• Nie Znaleziono Wyników

Płakałem we śnie

W dokumencie Malombra : powieść. T. 2 (Stron 57-117)

— Ach, Boże! Sillo, co za historya! — m ów iła pani de Bella, w padając, ja k huragan. — D obry w ie ­ czór! Czy długo też pan na mnie czeka? Jakżeż zdrow ie?

Z rzuciła białe futro z ramion i podała Silli ma­ łą , w onną rączkę, zdobną w pierścionki. Miała na sobie blado-niebieską suknię, pokrytą czarnym tiulem, odsłan iającą ram iona i szyję. Żadnych k lejnotów , ty l­ ko w uszach w ielk ie k oła złote, w ysadzane turkusami, kwiat niebieski u gorsu, drugi w blond w łosach, u ło ­ żonych w sztuczny w ęzeł.

W stał na powitanie strojnej damy, która, w ch o ­ dząc, obrzu ciła Sillę badaw czem spojrzeniem i zb liża ­ ła się do niego.

— Co za historya, c o ? — m ów iła Julia de Bella. Przedstaw iła Sillę i pow tórzyła:

— Co za historya!

— W iedziałam o tern. Czy widziałaś panią M irełli?

— Nie, m iała tu być dziś w ieczór. Jakim sp o ­ sobem dow iedziałaś się?

S łu żący oznajm ił n ow ych gości. W eszło kilka pań i panów. Panie otoczy ły Julię, za syp yw a ły ją p y ­

54

taniami, w ykrzyknikam i. P anow ie w yciągali ręce ku Julii, a jasn a je j głów k a ch yliła się na w szystkie stro­ ny, twarz prom ieniała w e sołością , usta śm iały się.

Silla w id y w a ł tych ludzi dawniej, gd y byw ał w św ieeie. Panie należały do bogatego m ieszczaństw a lub drobnej szlachty. Praw ie w szystkie m łode i ła ­ dne, m iały w oczach p łom yk m iłości. Kilku z m ło ­ dych ludzi, tu obecn ych, u chodziło za ich kochanków . Niktby się tego z zachow ania ich nie dom yślił, gdyby nie przelotne spojrzenia, w yra ża ją ce zazdrość lub z a ­ chw yt. Najmniej m oże d bającą o p ozory była strojna pani, lat około czterdziestu, silnie w ydekoltow ana. W e szła tu"sam a, w yp rzed za ją c o parę minut zaledw ie sw ego kochanka, m łod ego oficera artyleryi. K iedy n ieszczęściem śm iał p rzem ów ić do innej kobiety, p rze­ szyw ała go wzrokiem .

Było gorąco, mimo szeroko otw artych drzw i na dwa sąsiednie salony, ośw ietlone a giorno; a b y ły to: sala balow a, żółta, w spaniała, pełna kosztow nych dro biazgów , cennych m alow ideł, oraz sala pąsow a dla mu­ zyki, z posągiem m arm urow ym kararyjskim pośrodku. W sali niebieskiej unosiła się subtelna woń, przejm u­ ją ca Sillę. P ytał się siebie, czy właśnie tu nie istnie­ je praw dziw e szczęście, w śród tego zbytku, w tej

atm osferze, przesiąkłej m iłością kobiet.

— Jakoś nie w idać pani M irelli — odezw ał się ktoś z obecn ych.

Już po raz drugi czyniono tę uwagę.

— Co za historya! N ieprawdaż, L auro?— w trą­ ciła pani domu.

— Laura nie m ogła w idzieć, gdyż m iała lożę nad tam tą— odparła jed n a z pań.

— Tak, ale m ój mąż opow iedział mi w szy stk o— rzek ła Laura. — W szy scy patrzyli na lożę, a ja nie w iedziałam przyczyny. W idziałam tylko obnażoną r ę ­ kę i w ło sy M. P.

— Ja uw ażam — w trąciła jed n a z pań— że pani M irelli nie pow inna była w ych odzić.

