Konceptowicz.
To wreszcie namalujemy jednorożca. )Leander
(przerywa). Nie chcę nic. Co to waść maszza list?
Konceptowicz.
Jakem tu szedł, oddal mi go posła- -nieć. Adres do waćpana.
Leander.
Daj go waść! (Czyta adres). T o widzę odmego plenipotenta. (Czyta:)
„Stateczne moje do interesów i osoby pańskiej przy- ; wiązanie, przymusza mnie oznajmić, iż stryj waszmość pana dobrodzieja, nabywszy cessyi od różnych dłużników, na fundamencie tych pretensyj proces przewiódł, i zabiera się do dóbr na tradycyą. Nie wiem, kiedy się to stanie, ale dochodzą wieści, jż w tych dniach zapewne plenipotent z oficyalistą mają zjechać do dóbr, i odbierać je. Zmiłuj się nad sobą, mości dobrodzieju! a staraj się zmiękczyć zagniewanego stryja.“
Ach ja nieszczęśliwy! — cóż tu począć? — (Biją
w taraban).
Gierwaziewicz! Prolaziński! (do Sekretarza) każ waść zawołać! — (Sekretarz idzie) ale nie — zostań się waść. Gdzież pokojowi? (Do Sekretarza:) Czego waść stoisz? — powiedz waść.
S C E N A VI.
PANI SKARBNIKÓW A, PANI PODWOJEWODZINA, LEANDER.
Leander.
A h! moście dobrodziejstwo! przepraszamjak najpokorniej, że mi nie dano znać.
Leander.
Byłbym pośpieszył.Podwojewodzina.
Obejdzie się bez tej fatygi waćpana.Leander.
Ale suplikuję....Skarbnikowa.
Kłaniam się uniżenie.Leander.
Nie mieć mi za złe.Skarbnikowa.
Uniżona sługa.Leander.
Będzie wola odpocząć?Skarbnikowa.
Nie jestem zmordowana.Podwojewodzina.
Zdrowe mam nogi, z łaski PanaBoga. (Biją w taraban).
Leander.
Za pozwoleniem, pośpieszę — przywitać.Podwojewodzina.
Szczęśliwa droga.S C E N A VII.
SKARBNIKOWA, PODWOJEWODZINA.
Skarbnikowa.
Piękna polityka jegomości! nie wyjśćnaprzeciw nam.
Podwojewodzina.
Przynajmniej do stołowej izby.Skarbnikowa.
jak to do stołowej izby? na ganek,na ganek, mościa pani.
Podwojewodzina.
Prawdziwie, dobrze to powiedziałapani sędzina, że te Warszawskie kawalery wcale teraz nie grzeczne.
Skarbnikowa.
Pamiętasz waćpani, kiedy tu był panadjutant?
Podwojewodzina.
Jakże nie mam pamiętać? — Jakwpadł do mnie do izby, mało mi dzieci nie poroztrącał. Franuś się go tak przestraszył, iż miał potem czkawkę więcej jak przez półgodziny.
Skarbnikowa.
A u mnie ani postał.za-każę moim dzieciom pod błogosławieństwem, żeby do War- 1 szawy nigdy przenigdy nie jeździli. Ale widziałaś waćpani 1 te modne kornety u panny Cześnikównej, co je pan Lean- I der przysłał ostatnią raza.
Skarbtlikowa.
Widziałam, — ale mi się nie podo- 1bały. Kto to widział, takie czuby na łbach! Ja zawżdy ; będę utrzymywała, że lepsze fontazie.
Podwojewodzina.
Zapewne, że lepsze. Sprawiły sięraz, i można je było nosić nie wiedzieć póki. A teraz dzień, dwa, trzy, i już nie ma co dać pannie służebnej.
Skarbnikowa.
Ale powiadają, że się odezwał panLeander do panny Cześnikównej.
Podwojewodzina.
Właśnie się dobiorą. On sowizrzał,grubian, zapamiętalec. A ona, że ma czuby, i gra na kla.- wikorcie, to już rozumie, że wszystkie rozumy pojadła; a pan sędzic....
C1Ż
S C E N A VIII.
SAMI, LEANDER, SKARBNIK, PODWOJEWODZY.
Skarbnik
(u drzwi). Już co tego — to żadnym sposobem nie uczynię.
Leander.
Ale proszę, mości panie Skarbniku!Skarbnik.
Żeby mi tu przyszło i nocować — nie.Leander.
