— Ach, Boże! Sillo, co za historya! — m ów iła pani de Bella, w padając, ja k huragan. — D obry w ie czór! Czy długo też pan na mnie czeka? Jakżeż zdrow ie?
Z rzuciła białe futro z ramion i podała Silli ma łą , w onną rączkę, zdobną w pierścionki. Miała na sobie blado-niebieską suknię, pokrytą czarnym tiulem, odsłan iającą ram iona i szyję. Żadnych k lejnotów , ty l ko w uszach w ielk ie k oła złote, w ysadzane turkusami, kwiat niebieski u gorsu, drugi w blond w łosach, u ło żonych w sztuczny w ęzeł.
W stał na powitanie strojnej damy, która, w ch o dząc, obrzu ciła Sillę badaw czem spojrzeniem i zb liża ła się do niego.
— Co za historya, c o ? — m ów iła Julia de Bella. Przedstaw iła Sillę i pow tórzyła:
— Co za historya!
— W iedziałam o tern. Czy widziałaś panią M irełli?
— Nie, m iała tu być dziś w ieczór. Jakim sp o sobem dow iedziałaś się?
S łu żący oznajm ił n ow ych gości. W eszło kilka pań i panów. Panie otoczy ły Julię, za syp yw a ły ją p y
54
taniami, w ykrzyknikam i. P anow ie w yciągali ręce ku Julii, a jasn a je j głów k a ch yliła się na w szystkie stro ny, twarz prom ieniała w e sołością , usta śm iały się.
Silla w id y w a ł tych ludzi dawniej, gd y byw ał w św ieeie. Panie należały do bogatego m ieszczaństw a lub drobnej szlachty. Praw ie w szystkie m łode i ła dne, m iały w oczach p łom yk m iłości. Kilku z m ło dych ludzi, tu obecn ych, u chodziło za ich kochanków . Niktby się tego z zachow ania ich nie dom yślił, gdyby nie przelotne spojrzenia, w yra ża ją ce zazdrość lub z a chw yt. Najmniej m oże d bającą o p ozory była strojna pani, lat około czterdziestu, silnie w ydekoltow ana. W e szła tu"sam a, w yp rzed za ją c o parę minut zaledw ie sw ego kochanka, m łod ego oficera artyleryi. K iedy n ieszczęściem śm iał p rzem ów ić do innej kobiety, p rze szyw ała go wzrokiem .
Było gorąco, mimo szeroko otw artych drzw i na dwa sąsiednie salony, ośw ietlone a giorno; a b y ły to: sala balow a, żółta, w spaniała, pełna kosztow nych dro biazgów , cennych m alow ideł, oraz sala pąsow a dla mu zyki, z posągiem m arm urow ym kararyjskim pośrodku. W sali niebieskiej unosiła się subtelna woń, przejm u ją ca Sillę. P ytał się siebie, czy właśnie tu nie istnie je praw dziw e szczęście, w śród tego zbytku, w tej
atm osferze, przesiąkłej m iłością kobiet.
— Jakoś nie w idać pani M irelli — odezw ał się ktoś z obecn ych.
Już po raz drugi czyniono tę uwagę.
— Co za historya! N ieprawdaż, L auro?— w trą ciła pani domu.
— Laura nie m ogła w idzieć, gdyż m iała lożę nad tam tą— odparła jed n a z pań.
— Tak, ale m ój mąż opow iedział mi w szy stk o— rzek ła Laura. — W szy scy patrzyli na lożę, a ja nie w iedziałam przyczyny. W idziałam tylko obnażoną r ę kę i w ło sy M. P.
— Ja uw ażam — w trąciła jed n a z pań— że pani M irelli nie pow inna była w ych odzić.
—- Sama się zdradziła — dodał jed en z m łod ych panów.
Rozm owa stała się ogólną. Jedni ganili, drudzy ch w alili panią M irelli, że w y szła z teatru, z o b a cz y w szy kochanka z jak ąś awanturnicą.
Rozpraw iano z ożyw ieniem , unikając jedn ak zbyt dosadnych w yrażeń, by nie obrazić osób obecn ych , zn ajd u jących się w podobnem położeniu.
— ; To ch w ilow y kaprys pani P. — objaśniał in ny znów m łod zien iec. — T ylom a ich u ra czy ła sw ego m ęża!
— A ta dama, cóż to za jed n a? — zapytała Laura.
W sz y scy od p ow iedzieli na to, bo tu ju ż nie b y ło pow odu do oglądania się. To A ngielka, R osyanka, A m erykanka... Tak, nie...
