• Nie Znaleziono Wyników

49

Jacek Żeromski

No skoro tak – myślę – to koniec żartów.

– Hej Aniele! – wołam z dala – czyś mi nie obiecał, że tej nocy, która właśnie minęła będziemy razem w Niebie? I gdzie jesteśmy? Ciągle na ziemi.

Ale Anioł tym razem ani drgnie. Skamieniał. Myślę sobie – oszust. To nie Anioł Boży.

I poszedłem do siebie. Zamknąwszy drzwi myślę co robić. – I tak to rozmyślanie nic nie pomoże – po-wiedziałem sam do siebie. To rzekłszy zająłem się sobą i domostwem. W toku codziennych zajęć prawie zapomniałem o Aniele stojącym u drzwi moich. Jakim tam Aniele? To oszust i tyle.

Minął dzień. Nadeszła kolejna noc. I kolejny dzień. Nic się nie wydarzyło. Jesień złociła się na drzewach za oknem. A Anioł-oszust stał, bo co dzień widziałem jego skrzydła z moich okien.

Któregoś ranka wziąłem się na odwagę i otworzyłem drzwi. W progu zawołałem:

– Aniele! Hej! Dobrze Ci tam u góry?! Na co czekasz?!

Wydało mi się w pewnej chwili, że Anioł poruszył prawym skrzydłem i ramieniem. Ale nic. Zdawało mi się tylko. To ujrzawszy, wzruszyłem ramionami, obróciłem się na pięcie i wszedłem do domu.

Minęły trzy tygodnie. Miesiąc,dwa. Nadeszła zima, a wraz z nią biały puch i mróz. Na ziemi zrobiło się biało. I nadszedł wreszcie ten dzień. 5 grudnia. Zajęć akurat miałem niewiele, toteż rozsiadłem się wygod-nie, słuchając taktów ulubionej muzyki z płyt. Rozmarzyłem się. Już nie myślałem o Nim za oknem. Myśla-mi byłem w przyszłości. Co też przyniesie jutro? Jakie nowe odkrycie? Czy będę żył w dostatku? W gruncie rzeczy byłem optymistą i szczerze wierzyłem w przyszłe spełnienie. Siedząc tak wygodnie, ani się obejrza-łem jak za oknem zrobiło się ciemno. W kuchni zagrzaobejrza-łem sobie ciepły posiłek, po czym znów rozsiadobejrza-łem się wygodnie, racząc się wyborną muzyką. Tak minął wieczór. I przyszedł czas by iść spać. Po wieczornej toalecie ułożyłem się wygodnie w łóżku. Rychło zasnąłem. Mijały godziny, gdy już spałem. Raptem w po-łowie smacznego snu nie wiedzieć czemu zerwał się wicher. Wciągał w sam środek zawieruchy wszystko z mojego domu: stół, krzesła , szafę z ubraniami. Wreszcie dorwał się i do mnie. Porwał duszę mą nieszczę-sną w przestworza. Cóż to był za wicher. Z przestrachem frunąłem w wichurze ku górze, a wokół kotłował się mój dobytek. Dokoła tylko biel i skowyt wiatru. I spojrzałem w górę poprzez tumany. I wtedy ujrzałem Anioła. Stał na dworze, na wysokościach nad moim domem. I to on miał wicher w ustach. Wciągał głębo-ko powietrze niesgłębo-kończonym wdechem. Oczy miał otwarte, szkliste. I stąd wichura. Chciałem krzyczeć na niego. Przeraził mnie mimo, iż mu mówiłem, żeby w przyszłości tego nie robił. Lecz nagle lękowi i złości ustąpiła dziwna błogość. Unoszony w przestworza nad swoim domem zauważyłem jasność, która wraz z powietrzem wciąganym przez Anioła pojawiła się w jego ustach. Gdy tylko mogłem przyjrzałem się temu.

To była biała Hostia w ustach Anioła. Od niej biło światło nieskazitelne, które rozpraszało mrok cały. Zbli-żałem się do wielkich ust anielskich, wciągany wraz z powietrzem w wichurze. Zauważyłem, że Anioł po-ruszał ustami.