Ale, mości panie Podwojewodzy!Podwojewodzy.
Wolno zemną co chcieć uczynić, alenie odważę się nigdy.
Leander.
Ale, mości panie Skarbniku!Skarbnik
Eksces to dobroci waćpana, że mnie chcesz...Leander
(bierze obudwóch pod boki). Ale suplikuję,mości panie Skarbniku! — Mości panie Podwojewodzy!
Podwojewodzy.
Protestuję się, — że mi gwałt czyniSkarbnikowa
(do męża). Moje serce! mnie głowa boli.Podwojewodzina
(do męża). Józiulu! ja chora nakatar.
Leander.
Ubolewałem, — może to fatyga podróży.Podwojewodzina.
Nie fatyga podróży.Skarbnikowa.
Jesteśmy chore, bośmy niezdrowe.S C E N A IX. CIŻ SAMI, KAPITAN.
Leander
(do ucha Kapitanowi), Po cóż waść kazałbić marsz przed temi gośćmi!
Kapitan.
Ro — ro — rozumiałem, że pa — pannaCześnikówna.
Leander.
Było się lepiej informować.Kapitan.
T o — to już dla— dla dystyn— kcyi, jak bę—będzie jechać pa — panna Cześni — kówna, każę bić la — la— rum.
Leander.
Bij już waść co chcesz, — a daj mi pokój.S C E N A X . CIŻ SAMI, PROTAZIŃSKI.
Protaziński
(do ucha Leandrowi). Mości dobrodzieju!Bartłomiej kazał powiedzieć waćpanu dobrodziejowi, żebyś nie częstował winem, bo już tylko cztery butelki.
Leander.
A wszakże niedawno beczkę przywieźli.Protaziński.
Pan Marszałek wyczęstował.Leander
(do gości). Będzie wola do ogrodu?Skarbnikowa.
Rosa jest, nie pójdę.Podwojewodzina.
Ja się boję wężów.Protaziński
(do ucha Leandrowi). Pan Pogromskiimbryk stłukł.
Leander.
Ale — od dawnych czasów — nie mieliśmy tak pięknej pogody — jak teraz.
Skarbnik.
Tern lepiej dla naszej pszenicy.Leander.
A u waćpana — to — pięknie pszenica— wschodzi.
Skarbnik.
Dość pięknie — ale się znowu boję ką-kolu, jak przeszłego roku.
Leander.
To to — był kąkol przeszłego roku. —( Protazińskiemu do ucha). Niechże przynajmniej limoniady przyniosą. — (Do Podwojewodzego). Nie spodziewałem się tak wielkich upałów — gorąco nadzwyczajnie.
Podwojewodzy.
I owszem — czas umiarkowany —niedawno deszcz padał.
Podwojewodzina.
Nie urzekajcie go waszeć, mojeserce! — niechaj sobie pada — tem lepiej na rozsadę.
Leander.
O — tak, — mościa dobrodziejko! — zapewne — tem lepiej na rozsadę.
Podwojewodzina.
Albo to wiedzą w Warszawie, —co to jest — rozsada?
Leander.
Czemuż nie? mościa dobrodziejko. Czyniszwaćpani krzywdę Warszawie. Ci, których stopnie są wyższe, nie mają prawda czasu myśleć o szczególnych częściach gospodarstwa. Z tem wszystkiem, i znają się na niem do brze, i kiedy czas i pora po temu, mówią o niem tak, jak się należy.
Skarbnikowa.
Ha — ha — lia — to w Warszawiewiedzą, co to jest rozsada?
Lbander.
Jeśli mogą wiedzieć na wsi, czemuż niew Warszawie?
że gdyby kto w Warszawie gadał o gospodarstwie, to by go wypchnęli za drzwi.
Leander.
Naprzód, trzeba żebyście waćpanie wiedziały o tem, że w Warszawie nie wypychają za drzwi, a gdyby to się stać miało, takichby wypychano za drzwi, którzy by raz wraz gadali nic do rzeczy.
Skarbnik.
To to w Warszawie. (Gierwaziewicz przynosi limoniadę).
Skarbnikowa
(której ofiaruje). A to na co?Leander.
Jest to łimoniada na ochłodzenie.Podwojewodzina.
A mnie bez tego zimno.Skarbnikowa.
Ja nie pijam gęsiego trunku.Leander
(do Skarbnika). Z gazet nie mieliśmy nieciekawego — powiadają jednak, że zanosi się na wojnę.
Skarbnik.
