• Nie Znaleziono Wyników

PANI SKARBNIKÓW A, PANI PODWOJEWODZINA, LEANDER

W dokumencie Dzieła Ignacego Krasickiego. T. 5 (Stron 64-80)

Konceptowicz.

To wreszcie namalujemy jednorożca. )

Leander

(przerywa). Nie chcę nic. Co to waść masz

za list?

Konceptowicz.

Jakem tu szedł, oddal mi go posła- -

nieć. Adres do waćpana.

Leander.

Daj go waść! (Czyta adres). T o widzę od

mego plenipotenta. (Czyta:)

„Stateczne moje do interesów i osoby pańskiej przy- ; wiązanie, przymusza mnie oznajmić, iż stryj waszmość pana dobrodzieja, nabywszy cessyi od różnych dłużników, na fundamencie tych pretensyj proces przewiódł, i zabiera się do dóbr na tradycyą. Nie wiem, kiedy się to stanie, ale dochodzą wieści, jż w tych dniach zapewne plenipotent z oficyalistą mają zjechać do dóbr, i odbierać je. Zmiłuj się nad sobą, mości dobrodzieju! a staraj się zmiękczyć zagniewanego stryja.“

Ach ja nieszczęśliwy! — cóż tu począć? — (Biją

w taraban).

Gierwaziewicz! Prolaziński! (do Sekretarza) każ waść zawołać! — (Sekretarz idzie) ale nie — zostań się waść. Gdzież pokojowi? (Do Sekretarza:) Czego waść stoisz? — powiedz waść.

S C E N A VI.

PANI SKARBNIKÓW A, PANI PODWOJEWODZINA, LEANDER.

Leander.

A h! moście dobrodziejstwo! przepraszam

jak najpokorniej, że mi nie dano znać.

Leander.

Byłbym pośpieszył.

Podwojewodzina.

Obejdzie się bez tej fatygi waćpana.

Leander.

Ale suplikuję....

Skarbnikowa.

Kłaniam się uniżenie.

Leander.

Nie mieć mi za złe.

Skarbnikowa.

Uniżona sługa.

Leander.

Będzie wola odpocząć?

Skarbnikowa.

Nie jestem zmordowana.

Podwojewodzina.

Zdrowe mam nogi, z łaski Pana

Boga. (Biją w taraban).

Leander.

Za pozwoleniem, pośpieszę — przywitać.

Podwojewodzina.

Szczęśliwa droga.

S C E N A VII.

SKARBNIKOWA, PODWOJEWODZINA.

Skarbnikowa.

Piękna polityka jegomości! nie wyjść

naprzeciw nam.

Podwojewodzina.

Przynajmniej do stołowej izby.

Skarbnikowa.

jak to do stołowej izby? na ganek,

na ganek, mościa pani.

Podwojewodzina.

Prawdziwie, dobrze to powiedziała

pani sędzina, że te Warszawskie kawalery wcale teraz nie­ grzeczne.

Skarbnikowa.

Pamiętasz waćpani, kiedy tu był pan

adjutant?

Podwojewodzina.

Jakże nie mam pamiętać? — Jak

wpadł do mnie do izby, mało mi dzieci nie poroztrącał. Franuś się go tak przestraszył, iż miał potem czkawkę więcej jak przez półgodziny.

Skarbnikowa.

A u mnie ani postał.

za-każę moim dzieciom pod błogosławieństwem, żeby do War- 1 szawy nigdy przenigdy nie jeździli. Ale widziałaś waćpani 1 te modne kornety u panny Cześnikównej, co je pan Lean- I der przysłał ostatnią raza.

Skarbtlikowa.

Widziałam, — ale mi się nie podo- 1

bały. Kto to widział, takie czuby na łbach! Ja zawżdy ; będę utrzymywała, że lepsze fontazie.

Podwojewodzina.

Zapewne, że lepsze. Sprawiły się

raz, i można je było nosić nie wiedzieć póki. A teraz dzień, dwa, trzy, i już nie ma co dać pannie służebnej.

Skarbnikowa.

Ale powiadają, że się odezwał pan

Leander do panny Cześnikównej.

Podwojewodzina.

Właśnie się dobiorą. On sowizrzał,

grubian, zapamiętalec. A ona, że ma czuby, i gra na kla.- wikorcie, to już rozumie, że wszystkie rozumy pojadła; a pan sędzic....

C1Ż

S C E N A VIII.

SAMI, LEANDER, SKARBNIK, PODWOJEWODZY.

Skarbnik

(u drzwi). Już co tego — to żadnym spo­

sobem nie uczynię.

Leander.

Ale proszę, mości panie Skarbniku!

Skarbnik.

Żeby mi tu przyszło i nocować — nie.

Leander.

Ale, mości panie Podwojewodzy!

Podwojewodzy.

Wolno zemną co chcieć uczynić, ale

nie odważę się nigdy.

Leander.

Ale, mości panie Skarbniku!

Skarbnik

Eksces to dobroci waćpana, że mnie chcesz...

