc to spirytyzm ?

— B ynajm niej; ale m ów pan dalej.

V ezza nie m ó g ł zn aleźć wątku m yśli, dopiero po kilku minutach m ó w ił dalej:

— U trzym uje, że przez tydzień żyła w rodzaju hypnotyzm u, że robiła rz e cz y niew ytłom aczon e, któ­ rych teraz żałuje. Ma nadzieję w y tłom a czy ć hrabie­ mu N epo, że nietylko je s t w zględem pana obojętną, ale cię nawet nienawidzi. Błaga, bym je j pom ógł. Cóż m iałem od p ow ied zieć?... Że ja najzupełniej s ło ­ w om je j w ierzę; ale nie w iem , czy hrabia N epo w ie ­ rz y ć im będzie. A zresztą, Fanny nie ukryw ała...

Silla p rzerw a ł mu gw ałtow nie:

— Co do tego, to daję panu słow o honoru... — D obrze, dobrze, uspokój się pan. Pytała o testament; nie zm ieszała się ani na chw ilę:

„J e śli je ste m w yd ziedziczon ą, to tem bardziej m ój kuzyn mnie nie o p u ści” — pow iedziała.

— P otem m ów iła mi o panu, i obiecałem , że ci to pow tórzę, bo m yślę, że dla was ob ojga będzie to l e ­ p iej...

— Czy chce, żebym je c h a ł? — spytał Silla. V ezza m ilczał.

118

i ożeni się z waryatką w ydziedziczon ą? Jak można to brać na seryo? O dpow iedz mi pan szczerze... Czy m ogę porzu cić donnę Marinę teraz, gdy je s t biedną, ch orą i gdy ją narzeczony przezem nie opu ścił? Czy m ogę w y je ch a ć, ja k gdyby się nic nie stało, dlatego tylko, że ta kobieta mi m ów i: W y je d ź!... Pan, panie kom andorze, radzisz mi p op ełn ić tę p o d ło ść ?...

— S pokojnie, spokojnie! bez w ielkich frazesów ! Pan m yślisz, że obow iązkiem tw oim je s t zaopiek ow ać się donną Mariną? A leż to opieka niedostateczna, w szy scy się w tedy od niej odsuną. Donna Marina ma rodzinę, która się nią zajm ie... Znam ją i za to ręczę. Cóż znów! ch cesz się ożenić z kobietą, która cię odtrąca?... A w dodatku z w aryatką?... Musisz pan w y jech a ć!...

Silla w a lcz y ł z sobą, aby nie dopuścić słabej iskierki nadziei, która w cisk ała mu się do serca.

— Na honor pański, panie Vezza, mam o d je ­ chać?

— Na honor, zdaje mi się, że to panu tylko pozostaje. Z resztą m oże pan się przek onać o u sp o ­ sobieniu donny Mariny i o stanie je j um ysłu... idąc do niej.

— Ja? Nigdy. Pragnę je j nie w idzieć.

— Czekaj pan! Margrabianka prosiła mnie o p o­ w tórzenie je j naszej rozm ow y, co też czyn ię z n a j­ w iększą d ysk recyą; ale m ów iła m i także, iż co k o l­ w iek postanow im y, pragnie się z panem w idzieć.

— D la czeg o?

— To ju ż je j rzecz! Jeśli masz pan odw agę, to idź do niej! W iek mój daje mi praw o m ów ić z pa­ nem, ja k z synem , panie Silla. Czy ją kochasz?

— P rzepraszam ; ale tu nie idzie o m oje uczucie. — D obrze! dobrze! W ięc pow iesz je j pan, że je d zie sz?

— Nie. P ow iedz je j pan tylko, że pytam o któ­ rej godzinie p rz y ją ć m nie zechce.

— D obrze. B yłbym panu w dzięcznym , gdybyś

http://dlibra.ujk.edu.pl

z e ch cia ł pozostać do w ieczora. T yle mam ro b o t}!,.. P oproszę pana o pom oc.

G w ałtow ny wiatr u derzył w szyby i wstrząsnął firanki.

— Ah, wiatr się zm ienia, tem lep iej!, ta burza je st nieznośną.

S illa nic nie odpow iedział. W m ilczeniu u kłonił się i p o sz e d ł do sw ego pokoju .

Cóż to za nowa zagadka? Cóż to za nowa ir o ­ nia losu? P rzypom in ał sobie przykłady furyatów n a­ g le w y leczon y ch . M oże m aligna donny Mariny była tylko napadem p rzejściow ym , w yw ołan ym n a dzw yczaj- nemi ok olicznościam i!