Broń-że jej Panie Boże! — zawżdy poniej następuje szarańcza.
Leander.
Bywało to czasem. (Gierwaziewiczowi doucha). A gdzie pan marszałek?
Gierwaziewicz.
Jak tylko pan sekretarz od panapowrócił — kazali zaprządz _ wózek, i zabrawszy rzeczy, pojechali.
Leander
(na stronę). Zdrajcy! (Do Skarbnika). Takjest — szarańcza — jest to wielka kara Pana Boga. (Do
Podwojewodziny:) Będzie wola zabawić się w karty?
Podwojewodzina.
Ja nie umiem w tryssette.Skarbnikowa.
Ja kart francuzkieh nie znam.Leander.
To możemy grać w polskie.Podwojewodzina.
Obejdzie się bez tego.Skarbnikowa.
Wolę ja dać pieniądze ubogiemu.Leander.
To bez pieniędzy. —Obie razem:
A pfe! bez pieniędzy!wakami! (Do Podwojewodzego). A — liczne były sądy ziemskie?
* Podwojewodzy.
Nie bardzo — jam, chwała Bogu!moją sprawę wygrał.
Leander.
A z kimżeś to waćpan miał sprawę?Podwojewodzy.
To waćpan nie wiedziałeś, że to? —• 'Ale tę rzecz trzeba wiedzieć z góry: Za panowania króla Łokietka.
Gierwaziewicz
(do ucha Leandrowi). Mości dobrodzieju ! woźny tu jest w sieniach.
Leander.
Przepraszam jak najpokorniej, że na moment odejść muszę. — (Na stronie). Jużem też zginął na wieki!
Skarbnikowa
(do innych). Piękna polityka.Podwojewodzina.
Piękne przyjęcie, a przegraniepiękniejsze.
Podwojewodzy.
Musi mieć swoje interesa; odejdźmy!A K T TRZECI.
S C E N A I.
STARUSZKIEWICZ, LEANDER.
Leander.
Ah mości dobrodzieju! czyż jam się mógłtego spodziewać po waćpanu dobrodzieju! — Prawda, żem wykroczył, uznaję moją winę. Słabość mnie jedynie do tego przywiodła; — otoczony złemi ludźmi — wierząc ślepo wpadłem w to nieszczęście, w którem się widzę i byłoby
mi znośne, gdybym waćpana dobrodzieja zagniewanego na siebie nie uznawał.
StaruszkiewiCZ. Panie synowcze! krok, który czy nię, bardziej mnie boli, niż waszeci. Alem go musiał uczy nić. Trzeba było ratować reszty, gdy już wszystko ginęło. Mieli drudzy korzystać — wolałem ja i ze stratą wszystko na siebie przyjąć; — niech się przynajmniej z nas cudzy nie naśmiewają.
Leander.
Na wszystko rezolwowany jestem. Ale zmiłuj się waćpan dobrodziej! zatrzymaj się z tradycyą, przy najmniej póki goście nie odjadą.
StaruszkiewiCZ. Na cóż się zda ta zwłoka? a przy najmniej oszczędzi się wydatek.
Leander.
Fraszka wydatek — ale hańba moja —ale wieść o gniewie waćpana dobrodzieja — ale przyto mność ichmość państwa Cześnikowstwa — (z westchnieniem) ich córki!
StaruszkiewiCZ. Cóż to waszeci obchodzi tak bar dzo przytomność Cześnikowstwa — ich córki?
Leander.
Ach mości dobrodzieju! bardziej niż wszystko.Jedyny cel dalszego mojego uszczęśliwienia, zasadzał się na łasce rodziców — na pozyskaniu serca.
StaruszkiewiCZ. Prawda, że to panna pełna talen tów i cnoty. Byłaby dla waszeci wcale dobra partya. Ale odmieniły się rzeczy. Panie synowcze! posażnej panny za chudego pachołka nie dadzą; — przed rokiem byłeś waść panem.
Leander.
Jak to, mości dobrodzieju? mająż to pieniądze wchodzić do uszczęśliwienia w obraniu stanu?
StaruszkiewiCZ. Panie młody! dobry ten sentyment do romansów! A jeżeli waść o tem nie wiesz, nauczże się
odemnie, że teraz bez pieniędzy, ani cnota, ani przymioty nie popłacają. Zła miłość o głodzie. Rozumiesz waszeć?
Leander.