—- Sama się zdradziła — dodał jed en z m łod ych panów.

Rozm owa stała się ogólną. Jedni ganili, drudzy ch w alili panią M irelli, że w y szła z teatru, z o b a cz y w ­ szy kochanka z jak ąś awanturnicą.

Rozpraw iano z ożyw ieniem , unikając jedn ak zbyt dosadnych w yrażeń, by nie obrazić osób obecn ych , zn ajd u jących się w podobnem położeniu.

— ; To ch w ilow y kaprys pani P. — objaśniał in ­ ny znów m łod zien iec. — T ylom a ich u ra czy ła sw ego m ęża!

— A ta dama, cóż to za jed n a? — zapytała Laura.

W sz y scy od p ow iedzieli na to, bo tu ju ż nie b y ­ ło pow odu do oglądania się. To A ngielka, R osyanka, A m erykanka... Tak, nie...

W tem słu żą cy zaanonsow ał panią M irelli. Z apanow ało grob ow e m ilczen ie.

Julia, zajęta przyrządzaniem herbaty, p obiegła zaczerw ien ion a na spotkanie p. M irelli, ładn ej bardzo osoby, drobnej, bladej, o czarn ych oczach.

— A ch, najdroższa! ju ż straciłam n adzieję p o ­ witania cię!

— Mąż p rzy sła ł po mnie do teatru z pow odu Maksa. K aszlała trochę dziecina! A le to nic w ażnego! Jednakże zan iepok ojon a jestem ... D obry w ieczór, L a u ­ ro! P rzyszłam tu rozerw ać się trochę.

— Witam cię, Em ilio. D obrze zrobiłam , co? D o ­ bry w ieczór, dobry w ieczór!

W szy scy otoczyli ją z n adzw yczajn ą u p rzejm o­ ścią. Julia w róciła do herbaty. R ozm ow a n aw iązała się zn ów ; m ów iono o sztuce, o księciu Piem ontu, ob e­ cnym na niej, o pannie D esclee, którą w iele pań k r y ­ tyk ow ało. P anow ie przytak iw ali przez g rze czn o ść, ale w s zy scy praw ie zach w ycen i byli artystką.

Silla stanął w je j obronie, unosił się nad je j m agnetycznym w zrokiem , nad u śm iechem m ela n ch olij­ nym i głosem p rzejm u ją cym do głębi.

Jego zapał zadziw ił trochę tych sztyw n ych świa- tow ców , ale p od ob a ł się ogólnie. Hrabina Antonina de V., sentym entalna brzydota, w ielb icielk a H einego i Schumanna, tw ierdziła, że je s t zu pełn ie je g o zdania: p. D e s cle e — to praw dziw a kobieta i nikt p oją ć je j nie m oże. Z aprosiła go na sw e poniedziałki, p od a ją c w y ­ próżnioną filiżankę z zalotnym uśm iechem .

P odczas, gdy m uzyk p rzeb ieg a ł palcam i po k la ­ w iszach, Julia, przech odzą c k oło Silli, rzu ciła mu:

— Oto chw ila nadchodzi.

P rzy szła i usiadła przy Silli, zo b a czy w szy , że w s zy s cy skupili się p rzy fortepianie. Obnażone ra­ m iona i g łow a jasna od b ija ły śliczn ie na tle błęk itn e­ go salonu. Poruszała białym w ach larzem .

— Jedna piękna pani m ocno się panem zajm u ­ j e — zaczęła.

— Mną?

— Panem . Nie udawaj niew iniątka, nie lubię tego. Piękna pani, arystokratyczna, elegan ck a, d o ­ w cipna, jed n a z m ych p rzy ja ciółek . Ta pani p r z e c z y ­ tała pański anonim ow y „ S e n ,” podobał się je j rów nież, ja k i mnie.