W tem słu żą cy zaanonsow ał panią M irelli. Z apanow ało grob ow e m ilczen ie.
Julia, zajęta przyrządzaniem herbaty, p obiegła zaczerw ien ion a na spotkanie p. M irelli, ładn ej bardzo osoby, drobnej, bladej, o czarn ych oczach.
— A ch, najdroższa! ju ż straciłam n adzieję p o witania cię!
— Mąż p rzy sła ł po mnie do teatru z pow odu Maksa. K aszlała trochę dziecina! A le to nic w ażnego! Jednakże zan iepok ojon a jestem ... D obry w ieczór, L a u ro! P rzyszłam tu rozerw ać się trochę.
— Witam cię, Em ilio. D obrze zrobiłam , co? D o bry w ieczór, dobry w ieczór!
W szy scy otoczyli ją z n adzw yczajn ą u p rzejm o ścią. Julia w róciła do herbaty. R ozm ow a n aw iązała się zn ów ; m ów iono o sztuce, o księciu Piem ontu, ob e cnym na niej, o pannie D esclee, którą w iele pań k r y tyk ow ało. P anow ie przytak iw ali przez g rze czn o ść, ale w s zy scy praw ie zach w ycen i byli artystką.
Silla stanął w je j obronie, unosił się nad je j m agnetycznym w zrokiem , nad u śm iechem m ela n ch olij nym i głosem p rzejm u ją cym do głębi.
Jego zapał zadziw ił trochę tych sztyw n ych świa- tow ców , ale p od ob a ł się ogólnie. Hrabina Antonina de V., sentym entalna brzydota, w ielb icielk a H einego i Schumanna, tw ierdziła, że je s t zu pełn ie je g o zdania: p. D e s cle e — to praw dziw a kobieta i nikt p oją ć je j nie m oże. Z aprosiła go na sw e poniedziałki, p od a ją c w y próżnioną filiżankę z zalotnym uśm iechem .
P odczas, gdy m uzyk p rzeb ieg a ł palcam i po k la w iszach, Julia, przech odzą c k oło Silli, rzu ciła mu:
— Oto chw ila nadchodzi.
P rzy szła i usiadła przy Silli, zo b a czy w szy , że w s zy s cy skupili się p rzy fortepianie. Obnażone ra m iona i g łow a jasna od b ija ły śliczn ie na tle błęk itn e go salonu. Poruszała białym w ach larzem .
— Jedna piękna pani m ocno się panem zajm u j e — zaczęła.
— Mną?
— Panem . Nie udawaj niew iniątka, nie lubię tego. Piękna pani, arystokratyczna, elegan ck a, d o w cipna, jed n a z m ych p rzy ja ciółek . Ta pani p r z e c z y tała pański anonim ow y „ S e n ,” podobał się je j rów nież, ja k i mnie.
S illa sk łon ił się.
r— I ta pani nazyw a się?— spytał w esoło. — O, za p ręd k o— odrzekła Julia z u śm iech em .— Ta p an i— cią g n ęła d a le j— pragnie poznać ż y cie pań skie, zw y cza je, stosunki, różne drobiazgi, zw yk le inte resu ją ce kobiety. O biecałam je j tysiące szczeg ółów , sądząc, że będę pana w id yw ała często tej zim y. A le udaw ał pan niedźw iedzia! Nie w idziano cię n igdzie. Czemu? Teraz musisz pan odw iedzać mnie często i p ozw olić się studyow ać.
P odała mu rękę, śm iejąc się i zatrzym ała ją dość długo w sw oje j.
Julia de B ella u chodziła za sk oń czoną kokietkę. Mąż je j, by uspraw iedliw ić swój brak energii, m awiał, że ona je s t tylko barw nym m otylem .
— - P rzych od zić będę niezaw odnie, ale z p ew n o ścią nie dla tak n ieok reślon ego X.
— Nie, nie, za nic, nie chcę kom plem entów . P roszę mi tylko p ow ie d zie ć, że pan będziesz p rz y ch od ził często dla tego X ., a dla mnie tylko trochę, albo dla mej kuzynki A ntoniny— dodała ze złośliw ym u śm iech em .— Czy ją pan zna?
— Raz ją w idziałem u pp. B.
— A, bywa pan u pp. B? N iech pan X . nie szuka m iędzy mem i znajom em i. Nie m ieszka w Me- dyolanie.
— Nie m ieszka w M edyolanie? -p o w tó rz y ł Silla zd ziw ion y.