Teraz słyszałem także głos jego: – Chodź ze mną teraz człowiecze!

Nagle przemknąłem między ustami anielskimi. Było mi błogo. Z Hostii, która była przede mną wydo-bywało się jasne światło. Wreszcie pozostała już tylko ono – wielkie ciało mistyczne Pana. I sama Światłość.

Na wieczność. Tam wzrosłem i żyłem. W Światłości. W niewypowiedzianej Szczęśliwości.

Śnieg

Pierwszy śnieg czyli

Na koniec roku odmłodzenie Czuję się jak dziecko

Które jeszcze w Jaromierzu (tam) Wygląda przez okno na podwórze I zapoznaje się z zimowym krajobrazem Przez okno zaciągnięte mrozem Pierwszy śnieg

To zawsze pierwszy

Teraz tajemnice bieli muszę przemyśleć Wyłącznie z samym sobą

Na stole leżą łyżki Brudne talerze widelce Szklanka po wypitej kawie Zgasiłem światło

I patrzę na śnieg

Jak to możliwe że za oknem jaśniej Niż w domu

A jednak Czesław Sobkowiak

Czesław Sobkowiak

Kartofle Lubię kartofle Gotowane w łupinach Więc proszę się nie naigrawać Z mojej życiowej słabości Wiejskiej z dawnych lat (Czasami się jej wstydzę) Która mi daje otuchę

Do siedzenia w kuchni przy stole i Wiele rzeczy okazuje się niepotrzebnych W zapachu gotujących się kartofli Jak teraz gdy mam dostęp do poezji Niekoniecznie książkowej we wrześniu O czym to ja myślę łupiny i zapach I jakie wyciągam wnioski

(Powinienem je zapisać)

Choć litery nie są większe niż życie Chcę tu kilka chwil zostać

Prostocie dnia sprostać Otwarcie wyznać każdą rzecz Może znajdę odpowiedź Ja wiem co to jest warte Więcej warte niż obietnice Tego pana na stołku Któremu forsa leci

Pola w zimę Jeszcze raz pola Otwarte

Dla mnie senne ich światło Nie ostatnie kartki w zeszycie Moje tutaj spojrzenia Jakby wygrane na loterii Nie oddam źdźbła Z pobocza drogi

Gałązek powleczonych szronem Ani szurnięcia spłoszonego zająca Ani owoców głogu i ptasich popiskiwań Promieni idących po śniegu

Gdzieś daleko Gdzie nie wiadomo Co z czym się łączy

Że tylko uciszenie lekarstwem Nie przekreślę pól

I trwania drobin

Które znają sekret wielkości A może powiecie

Że nie znają Czesław Sobkowiak

Dzisiaj w barze Dzisiaj czwartek Nie mogę narzekać Układają się rzeczy i słowa Jesienne trochę i mocno zimowe Dzisiaj pachniała mi gorąca herbata W barze albo chociaż

Kubek barszczu i bułka

Bez wahania zajrzałem do środka Brakowało ileś tam groszy Jak to bywa (u poety) I już miałem odejść

A tu przy nodze na podłodze Leży okrągły piękny pieniądz Więc go podnoszę

Kupuję kubek barszczu I chwalę

Uroczystość spożywania Żebyście wiedzieli jaki to smak Nie mieć a jednak

Narzekać nie mogę

Czesław Sobkowiak

Cmentarz w śniegu

E. M.

Mały wiejski cmentarz W śniegu całkiem przyjazny Wokoło brzozy tuje i cisza (Tu wszyscy ze sobą się znają) W godzinie zmierzchu są razem Choć prawie niewidoczni Pod śnieżną kołdrą pierzynką Która tu śpiącym wszędzie Równo do serc przylega Na krzyżach śnieg zaległ Komuś potrzebne są te ramiona Nie umarłe pośród śniegu znaki I samotne czyjeś kroki

Prawie jak kroki niczyje Jedno światełko pełga więc żyje Gdzieś życie bez nazwy Ale tkliwy płomyk Wie co w śniegu znalazł Czesław Sobkowiak