Ah rozumiem i nadto! — ( Pada do nóg).Zmiłuj się nademną waćpan dobrodziej ! nie bierz mi reszty nieszczęśliwego życia — oszczędź przynajmniej moment ostatniej konfuzyi.
Staruszkiewicz.
Cóż mam uczynić?Leander.
Odwlec tę nieszczęśliwą scenę — pokazaćw oczach gości twarz łaskawą — nakłonić ichmość państwo Cześnikowstwo.
Staruszkiewicz.
O co to — to będzie ciężko —a bardziej niepodobna. Ale przez ostatek jeszcze względu dla waści odłożę tradycyą do jutra — ale pod tą kondy- cyą, żebyś się waść na tym blankiecie podpisał. ( Wyjmuje
blankiet).
Leander.
Chętnie przestanę na wszystkiem, ogołocęsię z tego co mieć mogę, byłem pozyskał —
Staruszkiewicz.
Podpisz-że się waść.Leander
(podpisuje blankiet). (Na stronie). Jeszczeteż tego mojemu nieszczęściu brakło, żebym sam moją zgubę własnym podpisem stwierdził.
S C E N A II. CIŻ SAMI, KAPITAN.
Kapitan
(Leandrowi do ucha). A kie— kiedy z har-ma— matek palić?
Leander
(2 gniewem). Nigdy.Kapitan.
Jak to — to — nigdy?Leander.
Idź waść precz. (Kapitan odchodzi).S C E N A III.
STARUSZKIEWICZ, LEANDER.
StamszkiewiCZ. Cóż to za oficer z waścią teraz gadał ?
Leander.
Jest to mości dobrodzie — mości dobrodzieju.
Staruszkiewicz.
Któż to jest?Leander.
Jest to — Jest to — mój znajomy.Staruszkiewicz.
Zkąd to waść tych znajomości pozabiera}? A ci żołnierze, co przy bramie i w sieniach, czy i ci znajomi?
Leander.
Ale bo to — to mi — to na ten bal pan— ten — o ! zapomniałem.
Staruszkiewicz.
Cóż to? to już to waść i pamięćstracił? wstydź się waść przyczyniać jeszcze kłamstwo do marnotrawstwa. I ten Kapitan, i ci żołnierze waścinego werbunku. Próżno się waść przedemną taisz. Wiem ja o wszystkiem. — Nie mam dzieci. — Znajdę dalszych imenników.
Leander.
Poddaję się zupełnie pod stryjowsksj decy-zyą; dalszy sposób życia mojego pokaże, czym jeszcze g o dzien łaskawych względów.
Staruszkiewicz.
Idź waść do gości — ja się tujeszcze zostanę.
S C E N A IV. STARUSZKIEWICZ (sam).
Żal mi go — ale trzeba pana młodego nauczyć. O j! Jdedni starsi! co to was szaleństwo młodych kosztuje! Praszki, strata dobrego mienia. Cięższy ból — widzieć do
pracę naszą w momencie spełzłą. Oj młodzi — młodzi! — gdybyście mogli czuć nieznośną boleść, którą waszemi nie- prawemi postępki zadajecie rodzicom i krewnym waszym — jeżeli nie przez rozum — przez kompasyą powinnibyście poprzestać waszego szaleństwa! Ale widzę, nadchodzi pan Cześnik.
S C E N A V.
STARUSZKIEWICZ, CZEŚNIK.
Cześnik.
Cóż tam, kochany przyjacielu?Staruszkiewicz.
Cóż czynić? — A jest tam w kompanii mój pan synowiec?
Cześnik.
Przyszedł niedawno, ale tak zmieniony, po-mięszany, iż mi go było niezmiernie żal. Chciał to niby udawać wesołego — ale się przezwyciężyć nie może. Uśmiechał się — gadając z moją córką — a łzy mu w oczach stoją. I ona niebożątko, patrząc na niego, ledwo się nie rozpłakała.
Staruszkiewicz.
A goście?Cześnik.
Pani Skarbuikowa z Podwojewodziną dzi-waczą — mężom się pić chce, a wina nie dają. W domu jakieś nadzwyczajne pomięszanie. Leander krzepi się jak może, a pokojowi wszystko mu coś do ucha szepczą. A on raz blednieje, drugi raz czerwony jak karmazyn. — Pójdźmy tam do nich.
Staruszkiewicz.
Dobrze — ale nam jeszcze potrzebaS C E N A VI. Reprezentuje salę kompanii.