— Nie, nie m ieszka w M edyolan ie— p ow tórzyła Ju lia— k ied y głośn e akordy od ezw ały się zn ów .— M ie szka w rom antycznej okolicy! W yobraź pan sobie: je z io ro otoczon e góram i, czarny, ponur} zam ek na zielonem w ybrzeżu, ja k b y szk ock i obrazek. P r z y ja ció łk a m oja ma łó d ź na sw e u sługi i często pu szcza się na p óźn e w y cie czk i, ja k bogini nocy! W m iłem tow arzystw ie m ożnaby tam p rz e ż y ć parę tygodni, m a ło spać, w iele m arzyć, czy ta ć stare książki, zbierać różn e roślin y rzadkie i m uzykę upraw iać w ieczorem na je z io rz e ! A le ona, m oja przyjaciółk a, siedzi tam sama, zakopana, ze starym w ujem ...
Julia zerw a ła się, p ob iegła do sąsiedniej sali i b iła oklaski zaczerw ienionem u, spocon em u artyście, który w łaśn ie ostatnie u derzał akordy,
— C udow nie!— zaw ołała, łą cz ą c się z zachw ytem ogółu.
Hrabina Antonina szukała w zrokiem S illi. U ka za ł się po ch w ili bardzo blady, oszołom ion y; stanął przed m arm urow ym posągiem .
— Co pan m ów i o tej m u zyce? — spytała przy- m ila ją c się.
O d w rócił się nagle, m yślał, że ta pani pyta go o statuę.
58
— -Jakto i pan także! A leż to poprostu o k ro pność! Muszę p op ra cow a ć trochę nad pańskim gustem m uzycznym !
— Antonino! — zaw ołała pani de Bella. — Czy ch cesz mi zaakom paniow ać do pieśni Schumanna?
— A leż bardzo chętnie. Słuchaj pan dobrze — pow iedziała, zw ra ca ją c się do Silli i zd ejm u jąc ręka w iczki.
W ła śn ie w tej chw ili oficer artyleryi w itał się z Sillą. B y ł to P iem on tczyk, nizki, zwinny, o oczach ru ch liw ych i b ły sz cz ą cy ch .
— T y tu!.,.
Bazem b y li w uniw ersytecie i od tego czasu sp o tykali się rzadko.
— Usiądźm y razem w kącie i pogaw ędźm y tro chę podczas tej muzyki. Od trzech m iesięcy jestem ju ż w M edyolanie i nie spotkałem cię nigdzie. Któraż
jest tw oja? — M oja?
— No tak... sapristi! tw oja kochanka!... Patrz, oto tam siedzi m oja, ta gruba w lila z białera. Znasz ją ? To hrabina, baronowa, czy tam margrabina, sam nie wiem ! P orzucę ją prędko, bo zanadto zazdrosna! P rzytem , mój drogi, co najm niej czterd zieści lat! Je dnakże piękna je s z cz e ! sapristi! tak!... Ten rak tam przy fortepianie, to p rzecież nie tw oja, co?
— Cicho bądź, w aryaciek
— To m oże ta... ta... zaw sze zapom inam nazw i ska, ta brunetka w różow em ? Ach nie, to kochanka pana B. W ię c to m oże pani domu, co? A ch ty łotrze!
— A leż nie, na litość, bądź cicho!
— Brawo! W takim razie ja się postaram o je j w zględ y! A leż to niepodobna, byś ty nie m iał in try gi m iłosn ej? P o co b y ś tu p rzy szed ł? Popatrz-no na ten bukiet pięknych kobiet! Co za kształty! W idzisz, ja k ie spojrzen ia ciska brunetka p. B. Dotąd kręci g łó w k ą że spotka się z je g o oczam i, rzu ca mu p oca-
unki a na ch w ilę zaspokojona.
P odczas tego pani Bella śpiew ała z nadzw yczaj - nem zrozum ieniem pieśń Schumanna do w yrazów H ei n eg o:
„P ła k a łem w e śnie; śniłem , żeś umarła; zbu d zi łem się, i łz y m i po tw arzy spływ ały.
„P ła k a łe m w e śnie; śniłem , że m nie porzucasz; zbu dziłem się i długo gorzk o płakałem .
„P ła k a łem w e śnie; śniłem , że mnie kochasz je s z c z e ; zbu dziłem się, i potok łe z m oich płynie w c ią ż .”