A je ś li V ezza się m yli? Jeśli dopraw dy ona je s t zdrow a? Jeśli nim gardzi? Odtrąca go? W te­ dy okropny łańcuch b y łb y na zaw sze zerw anym !

Z osta ły b y mu w yrzuty sumienia, że b y ł w s p ól­ nikiem śm iertelnej n iep rzyja ciółk i człow iek a, który go k och ał... i to podczas je g o konania! Ale m óg łb y to okupić długą pokutą. Głos jakiś szeptał mu słodkie słow a Edyty: „D u sza tw oja się dźwignie, je ś li kocha tak, ja k m ó w i!” Ah! gdyby B óg ch ciał mu m iłosier­ nie je s z c z e ten raz przebaczyć!

...P a d a ło je s z cz e . A le w ierzch ołk i A lp rysow a ły się ju ż na niebie czystem , a wiatr spędzał chm ury i n iósł j e dalej i dalej...

V I .

S p o k ó j .

— Oto agawa, którą panu chciałem pokazać — rzek ł don Inocento do Steinegga. — Śliczna jest, prawda?

120

Roślina w znosiła się smutna na skale, u w ień czo­ nej kilkom a lichem i krzaczkam i. T rochę ciern i i blu­ szczu zakryw ało szpary. Don Inocento kazał tu p o ­ staw ić ławicę i często p rzy ch od ził czytać albo m a­ rzyć.

— Ta agawa ma coś połu dn iow ego, nie uważa pan? Często tu p rzy ch od zę...

Steiuegge u d erzy ł laską o ziem ię.

— Co za ślepota! Jak m ożna b y ć tak głupim !... Nie zrozum ieć!... Nie d om yśleć się n iczeg o!... Czy ona go bardzo kochała?

— Nie bardzo, nie b a rd zo...— od rzek ł zm artw io­ ny don Inocento. — U spokój się pan!... bo będę ża ­ łow a ł, żem panu op ow ied zia ł... Nie ch cia łem , żebyś pan w yp ytyw a ł pannę Edytę o słow a pana Silli, bo toby ją zm artw iło. Zresztą tak je s t lep iej! Pan w ie, ja k i to człow iek b y ł ten pan Silla?

— Jaki to b y ł czło w ie k ?... Cóż ch cesz? Tak go kochałem ! I teraz go je s z c z e nie m ogę tak su ro ­ wo sądzić.

U d erzył się w czo ło , ja k b y ch cą c się p ozb y ć m y ­ śli, które go m ęczy ły .

— Dla mnie! dla mnie! A leż ca łow a łb ym z w d zięczn ości ślady je j stóp, a potem p ow ied zia łb ym : nie rozum iem . K siądz p rob oszcz nie w ie, że często w yrzucam sobie, że dla siebie je d n e g o chow am se rce Edyty, i że w tedy w idzę, jak im je ste m sam olubem . B yłbym szczęśliw y m z tego m ałżeństw a. Jestem sta­ ry i...

— Chodźmy! — rze k ł w zru szon ym g łosem don Inocento, biorąc S tein eggego za rękę. — Siądźm y tu, na tej ła w ce i poszu kajm y razem pow odu od m ow y panny Edyty.

Steinegge przystanął, b oją c się ja k ich ś odkryć n iespodziew anych.

— Cóż takiego?

— Chodź pan, usiądźm y!

Don Inocento nie w iedział od czego zacząć. T arł rę ce je d n ę o drugą. N areszcie odezw ał się:

— Czy pan nigdy nie spostrzegł, żeby pańska córk a m iała ja k ieś zm artw ienie ukryte?

Steinegge drgnął. — Pieniądze? — Nie, nie.

Twarz ojca p rzybrała w yraz obawy. — Z drow ie?

— Nie, nie. W yobraź pan sobie, że nie jestem księdzem ... że jestem p rzy ja cielem ... starym p rzy ja cielem i w ysłuchaj m nie uważnie.

— S teinegge blady, ścisn ą ł mu rękę i g ło w ą p ow ied zia ł „ d o b r z e ,” nie m ogąc głosu w yd obyć.