Zimowa opowieść

Mróz wiele wyjaśnia i może nawet Zaciekawiać jego zimowe podejście Cośmy tak głośno lekko mówili Musimy powiedzieć od nowa

Śniegu nasypało krawędzie się znieczuliły Teraz inaczej niż wczoraj widzę

Te same place schody auta i drzewa I możliwa jest niemożliwa rozmowa W śniegu wyrównują się różnice Nie do pojęcia czystością tknięte W każdym płatku jest sens uśpiony Który kiedyś może odgadnę

Co o takiej zmarzlinie i jakie jej granice Chcę to napisać mimo że późna już pora Tylko przygarnąć jak człowiek umie W nocy płacz zgubionego dziecięcia

Czesław Sobkowiak

56

Nie, nie, na pewno nie. Nigdy się na to nie zgodzę. Co ta Kaśka wymyśliła?! Czy ona jest ślepa, czy nie widzi z jakim obrzydzeniem uczę się tego języka i ile razy w ciągu trzech lat w gimnazjum żałowałam tego wyboru? Angielski – wiadomo – język Europy. Wszędzie się nim porozumiem, dogadam, wytłumaczę to, co chcę. To prawda, że niemiecki wybrałam z lenistwa, bo taki był w podstawówce, bo cała klasa się na niego zdecydowała.

Nie jestem jakoś wyjątkowo historycznie wrażliwa. Wiem o zaborach, powstaniach, II wojnie światowej, obozach koncentracyjnych, a w głowie kołacze mi się Hodon spod Cedyni. Pamiętam o tym i to wystarczy na dobrą ocenę z historii. Całe to nasze z nimi współżycie to mordy, nienawiść, później rozejmy, godzenie się i znowu konflikty, i znowu podejrzliwie na siebie patrzymy. I nie wiem, czy odpowiedź na pytanie „kto zaczął?” pomogłaby zrozumieć ten naród. Na razie wszystko mnie to przytłacza i jest źródłem mojej niechęci.

A ona tu wyskakuje z liceum w Guben. No chyba oszalała! Zarzuciła mnie ulotkami, skacze po pokoju i opowiada, jak to będzie cudownie, patrz jaki program, jakie ciekawe dodatkowe zajęcia, poznamy nowych ludzi. Nareszcie wyrwiemy się z tego zapyziałego miasteczka. Przecież to Europa.

– Pokaż mi te ulotki – mama jak tajfun wtargnęła do mojego pokoju, złapała kolorową reklamę i za-częła czytać.

– Damian, chodź tutaj, zobacz jaka wspaniała propozycja dla Hani. Tato przejrzał ulotkę i tym wzrokiem, którego tak bardzo nie lubię spojrzał na mamę. Wiedziałam, że zaraz się zacznie wykład o odpowiedzialności.

– Niemiecki to język przyszłości. Mieszkamy przy granicy i pewnie będą potrzebować pracowników z jego znajomością. To jest inwestycja w przyszłość.

– Ale mamo, nie uważasz, że jest on paskudny, ostry i w dodatku taki trudny? Tego nie da się słuchać, a co dopiero uczyć! – Upierałam się za każdym razem.

– Ciesz się, że masz możliwość uczenia się tego „paskudnego” języka – dodał tato.

Długo trwał wykład. Kaśka wróciła do domu, a mnie zobowiązano kolejny raz do wykonania czynno-ści pt. „Przemyśl to”.

Jak się uczyć kosmicznych słówek typu Streichholzschächtelchen? Miałam dość słuchania mojej ger-manistki, która kiedy mówiła w tym języku miałam wrażenie, że zaraz sobie złamie język. Ta twardość, kanciastość, ostrość. No i jeszcze słynne „Deutschland über alles”. Jak to słyszałam robiło mi się słabo. Oni ponad wszystko? Czy to nie pycha ich rozsadza? Trochę pokory! To dobrze, że jest się dumnym ze swego narodu, ale gardzić innymi? Czy to humanitarne? Bez przesady, cóż tam takiego jest ponad inne narody?

Tolerancja i sympatia dla innych – drogi narodzie niemiecki – nie znasz tych uczuć?

Hanna Piechowiak