Pani M irelli, śm iertelnie blada, miała oczy pełne łez. R zeczy w iście, w m uzyce d źw ięcza ł smutek tego snu bolesn ego. T ony fortepianu pow tarzały Silli ja k by od głos deszczu.
— P łacz, płacz, m arzenie tw oje rozw iało się ju ż. A le on w tej chw ili śnił o czem innem! T a je m n iczą p rzyjaciółk ą, o której m ów iła mu pani de B el la, to Marina! A w ięc Marina m yśli o nim! M oże go kocha n aw et,..
— I cóż! — spytała Antonina Sillę, w k ła d a ją c r ę k a w iczk i— p ła k a ł pan?
— Ja nigdy nie p ła czę. A le śniło m i się, że płakałem .
— Biada temu, co nie doznaje wzruszeń — od rzekła. — W p on ied zia łek u sły szy pan je s z c z e inne rzeczy .
U ca łow a ła Julię. — Żegnam cię. — Tak prędko?
Ruszyli się w szyscy. Z a jech a ły karety. Z am ie niano w yrazy, uściśnienia, uśm iechy ju ż p rzy drzwiach. Silla zb liż y ł się ostatni p ożegn ać panią domu. R zuciła mu z uśm iechem :
— P rzedew szystkiem niech pana nie odstraszą m oje dzisiejsze zw ierzenia. Do piątku, niepraw daż? Zaw sze m iędzy czw artą a siódm ą.
Sch odził po schodach za panią M irelli, idącą ze sw ą p rzy ja ciółk ą Laurą. Z daw aćby się m ogło, że
60
w salonie pozostaw iła m askę uprzejm ości; m ów iła c i cho a gw ałtow n ie. Do uszu Silli d ole cia ły te w y r a z y :
— Zrozum iałam w szystko!
K onie rżały, n iecierpliw iły się przed domem. Służba n a w oływ a ła karety. Silla sk orzystał z za m ie szania i w ym knął się n iepostrzeżenie. Już otw iera ł drzw i sw ego m ieszkania, gdy mu posłan iec z depeszą za szed ł drogę.
— P rzepraszam pana, czy tu m ieszka pan M. Silla?
— To ja w łaśnie.
— Tern le p ie j. Pilna depesza. Zaraz dam pa nu ołów ek .
Silla podpisał, w ziął depeszę i po od ejściu p o słań ca p rzeczyta ł:
„H rabia Cezar ciężk o ch ory pragnie pana w i dzieć. P rzybądź, panie M., ale Malombra prosi o to. Jutro dziesiąta, pow óz oczek iw a ć będzie na stacyi.
C ecylia. ” O św icie w y jech a ł.
C Z Ę Ś Ć CZWARTĄ.
Malombra.
I.Wiem, wiem, on wrócił.
Silla p rz y b y ł na stacyę C. o dziesiątej i pół. Ranek b y ł g orą cy, przesiąknięty burzą.
Odnalazł w oźnicę, który się spytał: — Jedziem y do pałacu?
— Czy przysłano cię po mnie?
— Tak. W czoraj rano m iałem zabrać rzeczy państwa m łodych z pałacu. Odw ołanie! Już nie ja dę. A w ie czó r ktoś stuka do mych drzwi, to R ico, syn ogrodnika, z rozkazem , bym dziś b y ł na stacyi o dziesiątej. W ięc...
— D obrze. Jak m iew a się hrabia? — D oskon ale.
— Jakto, nie ch orow a ł?
— W idziałem g o w tych dniach. T rochę p osta rza ł, zgarbił się, zbrzyd ł, ale b y ł zdrów.
— Cóż ci powiedziano w czoraj rano w pałacu? — Nic zgoła. O grodnik stał p rzy bram ie; z o b a czy w szy mnie, kiw nął, bym za w rócił. P ojech a łem następnie do L e cco i w ró ciłe m bardzo późno do domu.
Ruszyli. K oń szed ł leniw ie, ogonem sp ęd zając d ok u czliw e muchy.
— A ślicznie by ło w pałacu zeszłeg o w ieczoru !— m ów ił woźnica.
— A lbo co?
— Donna Marina b rała w łaśn ie ślub rano. Nie w ied zia ł pan o tern? N ajpierw ślub m iał się odbyć w ieczorem , potem zm ieniła.