S illa sk łon ił się.

r— I ta pani nazyw a się?— spytał w esoło. — O, za p ręd k o— odrzekła Julia z u śm iech em .— Ta p an i— cią g n ęła d a le j— pragnie poznać ż y cie pań­ skie, zw y cza je, stosunki, różne drobiazgi, zw yk le inte­ resu ją ce kobiety. O biecałam je j tysiące szczeg ółów , sądząc, że będę pana w id yw ała często tej zim y. A le udaw ał pan niedźw iedzia! Nie w idziano cię n igdzie. Czemu? Teraz musisz pan odw iedzać mnie często i p ozw olić się studyow ać.

P odała mu rękę, śm iejąc się i zatrzym ała ją dość długo w sw oje j.

Julia de B ella u chodziła za sk oń czoną kokietkę. Mąż je j, by uspraw iedliw ić swój brak energii, m awiał, że ona je s t tylko barw nym m otylem .

— - P rzych od zić będę niezaw odnie, ale z p ew n o­ ścią nie dla tak n ieok reślon ego X.

— Nie, nie, za nic, nie chcę kom plem entów . P roszę mi tylko p ow ie d zie ć, że pan będziesz p rz y ­ ch od ził często dla tego X ., a dla mnie tylko trochę, albo dla mej kuzynki A ntoniny— dodała ze złośliw ym u śm iech em .— Czy ją pan zna?

— Raz ją w idziałem u pp. B.

— A, bywa pan u pp. B? N iech pan X . nie szuka m iędzy mem i znajom em i. Nie m ieszka w Me- dyolanie.

— Nie m ieszka w M edyolanie? -p o w tó rz y ł Silla zd ziw ion y.

— Nie, nie m ieszka w M edyolan ie— p ow tórzyła Ju lia— k ied y głośn e akordy od ezw ały się zn ów .— M ie­ szka w rom antycznej okolicy! W yobraź pan sobie: je z io ro otoczon e góram i, czarny, ponur} zam ek na zielonem w ybrzeżu, ja k b y szk ock i obrazek. P r z y ja ­ ció łk a m oja ma łó d ź na sw e u sługi i często pu szcza się na p óźn e w y cie czk i, ja k bogini nocy! W m iłem tow arzystw ie m ożnaby tam p rz e ż y ć parę tygodni, m a­ ło spać, w iele m arzyć, czy ta ć stare książki, zbierać różn e roślin y rzadkie i m uzykę upraw iać w ieczorem na je z io rz e ! A le ona, m oja przyjaciółk a, siedzi tam sama, zakopana, ze starym w ujem ...

Julia zerw a ła się, p ob iegła do sąsiedniej sali i b iła oklaski zaczerw ienionem u, spocon em u artyście, który w łaśn ie ostatnie u derzał akordy,

— C udow nie!— zaw ołała, łą cz ą c się z zachw ytem ogółu.

Hrabina Antonina szukała w zrokiem S illi. U ka­ za ł się po ch w ili bardzo blady, oszołom ion y; stanął przed m arm urow ym posągiem .

— Co pan m ów i o tej m u zyce? — spytała przy- m ila ją c się.

O d w rócił się nagle, m yślał, że ta pani pyta go o statuę.

58

— -Jakto i pan także! A leż to poprostu o k ro­ pność! Muszę p op ra cow a ć trochę nad pańskim gustem m uzycznym !

— Antonino! — zaw ołała pani de Bella. — Czy ch cesz mi zaakom paniow ać do pieśni Schumanna?

— A leż bardzo chętnie. Słuchaj pan dobrze — pow iedziała, zw ra ca ją c się do Silli i zd ejm u jąc ręka­ w iczki.

W ła śn ie w tej chw ili oficer artyleryi w itał się z Sillą. B y ł to P iem on tczyk, nizki, zwinny, o oczach ru ch liw ych i b ły sz cz ą cy ch .

— T y tu!.,.

Bazem b y li w uniw ersytecie i od tego czasu sp o­ tykali się rzadko.

— Usiądźm y razem w kącie i pogaw ędźm y tro­ chę podczas tej muzyki. Od trzech m iesięcy jestem ju ż w M edyolanie i nie spotkałem cię nigdzie. Któraż

jest tw oja? — M oja?