— Chwała Bogu! W iem , że pan bardzo c ie r­ p ia ł w życiu. B ył pan prześladow any, spotw arzony, zw ła szcza przez osob y n oszące sutannę, praw da? Tak... tak... P ow iedz pan szczerze. M yślisz, że nie znam z ły ch k sięży? I przez to p ow zią łeś ku nim głęb ok ą n ienaw iść?... Nie do m nie, nie!... to się r o ­ zum ie!... Jestem w yjątkiem . A le p og a rd ziłeś rze czą nierów nie w y ższą nad tych księży: słow em B ożem , k tórego oni są stróżam i i tłóm aczam i... P ozw ól mi pan sk oń czyć, potem będziesz m ów ił!... Z daje mi się, że po p rzy jeźd zie córk i starał się pan zb liży ć do B o­ ga... M ów iąc m iędzy nami, nie je steś katolikiem , za ­ led w ie chrześcianinem ! A paima Edyta m yśli, i m y­ śleć tak musi, że je ś li nie poddasz się sercem i c z y ­ nem praw om kościelnym , to b ędziecie w p rzyszłem życiu rozd zielen i. Oto je j tajem nica. Całe je j serce, w szystkie m yśli do tego się kierują. Dlatego tylko ona ż y je . Jestem pew nym , że siebie oddaje Bogu na ofiarę. Ah! m oże pan być dumnym z takiej m iłości! Chce, żeby w asze dusze ż y ły obok siebie blizko, w cią g łem połączen iu duchow em , tak, aby p ow oli w ia­ ra przeniknęła pana. Oto grunt, m ój panie... ale m o ­ że nie pow inienem b y ł tego m ów ić?...

— ...A le kiedym zo b a cz y ł pana tak n ie sp o k o j­ nym — m ó w ił dalej p roboszcz — w zru szyło mnie to. _ M y ś lę , że takie p ośw ięcen ie nie pow inno pozostać

w ukryciu. Dodam , że nigdybym nie b y ł tego pań­ skiej có r ce radził, i że mam dla niej głęb ok i sza­ cunek.

Steinegge cisn ął ręce nerw ow o, potem, oparłszy j e na kolanach, u krył w nich twarz.

— Z rozum iałem ... — szepnął. — P ierw szeg o w ie ­ czoru, tak... ale potem ... zdaw ało mi się, żem ją za­ dow olił.

Don Inocento musiał się p och ylić, aby zrozu­ m ieć te ledw ie dosłyszalne słow a.

— Ja k to?— rze k ł p rzyja cielsk o.

— M yślałem , żem ją za d ow olił — dodał, nie odkryw ając twarzy. — Teraz m odlę się z nią... chodzę do k ościoła ... w szystkim p rzeb a czyłem ... M yślałem , że to w ystarcza!

P roboszcz ch ciał mu się rzu cić na szy ję i za­ w oła ć: „T ak , idź w pokoju n ieszczęśliw y! se rce tw o­ je proste. To w ystarcza. Jesteś ja k d zieck o, które o jcie c p osła ł w świat na pracę, i które w raca bez pieniędzy, pobite i p ok aleczon e przez ludzi... Stuka, pła czą c, do drzwi, a o jcie c nie ch ce ani mu otw orzyć, ani go p o c ie s z y ć .” A le ksiądz sp ojrza ł na sutannę i tylko p rzy g ry zł wargi.

S teinegge w stał gw ałtow nie.

— Chodźmy do n iej!... chodźm y zaraz! Zrobię, co będzie chciała! C hodźm y!...

— Nie, nie, nie! Ona nie chce posłuszeństw a, ch ce przekonania... i nawet lepiej je j nie m ów ić o n a ­ szej rozm ow ie. Jeśli się m odlisz, proś B oga o św ia ­ tło, a kiedy ju ż dusza tw oja będzie go pełna, w tedy dobrze... P ójdź do niej i p ow ied z: „M yślałem , m o ­ dliłem się i w ie r z ę .” A le nie przedtem . A teraz znów jestem księdzem i do usług tw oich, będziem y rozm aw iać, czytać, rozp raw iać... B ędziem y źle m ów ić o księżach nawet!...

Te słow a p o w ie d zia ł don Iuocento z uśm iechem , bo Steinegge zdaw ał się niepew nym .

— P rzepraszam , z ca łeg o serca przepraszam ; ale nie będziem y o teip rozm aw iać, ani czytać — m ó­ w ił Steinegge. — Czuję, że te dow odzenia z a sz k od z iły ­ by mi. Zresztą p oco? T yle czytałem , tak badałem te rzeczy n iegd yś... Jestem starym, mam w głow ie pełn o m yśli przeciw nych waszym , a nie mam siły ich bronić... N iektóre z przybyciem córk i ustąpiły. M o­ że będę m óg ł i z temi po p rzyjacielsk u się rozstać. P ow iem im: „C ich o bądźcie, Edyta tak chce. Nie m ogę was w y p ęd zić, ale nie będę was słu c h a ł!” M o­ że same ustąpią. Tak będzie lep iej... Chcę w s zy st­ ko zrob ić dla córki... ch cę, aby zach ow ała o mnie dobre, czu łe wspom nienie... ale nigdy mi przez m yśl nie p rzeszło, że mam być z nią w p rzy szłem życiu rozdzielonym dlatego, że nie klękam przed księdzem ! Do tego mam w stręt najw iększy! Jednak... je ś li E d y ­ ta ch ce... Ach! dlaczego to było przedem ną u kry­ w ać?...