O pisyw ał ilum inacye, festyny. Silla nie słuchał. W ię c je s t ju ż m ężatką i pisze w ten sposób? U żyła im ienia C ecylii? A leż podpis ten tchnął namiętną m i ło ścią , w oła ł: „P rzy b y w a j, kocham c ię !” Nazajutrz po ślubie? C zy hrabia je s t rz e cz y w iście chory, cz y nie? Czemu n ow ożeń cy nie od jech a li? A je ś li hra bia je s t zdrów ? Gdyby to b y ło kłam stw em ? Pytania te snuły mu się w m yśli. Droga, przepełniona tuma nami kurzu, w ydała mu się urwiskiem , z którego b iegł ku ja k ie jś przepaści.
D obili do ostatniej oberży po drodze. P ow ietrze b y ło duszne. K oń zatrzym ał się, a w oźnica w y p ił szklankę wina.
— A c o !— rzek ła ob erży stk a — umarł! — Kto taki?
— A no hrabia p rzecież!
— Zkąd w iecie o tem ? — za p y ta ł Silla, b le dnąc.
— Od ch łopaka C ecchiny, który p rzech od ził tę dy przed ch w ilą. C zyście go nie spotkali?
— P ręd zej, prędzej jed źm y!
W oźn ica za cią ł konia, ruszyli galopem .
— U m arł!— pow tarzał sobie Silla— a ja nie m y ślałem ju ż o nim.
Serce zabiło mu gw ałtow n ie, gdy dojrzał je z io ro, p rzy drodze oczek iw a ł na niego R ico z czapką w ręce.
— I c ó ż ? — spytał Silla. — C iągle tak samo. — W ięc ż y je je s z c z e ?
— Tak, paniel W łaśnie p rzyjech ali doktorzy. — Jacy doktorzy?
— Jest nasz i o jcie c Tosi. P rzy jech a ł dziś ra no z L ecco. Zaraz, mam tu kartkę do pana od don ny Mariny. P ow inien pan udać, żeśm y się zupełnie nie w idzieli.
S illa spojrzał na kartkę, była bez podpisu. Tak mu rę ce drżały, że ledw o m ó g ł ją utrzym ać. W re szcie p rzeczy ta ł:
„N ie w spom inaj pan o teleg ra m ie .”
S ch ow a ł ją i w y p y ty w a ł R ica o chorobę h ra b ie go. Hrabia nie czu ł się dobrze ju ż od ja k ieg oś cza su. W przeddzień rano znaleziono go na ziem i tw a rzą na d ół m iędzy łóżk iem a drzwiam i. O cucono go i p rz y sz e d ł trochę do siebie. Giovanna jed n a k tw ier dziła, że nie w ró ciła mu ani przytom ność, ani mowa. Fakt ten zastanow ił Sillę. Jeśli hrabia nie od zysk ał przytom ności, ja k że sobie tłóm a czy ć depeszę M ari ny? Może m ia ł ch oć chw ilę sam ow iedzy? A le je ś li depesza była kłam liw ą, to kartka była zbyt jasną.
— Czy są g oście w pałacu?
0 2'
— Jest hr. Nepo, je g o matka, Catte, stary pan z W en ecy i i je s z c z e je d e n pan, który tu ju ż b y ł w cz a sie pańskiego pobytu w pałacu.
O tw orzyła się braiba w jazdow a. R ico zniknął w śród św ierków . SilJa p rzeb ieg a ł w ielk ie schody.
I oto ciem ne cy p ry sy , szm er strum yków w ok oło, a tam w g łęb i ciem ny dach pałacu m iędzy ciem no-zielon em dzikiem winem .
C ichy szm er w ody pow tarzał w śród południow ej ciszy: „W iem , w iem , zaw sze w iedziałam , on znów je s t tu, ja się nie dziw ię, ja , co w ciąż płyn ę! Znam je j historyę, je j przezn aczen ie, ja k rów nież i cz ło w ie
ka, który tam leży, w ciem nym pokoju, otoczony c ie niem śm ierci. W iem , wiem ! Znam tajem nicę je g o serca, a także kobiety, która tam drży samotna, w sp a rł szy cz o ło o czarne, hebanow e biurko z białem i h ie ro glifam i. M ego spokoju nic nie zakłóca. Idź, idź, schodź, p o łą cz sw e m yśli i nam iętności z tamtemi; n iech płyną, płyną, aż w szystko zm iesza się i zniknie. I mój los taki. W iem , w ie m ...”
Nikogo nie b y ło w podw órzu, ani w przedsionku. W ch od z ą c na sch ody, Silla u słyszał nad g ło w ą od głos kroków i rozm ow y. S łu żący p rzy b ieg ł, zdziw ion y j e go o b ecn ością i d oprow adził go do drzwi salonu. Silli się zdało, że d ojrza ł Marinę, w szedł.