— No tak... sapristi! tw oja kochanka!... Patrz, oto tam siedzi m oja, ta gruba w lila z białera. Znasz ją ? To hrabina, baronowa, czy tam margrabina, sam nie wiem ! P orzucę ją prędko, bo zanadto zazdrosna! P rzytem , mój drogi, co najm niej czterd zieści lat! Je­ dnakże piękna je s z cz e ! sapristi! tak!... Ten rak tam przy fortepianie, to p rzecież nie tw oja, co?

— Cicho bądź, w aryaciek

— To m oże ta... ta... zaw sze zapom inam nazw i­ ska, ta brunetka w różow em ? Ach nie, to kochanka pana B. W ię c to m oże pani domu, co? A ch ty łotrze!

— A leż nie, na litość, bądź cicho!

— Brawo! W takim razie ja się postaram o je j w zględ y! A leż to niepodobna, byś ty nie m iał in try­ gi m iłosn ej? P o co b y ś tu p rzy szed ł? Popatrz-no na ten bukiet pięknych kobiet! Co za kształty! W idzisz, ja k ie spojrzen ia ciska brunetka p. B. Dotąd kręci g łó w k ą że spotka się z je g o oczam i, rzu ca mu p oca-

unki a na ch w ilę zaspokojona.

P odczas tego pani Bella śpiew ała z nadzw yczaj - nem zrozum ieniem pieśń Schumanna do w yrazów H ei­ n eg o:

„P ła k a łem w e śnie; śniłem , żeś umarła; zbu d zi­ łem się, i łz y m i po tw arzy spływ ały.

„P ła k a łe m w e śnie; śniłem , że m nie porzucasz; zbu dziłem się i długo gorzk o płakałem .

„P ła k a łem w e śnie; śniłem , że mnie kochasz je s z c z e ; zbu dziłem się, i potok łe z m oich płynie w c ią ż .”

Pani M irelli, śm iertelnie blada, miała oczy pełne łez. R zeczy w iście, w m uzyce d źw ięcza ł smutek tego snu bolesn ego. T ony fortepianu pow tarzały Silli ja k ­ by od głos deszczu.

— P łacz, płacz, m arzenie tw oje rozw iało się ju ż. A le on w tej chw ili śnił o czem innem! T a je ­ m n iczą p rzyjaciółk ą, o której m ów iła mu pani de B el­ la, to Marina! A w ięc Marina m yśli o nim! M oże go kocha n aw et,..

— I cóż! — spytała Antonina Sillę, w k ła d a ją c r ę ­ k a w iczk i— p ła k a ł pan?

— Ja nigdy nie p ła czę. A le śniło m i się, że płakałem .

— Biada temu, co nie doznaje wzruszeń — od ­ rzekła. — W p on ied zia łek u sły szy pan je s z c z e inne rzeczy .

U ca łow a ła Julię. — Żegnam cię. — Tak prędko?

Ruszyli się w szyscy. Z a jech a ły karety. Z am ie­ niano w yrazy, uściśnienia, uśm iechy ju ż p rzy drzwiach. Silla zb liż y ł się ostatni p ożegn ać panią domu. R zuciła mu z uśm iechem :

— P rzedew szystkiem niech pana nie odstraszą m oje dzisiejsze zw ierzenia. Do piątku, niepraw daż? Zaw sze m iędzy czw artą a siódm ą.

Sch odził po schodach za panią M irelli, idącą ze sw ą p rzy ja ciółk ą Laurą. Z daw aćby się m ogło, że

60

w salonie pozostaw iła m askę uprzejm ości; m ów iła c i­ cho a gw ałtow n ie. Do uszu Silli d ole cia ły te w y ­ r a z y :

— Zrozum iałam w szystko!

K onie rżały, n iecierpliw iły się przed domem. Służba n a w oływ a ła karety. Silla sk orzystał z za m ie­ szania i w ym knął się n iepostrzeżenie. Już otw iera ł drzw i sw ego m ieszkania, gdy mu posłan iec z depeszą za szed ł drogę.