PANI CZEŚNIKOWA, CZEŚN1KÓWNA, SKARBNIKOWA, PODWOJEWODZINA, LEANDER, PODWOJEWODZY,
SKARBNIK. (K o z a c z e k g r a na b a n d u r z e ).
Cześnikowa.
Krzywdę mu waćpanie czynicie. Trzebato czasem wybaczyć młodości.
Skarbnikowa.
Uchowaj Panie Boże, żebym ja miałakogo obmawiać! Ale spytaj się waćpani kogo chcesz. Ka żdy powie, iż pan Leander jest marnotrawca, człowiek lekki, płochy, a co większa, grubian i brutal.
Podwojewodzina.
Wiesz to waćpani, że kiedyśmytu przyjechały, ciężko było jegomości ukłonić się, a wyjść przeciwko nam, było to przeciw honorowi jegomości, co jego ojciec od mego stryja trzymał arendą wieś pod Ber
dyczowem.
Cześnikowa.
Moje panie! — jużem pierwej powiedziała, że trzeba młodości wybaczyć. Upewniam, że jeśli wykroczył, lekkość to.
Skarbnikowa.
Piękna to lekkość, źle gości w domprzyjąć !
Podwojewodzina.
I nie wyjść na ganek!Skarbnikowa.
Jegomość — coby powinien pamiętać,iż ojczym mego wuja był Kasztelanem krzesłowym.
Podwojewodzina.
Na co taić? Waćpani wiesz, żejego babka była z Niemiec.
Skarbnikowa.
A jego stryj, pan Staruszkiewicz, byłplenipotentem.
Cześnikowa. I
cóż to ma być złego, że jego babkabyła z Niemiec, że jego ojciec trzymał wieś arendą, że jego stryj był plenipotentem? Tacy dobrze są szlachta
70
w Niemczech, jako i w Polsce; wieś arendą trzymać nie szpeci szlachcica; a żeśmy nie wszyscy panowie, lubo ró wni, częstokroć ten jest plenipotentem, którego ojciec mie wa! plenipotentów. Nie godzi się, moje panie, nikomu ubó stwa wymawiać; często szacowniejsze dla cnoty, niż boga ctwo przy niepoczciwości.
SkarbnikOWa.
Patrzaj-no waćpani, jak się do pannyCześnikówny przybliżył i z nią gada.
Cześnikowa.
Cóż ztąd, że w przytomności rodzicówi uczciwego towarzystwa kawaler z damą rozmawiają? le piej to, moje panie, niż pokątne szepty.
Podwojewodzina.
Wolno każdemu czynić, jak siępodoba, kiedy się jednak stara! o mnie mój jegomość, gdyby się by! o trzy kroki przysunął, zapewne byłby mu był nieboszczyk mój ojciec rękę uciął. — Wiesz to wać pani, że mnie tylko raz widział przed naszym ślubem, i to jeszcze za kotarą.
Cześnikowa.
Tem gorzej, moja pani, że za kotarą.Ale ja nie chcę się nad tem rozwodzić, co do mnie nie należy. Mojej córce starałam się dać taką edukacyą, jaka mi się zdała być najprzyzwoitsza. — Mogłam zbłądzić, ale....
S C E N A VII.
CIŻ SAMI, POGROMSKI ( p i j a n y ) .
PogrOttlSki. I wesoło — i ochoczo — i pięknie — i suto — panie dobrodzieju! — Ale, jejmość pani Cześ nikowa ! — Jejmość panna Cześnikówna! — A ha — upa dam, — adoruję godności, — powinszowania! — Soleni- zacyi patrona świętego! Ej, zapomniałem — oracyi — go dziłoby się panie dobrodzieju — za zdrowie!
Leander
(Pogromskiemu do ucha). Potem się napijemy — jużem proponował kielich, ale jegomość pan Skarb nik — trochę słaby — a jegomość pan Podwojewodzy — pić nie chce.
Pogromski.
Kto? — jak to? — pić nie chce? —za pańskie zdrowie! Mości kochany Podwojewodzy! a ta każ to?...
Leander
(do ucha Pogromskiemu). Ale proszę wać-pana nie wspominaj o kielichu — mam tego racyą.
Pogromski.
Cóż za racya? Choćby mi król fran-cuzki — nie kazał — jabym go nie słuchał. Jak to nie pić za pańskie zdrowie, Solenizanta? — proszę o kielich.
Skarbnik, Podwojewodzy.
Zgoda. — Zgoda.Pogromski.