Nie by ło je j jed n ak że. Siedziała hrabina Fosca, je j syn, komandor V ezza, w ie k o w y je g o m o ś ć czarno ubrany i o jc ie c Tosi, mnich, znany Silli z widzenia, piękny, m ajestatyczny m ężczyzna, o inteligentnem c z o le, oczach pełnych zapału. R zu cił przelotnie okiem na w ch od zą ceg o i dalej p row ad ził rozm ow ę z kom an dorem . Stary je g o m o ś ć pow stał z szacunkiem , hrabia i Nepo sp ojrzeli na siebie zdziw ieni, a Vezza sk łon ił się bardzo zim no.
Na szczęście w eszła Giovanna. — Ach, kochany pan! pan Silla!
Z b liży ła się do św ieżego gościa zapłakana, ze sk rzyżow an em i na piersiach rękami.
64
— Ach, ja k to dobrze, że pan p rzy jech a ł! To O patrzność pana tu sprowadza. Niech pan przyjd zie do niego! W szak można, ojcz e Tosi?
— Na litość, zostaw cie go w spokoju! — za w oła ła hr. F osca.
Silla zw rócił się do mnicha, patrzącego na Gio- vannę z w yrazem szczególn ej dobroci. Grubym g ło sem tenże od ezw a ł się do Silli:
— Czy pan zna chorego? — Znam.
— Jeśli to panu sprawi p rzy jem n ość, idź pan. D la ch orego to w szystko jed n o.
Giovanna uczyniła gest błagalny.
— Zaprow adź pana, stara, ale nie m ów co ch w i la o Opatrzności. A ty co robisz?
P ytanie to zw rócił do słu żącego, staw iającego tacę, p rzepełn ion ą srebrem i kryształam i.
— Za ja k ieg oż mnie masz zakonnika? Podaj mi ch leba i wina, to w ystarczy.
— Może to nieostrożn ość— zau w ażył Nepo, w ska zu jąc na w y ch od zą cą Giovannę z Sillą,
— G dyby to m iałoby być nieostrożn ością, nie p o zw oliłb ym na nią.
O jciec Tosi zw rócił się do V ezzy:
— U ca łow a łb y m z ch ęcią tę p o cz ciw ą staruszkę, która drepcze w szęd zie ze zb ola łą tw arzą, w sp icza stym czep eczk u . To praw dziw a piękność!
Hrabina patrzyła na niego szerok o rozw artem i oczym a.
— Co za orygin ał — rzek ła do starego je g o m o ścia — gdybym nie m iała zakrw aw ion ego serca, śm ia ła b ym się z niego. Nie w y jeżd ża sz je s z c z e , o jcz e ?
— Nie wiem.
— A? m ów iono mi, że ch cesz zaraz w y jech a ć, o jcze!
— M ów iono?
— A le nie w yjeżd żasz? — Nie w iem ..,
— Do dyabła! — m ruknęła zn iecierpliw ion a hra bina.
— Już pani m ów iłem — rze k ł zakonnik bardzo g łośn o — choroba je s t bardzo prosta. Jest to napad p ółapoplektyczny. Chory m oże się p opraw ić, lub też um rzeć przy następnym ataku, w o la Boska! P rz y cz y na ch oroby je st tajem niczą i ch ciałbym ja zbadać, by zapobiedz powtórnem u napadowi w razie w yzdrow ienia.
— A le przyczyna, m ój o jc z e !...
Mnich sp ojrza ł na nią pioru n ującym wzrokiem . — N iepotrzebnie patrzysz tak na mnie, o jcz e ! — odezw ała się hrabina z n iecie rp liw o ścią .— Nie p rzeczę, że je s te ś uczonym doktorem , ale znałam i innych, któ rzy, gdy m ów ili o p rzy czy n ie ch orob y ...
— Pani!— p rzerw ał m n ich .— O jcie c Tosi nie je s t bynajm niej uczonym , a zrob ił dwa w ielk ie głupstw a w życiu: ch cia ł b y ć zakonnikiem i lekarzem zarazem. A le ręczę pani, że m inął się z pow ołaniem : m ógłby być znakom itym sędzią śledczym . Żegnam panią.
P ow stał i w y szed ł z p. Vezzą.
— Co za ory g in a ł — za w oła ła hrabina — to wa- ryat! A tamten! Zkąd się tu w zią ł? To ten... W y