— P rzepraszam pana, czy tu m ieszka pan M. Silla?

— To ja w łaśnie.

— Tern le p ie j. Pilna depesza. Zaraz dam pa­ nu ołów ek .

Silla podpisał, w ziął depeszę i po od ejściu p o ­ słań ca p rzeczyta ł:

„H rabia Cezar ciężk o ch ory pragnie pana w i­ dzieć. P rzybądź, panie M., ale Malombra prosi o to. Jutro dziesiąta, pow óz oczek iw a ć będzie na stacyi.

C ecylia. ” O św icie w y jech a ł.

C Z Ę Ś Ć CZWARTĄ.

Malombra.

I.

Wiem, wiem, on wrócił.

Silla p rz y b y ł na stacyę C. o dziesiątej i pół. Ranek b y ł g orą cy, przesiąknięty burzą.

Odnalazł w oźnicę, który się spytał: — Jedziem y do pałacu?

— Czy przysłano cię po mnie?

— Tak. W czoraj rano m iałem zabrać rzeczy państwa m łodych z pałacu. Odw ołanie! Już nie ja ­ dę. A w ie czó r ktoś stuka do mych drzwi, to R ico, syn ogrodnika, z rozkazem , bym dziś b y ł na stacyi o dziesiątej. W ięc...

— D obrze. Jak m iew a się hrabia? — D oskon ale.

— Jakto, nie ch orow a ł?

— W idziałem g o w tych dniach. T rochę p osta­ rza ł, zgarbił się, zbrzyd ł, ale b y ł zdrów.

— Cóż ci powiedziano w czoraj rano w pałacu? — Nic zgoła. O grodnik stał p rzy bram ie; z o ­ b a czy w szy mnie, kiw nął, bym za w rócił. P ojech a łem następnie do L e cco i w ró ciłe m bardzo późno do domu.

Ruszyli. K oń szed ł leniw ie, ogonem sp ęd zając d ok u czliw e muchy.

— A ślicznie by ło w pałacu zeszłeg o w ieczoru !— m ów ił woźnica.

— A lbo co?

— Donna Marina b rała w łaśn ie ślub rano. Nie w ied zia ł pan o tern? N ajpierw ślub m iał się odbyć w ieczorem , potem zm ieniła.

O pisyw ał ilum inacye, festyny. Silla nie słuchał. W ię c je s t ju ż m ężatką i pisze w ten sposób? U żyła im ienia C ecylii? A leż podpis ten tchnął namiętną m i­ ło ścią , w oła ł: „P rzy b y w a j, kocham c ię !” Nazajutrz po ślubie? C zy hrabia je s t rz e cz y w iście chory, cz y nie? Czemu n ow ożeń cy nie od jech a li? A je ś li hra­ bia je s t zdrów ? Gdyby to b y ło kłam stw em ? Pytania te snuły mu się w m yśli. Droga, przepełniona tuma­ nami kurzu, w ydała mu się urwiskiem , z którego b iegł ku ja k ie jś przepaści.

D obili do ostatniej oberży po drodze. P ow ietrze b y ło duszne. K oń zatrzym ał się, a w oźnica w y p ił szklankę wina.

— A c o !— rzek ła ob erży stk a — umarł! — Kto taki?

— A no hrabia p rzecież!

— Zkąd w iecie o tem ? — za p y ta ł Silla, b le ­ dnąc.

— Od ch łopaka C ecchiny, który p rzech od ził tę­ dy przed ch w ilą. C zyście go nie spotkali?

— P ręd zej, prędzej jed źm y!

W oźn ica za cią ł konia, ruszyli galopem .

— U m arł!— pow tarzał sobie Silla— a ja nie m y ­ ślałem ju ż o nim.

Serce zabiło mu gw ałtow n ie, gdy dojrzał je z io ­ ro, p rzy drodze oczek iw a ł na niego R ico z czapką w ręce.