W zn iósł ręce gw ałtow n ym rach em do góry. — P ierw szeg o w ie czo ra — k o ń cz y ł— tak u derzyło mnie to! I nazajutrz, gdym je j tow arzyszył na m szę. A le potem zaw sze była taka dobra, serdeczna! Często ze mną m ów iła o religii, p ow ierzała mi sw oje m yśli, uczucia... Słuchałem z przyjem n ością, tak ja k ty, o j­ cze, który je ste ś W łoch em i chcesz W łochem p o z o ­ stać, słu ch ałbyś opowiadania Edyty o N iem czech, o ich poezyi, m uzyce. K iedy je j za czą łem tow arzy­ szy ć do kościoła, obaw iała się, abym tego nie czy n ił je d y n ie dla niej. N igdy mnie o nic nie prosiła, oprócz tego, ażebym p rzeb a czy ł...

— I p rzeb a czy łeś?

— Z robiłem , co m ogłem ... Tym, co mnie sk rzy­ wdzili, p rzebaczyłem ... a tamtym — g łos mu się za ła ­ m a ł— zrobiłem , co m ogłem .

Don Inocento słu ch ał wzruszony. Sum ienie w y ­ rzu cało mu, jem u, księdzu, że nie p rze b a czy ł uraz

1*24

m niejszych, niż Steinegge, który b y ł chrześcianinem bezw iednie, i bardziej niż on.

W iatr szum iał i uginał w ysok ie trawy.

— Śliczny czas! — rzek ł Steinegge, w a lczą c ze w zruszeniem .

— Ś licz n y !— p ow tórzył don Inocento.

Steinegge stał w m ilczeniu, następnie p oca łow a ł w rękę księdza, m ów iąc:

— Chodźm y do Edyty!

— D obrze! ale nie m ów m y je j o tern zaraz. Czekaj pan i pokaż je j, że tw oje postanow ienie je st zu pełn ie dobrow olnem .

Steinegge w zią ł księdza pod rękę, ścisnął ją s il­ nie i poszli.

Marta w ołała:

— K sięże proboszczu! księże proboszczu! W og ro ­ dzie są goście!

Don Inocento zdziw iony, p rzy śp ieszy ł kroku i za ­ stał radę miasta, prezesa tow arzystw a d obroczyn ności i kapitana gw ardyi n arod ow ej. P rzyszli pom ów ić 0 p ogrzebie hrabiego, który m iał się odbyć nazajutrz. W e w si się rozn iosło, że znaczna suma b y ła zapisana ubogim . Kapitan, ex-ga rib a ld czyk , p oszed ł do pałacu 1 dow iedział się, że b yło 3 0 ,0 0 0 lirów na żłobek , a 70,0 0 0 na posagi dla biednych dziew cząt. Natychmiast kapi­ tan u ło ż y ł program honorów , ja k ie m iano oddać h o j­ nemu zapisodaw cy; ale burmistrz był zakłopotany i nie m iał p o ję cia o tem, „c o się teraz r o b i.” U trzym yw ał zresztą, że to szaleństw o w ydaw ać pieniądze dla k o ­ goś, który nic nie zapisał miastu. To też p rzybyli do księdza po radę.

P rzy szły i d ziew czyn y ze wsi: ch cia ły kwiatów na w ien iec dla sw ego d obroczyń cy.

Marta gderała na nie: Czyż nie w styd im brać kw iaty od księdza, i dawać je zakochanym , którzy za niemi się w łóczą ! A le don Inocento nie słuchał próśb i protestów Marty, i ca ły sw ój ogródek oddał w p o ­ siadanie dziew częłom .

Steinegge szukał Edyty. Chciał zob a czy ć je j drogą twarz i z góry się cie sz y ł, że niedługo będzie je j m óg ł oznajm ić dobrą now inę... Tak, niedługo. W ogrodzie je j nie b yło. Steinegge u k łon ił się tym panom i p oszed ł do pokoju córki. Nikogo. Gdzie ona je st? D laczego nie m oże natychmiast pokazać ow ocu je j pośw ięcen ia? Szukał je j w szędzie i odnalazł

W dokumencie Malombra : powieść. T. 2 (Stron 117-168)

Powiązane dokumenty