Duszkiem — pełno.S C E N A O S T A T N I A . C1Ż SAMI, STARUSZKIEW1CZ, CZEŚNIK.
StaruszkiewiCZ. Lubo nie proszony na te gody, sta wiłem się, mości panie synowcze!
Leander.
Ekces to łaski waćpana dobrodzieja.StaruszkiewiCZ. Proszę mi nie przeszkadzać. Ci wszyscy ichmość, którzy tu są zgromadzeni, a osobliwie jegomość pan Cześnik, są to dawni przyjaciele moi. Nie
będą więc mieli mi za złe, — jeżeli —
Leander.
Ale mości dobrodzieju!StaruszkiewiCZ. Jużem dawniej powiedział, że mi proszę nie przeszkadzać. O com więc prosił jako gość, roz kazuję teraz, jako stryj i opiekun. — Zostałeś się waść po śmierci rodziców w wieku niemowlęcym. Prawem na tury, kompasyą i wrodzoną miłością wzbudzony, wziąłem w administracyą majętność, w opiekę osobę waściną. Pan Bóg jest świadkiem trosków, prac, zabiegów moich. Były
Uprzedziłem czas wypuszczenia z opieki; oddałem majętność. Objąłeś waść rząd, i miałem racyą być kontent z tego, com z razu widział. Jaki był koniec tak pięknych początków, — wiedzą wszyscy, — a żal, który mnie rozrzewnia — nie pozwala się rozszerzać. Używam więc mojego prawa, a chcąc w imieniu przynajmniej utrzymać to, coś waść utracił, — na fundamencie własnego waśeinego podpisu, który produkuję (wyjmuje skrypt).
Leander
(do nóg). Ah mości dobrodzieju! przestałemna wszystkiem, przyrzekłeś mi waćpan dobrodziej.
Staruszkiewicz.
Mówiłem, żeby mi nie przeszkadzać. Na fundamencie więc własnego podpisu, proszę wać- pana naprzód, mości panie Cześniku, i waszmość panów, mości panie Skarbniku i Podwojewodzy, żebyście ten skrypt już od jegomości podpisany, raczyli swojemi pod pisy stwierdzić.
Leander
(na stronie). Ah ja nieszczęśliwy!Cześnik, Skarbnik, Podwojewodzy
(podpisują).Staruszkiewicz.
Nie godzi się łatwości tej w podpisaniu łaskawych przyjaciół na złe używać. Trzeba, żeby wiedzieli, co podpisali, mości panie synowcze!
Leander.
Ah mości dobrodzieju! gdzież pamięć naprzyrzeczenie ?
Staruszkiewicz.
Żądam tego po fakcie twoim, paniesynowcze, żebyś mi w tem nie przeczył.
Leander.
Czegożbym dla waćpana dobrodzieja nieuczynił? Ale pamiętaj waćpan dobrodziej, że mi ta ofiara odbierze życie.
Staruszkiewicz.
Ofiary uczynione dla starszych PanBóg błogosławi. Czytaj waść sam.
Staruszkiewicz.
Tak jest, waść sam. Wymagam to, jako znak ostatni wdzięczności za wszystkie moje staraniai prace.
Leander.
Prawda, że powinna być nieskończona.Niecił zginę; — dawaj waćpan! (Bierze skrypt, zaczyna
czytać). Między jegomość panem Staruszkiewiczem stryjem,
a Leandrem synowcem jego — (zatrzymuje się i wzdycha) — z jednej strony, a wielmożnym: N. Cześnikiem i mał żonką jego, jako rodzicami — stała się niniejsza tranz- akcya, umówienie i — intercyza. — (Rzuca papier pada
do nóg stryja). Ali! najlepszy z stryjów — z ludzi! —
radość — pomięszanie — wdzięczność — łzy moje!
Staruszkiewicz.
Wstań, kochany synowcze! a tęwdzięczność oświadcz rodzicom, oświadcz godnej córce, któ rzy mimo zdrożności twoje, raczyli — (Leander pada do
nóg Cześnika). Ten skrypt, któryś mienił być zgubą, jest
teraz rękojmią twojego szczęścia. Znajdziesz w nim po mo jej śmierci zapis dóbr moich wszystkich. Używaj szczęśli wie, — już więcej wymówek nie usłyszysz. Jeżeli były przykre kroki, którem uczynił, wypróbowały cnotę twoją. Karał cię z żalem stryj, co cię kocha. Żyjcie szczęśliwie, kochane dzieci!