— I c ó ż ? — spytał Silla. — C iągle tak samo. — W ięc ż y je je s z c z e ?

— Tak, paniel W łaśnie p rzyjech ali doktorzy. — Jacy doktorzy?

— Jest nasz i o jcie c Tosi. P rzy jech a ł dziś ra ­ no z L ecco. Zaraz, mam tu kartkę do pana od don­ ny Mariny. P ow inien pan udać, żeśm y się zupełnie nie w idzieli.

S illa spojrzał na kartkę, była bez podpisu. Tak mu rę ce drżały, że ledw o m ó g ł ją utrzym ać. W re ­ szcie p rzeczy ta ł:

„N ie w spom inaj pan o teleg ra m ie .”

S ch ow a ł ją i w y p y ty w a ł R ica o chorobę h ra b ie ­ go. Hrabia nie czu ł się dobrze ju ż od ja k ieg oś cza ­ su. W przeddzień rano znaleziono go na ziem i tw a ­ rzą na d ół m iędzy łóżk iem a drzwiam i. O cucono go i p rz y sz e d ł trochę do siebie. Giovanna jed n a k tw ier­ dziła, że nie w ró ciła mu ani przytom ność, ani mowa. Fakt ten zastanow ił Sillę. Jeśli hrabia nie od zysk ał przytom ności, ja k że sobie tłóm a czy ć depeszę M ari­ ny? Może m ia ł ch oć chw ilę sam ow iedzy? A le je ś li depesza była kłam liw ą, to kartka była zbyt jasną.

— Czy są g oście w pałacu?

0 2'

— Jest hr. Nepo, je g o matka, Catte, stary pan z W en ecy i i je s z c z e je d e n pan, który tu ju ż b y ł w cz a ­ sie pańskiego pobytu w pałacu.

O tw orzyła się braiba w jazdow a. R ico zniknął w śród św ierków . SilJa p rzeb ieg a ł w ielk ie schody.

I oto ciem ne cy p ry sy , szm er strum yków w ok oło, a tam w g łęb i ciem ny dach pałacu m iędzy ciem no-zielon em dzikiem winem .

C ichy szm er w ody pow tarzał w śród południow ej ciszy: „W iem , w iem , zaw sze w iedziałam , on znów je s t tu, ja się nie dziw ię, ja , co w ciąż płyn ę! Znam je j historyę, je j przezn aczen ie, ja k rów nież i cz ło w ie ­

ka, który tam leży, w ciem nym pokoju, otoczony c ie ­ niem śm ierci. W iem , wiem ! Znam tajem nicę je g o serca, a także kobiety, która tam drży samotna, w sp a rł­ szy cz o ło o czarne, hebanow e biurko z białem i h ie ro­ glifam i. M ego spokoju nic nie zakłóca. Idź, idź, schodź, p o łą cz sw e m yśli i nam iętności z tamtemi; n iech płyną, płyną, aż w szystko zm iesza się i zniknie. I mój los taki. W iem , w ie m ...”

Nikogo nie b y ło w podw órzu, ani w przedsionku. W ch od z ą c na sch ody, Silla u słyszał nad g ło w ą od głos kroków i rozm ow y. S łu żący p rzy b ieg ł, zdziw ion y j e ­ go o b ecn ością i d oprow adził go do drzwi salonu. Silli się zdało, że d ojrza ł Marinę, w szedł.

Nie by ło je j jed n ak że. Siedziała hrabina Fosca, je j syn, komandor V ezza, w ie k o w y je g o m o ś ć czarno ubrany i o jc ie c Tosi, mnich, znany Silli z widzenia, piękny, m ajestatyczny m ężczyzna, o inteligentnem c z o ­ le, oczach pełnych zapału. R zu cił przelotnie okiem na w ch od zą ceg o i dalej p row ad ził rozm ow ę z kom an­ dorem . Stary je g o m o ś ć pow stał z szacunkiem , hrabia i Nepo sp ojrzeli na siebie zdziw ieni, a Vezza sk łon ił się bardzo zim no.

Na szczęście w eszła Giovanna. — Ach, kochany pan! pan Silla!

Z b liży ła się do św ieżego gościa zapłakana, ze sk rzyżow an em i na piersiach rękami.

64

— Ach, ja k to dobrze, że pan p rzy jech a ł! To O patrzność pana tu sprowadza. Niech pan przyjd zie do niego! W szak można, ojcz e Tosi?

— Na litość, zostaw cie go w spokoju! — za w oła ­ ła hr. F osca.

Silla zw rócił się do mnicha, patrzącego na Gio- vannę z w yrazem szczególn ej dobroci. Grubym g ło ­ sem tenże od ezw a ł się do Silli:

— Czy pan zna chorego? — Znam.

— Jeśli to panu sprawi p rzy jem n ość, idź pan. D la ch orego to w szystko jed n o.

Giovanna uczyniła gest błagalny.

— Zaprow adź pana, stara, ale nie m ów co ch w i­ la o Opatrzności. A ty co robisz?

P ytanie to zw rócił do słu żącego, staw iającego tacę, p rzepełn ion ą srebrem i kryształam i.

— Za ja k ieg oż mnie masz zakonnika? Podaj mi ch leba i wina, to w ystarczy.

— Może to nieostrożn ość— zau w ażył Nepo, w ska­ zu jąc na w y ch od zą cą Giovannę z Sillą,

— G dyby to m iałoby być nieostrożn ością, nie p o ­ zw oliłb ym na nią.

O jciec Tosi zw rócił się do V ezzy:

— U ca łow a łb y m z ch ęcią tę p o cz ciw ą staruszkę, która drepcze w szęd zie ze zb ola łą tw arzą, w sp icza­ stym czep eczk u . To praw dziw a piękność!

Hrabina patrzyła na niego szerok o rozw artem i oczym a.

— Co za orygin ał — rzek ła do starego je g o m o ­ ścia — gdybym nie m iała zakrw aw ion ego serca, śm ia­ ła b ym się z niego. Nie w y jeżd ża sz je s z c z e , o jcz e ?

— Nie wiem.

— A? m ów iono mi, że ch cesz zaraz w y jech a ć, o jcze!

— M ów iono?

— A le nie w yjeżd żasz? — Nie w iem ..,

— Do dyabła! — m ruknęła zn iecierpliw ion a hra­ bina.

— Już pani m ów iłem — rze k ł zakonnik bardzo g łośn o — choroba je s t bardzo prosta. Jest to napad p ółapoplektyczny. Chory m oże się p opraw ić, lub też um rzeć przy następnym ataku, w o la Boska! P rz y cz y ­ na ch oroby je st tajem niczą i ch ciałbym ja zbadać, by zapobiedz powtórnem u napadowi w razie w yzdrow ienia.

— A le przyczyna, m ój o jc z e !...

Mnich sp ojrza ł na nią pioru n ującym wzrokiem . — N iepotrzebnie patrzysz tak na mnie, o jcz e ! — odezw ała się hrabina z n iecie rp liw o ścią .— Nie p rzeczę, że je s te ś uczonym doktorem , ale znałam i innych, któ­ rzy, gdy m ów ili o p rzy czy n ie ch orob y ...

— Pani!— p rzerw ał m n ich .— O jcie c Tosi nie je s t bynajm niej uczonym , a zrob ił dwa w ielk ie głupstw a w życiu: ch cia ł b y ć zakonnikiem i lekarzem zarazem. A le ręczę pani, że m inął się z pow ołaniem : m ógłby być znakom itym sędzią śledczym . Żegnam panią.

P ow stał i w y szed ł z p. Vezzą.

— Co za ory g in a ł — za w oła ła hrabina — to wa- ryat! A tamten! Zkąd się tu w zią ł? To ten... W y ­

W dokumencie Malombra : powieść. T. 2 (Stron 57-117)

Powiązane dokumenty