Leander

(bierze obudwóch pod boki). Ale suplikuję,

mości panie Skarbniku! — Mości panie Podwojewodzy!

Podwojewodzy.

Protestuję się, — że mi gwałt czyni

Skarbnikowa

(do męża). Moje serce! mnie głowa boli.

Podwojewodzina

(do męża). Józiulu! ja chora na

katar.

Leander.

Ubolewałem, — może to fatyga podróży.

Podwojewodzina.

Nie fatyga podróży.

Skarbnikowa.

Jesteśmy chore, bośmy niezdrowe.

S C E N A IX. CIŻ SAMI, KAPITAN.

Leander

(do ucha Kapitanowi), Po cóż waść kazał

bić marsz przed temi gośćmi!

Kapitan.

Ro — ro — rozumiałem, że pa — panna

Cześnikówna.

Leander.

Było się lepiej informować.

Kapitan.

T o — to już dla— dla dystyn— kcyi, jak bę—

będzie jechać pa — panna Cześni — kówna, każę bić la — la— rum.

Leander.

Bij już waść co chcesz, — a daj mi pokój.

S C E N A X . CIŻ SAMI, PROTAZIŃSKI.

Protaziński

(do ucha Leandrowi). Mości dobrodzieju!

Bartłomiej kazał powiedzieć waćpanu dobrodziejowi, żebyś nie częstował winem, bo już tylko cztery butelki.

Leander.

A wszakże niedawno beczkę przywieźli.

Protaziński.

Pan Marszałek wyczęstował.

Leander

(do gości). Będzie wola do ogrodu?

Skarbnikowa.

Rosa jest, nie pójdę.

Podwojewodzina.

Ja się boję wężów.

Protaziński

(do ucha Leandrowi). Pan Pogromski

imbryk stłukł.

Leander.

Ale — od dawnych czasów — nie mie­

liśmy tak pięknej pogody — jak teraz.

Skarbnik.

Tern lepiej dla naszej pszenicy.

Leander.

A u waćpana — to — pięknie pszenica

— wschodzi.

Skarbnik.

Dość pięknie — ale się znowu boję ką-

kolu, jak przeszłego roku.

Leander.

To to — był kąkol przeszłego roku. —

( Protazińskiemu do ucha). Niechże przynajmniej limoniady przyniosą. — (Do Podwojewodzego). Nie spodziewałem się tak wielkich upałów — gorąco nadzwyczajnie.

Podwojewodzy.

I owszem — czas umiarkowany —

niedawno deszcz padał.

Podwojewodzina.

Nie urzekajcie go waszeć, moje

serce! — niechaj sobie pada — tem lepiej na rozsadę.

Leander.

O — tak, — mościa dobrodziejko! — za­

pewne — tem lepiej na rozsadę.

Podwojewodzina.

Albo to wiedzą w Warszawie, —

co to jest — rozsada?

Leander.

Czemuż nie? mościa dobrodziejko. Czynisz

waćpani krzywdę Warszawie. Ci, których stopnie są wyższe, nie mają prawda czasu myśleć o szczególnych częściach gospodarstwa. Z tem wszystkiem, i znają się na niem do­ brze, i kiedy czas i pora po temu, mówią o niem tak, jak się należy.

Skarbnikowa.

Ha — ha — lia — to w Warszawie

wiedzą, co to jest rozsada?

Lbander.

Jeśli mogą wiedzieć na wsi, czemuż nie

w Warszawie?

że gdyby kto w Warszawie gadał o gospodarstwie, to by go wypchnęli za drzwi.

Leander.

Naprzód, trzeba żebyście waćpanie wie­

działy o tem, że w Warszawie nie wypychają za drzwi, a gdyby to się stać miało, takichby wypychano za drzwi, którzy by raz wraz gadali nic do rzeczy.

Skarbnik.

To to w Warszawie. (Gierwaziewicz przy­

nosi limoniadę).

Skarbnikowa

(której ofiaruje). A to na co?

Leander.

Jest to łimoniada na ochłodzenie.

Podwojewodzina.

A mnie bez tego zimno.

Skarbnikowa.

Ja nie pijam gęsiego trunku.

Leander

(do Skarbnika). Z gazet nie mieliśmy nie

ciekawego — powiadają jednak, że zanosi się na wojnę.

Skarbnik.

Broń-że jej Panie Boże! — zawżdy po

niej następuje szarańcza.

Leander.

Bywało to czasem. (Gierwaziewiczowi do

ucha). A gdzie pan marszałek?

Gierwaziewicz.

Jak tylko pan sekretarz od pana

powrócił — kazali zaprządz _ wózek, i zabrawszy rzeczy, pojechali.

Leander

(na stronę). Zdrajcy! (Do Skarbnika). Tak

jest — szarańcza — jest to wielka kara Pana Boga. (Do

Podwojewodziny:) Będzie wola zabawić się w karty?

Podwojewodzina.

Ja nie umiem w tryssette.

Skarbnikowa.

Ja kart francuzkieh nie znam.

Leander.

To możemy grać w polskie.

Podwojewodzina.

Obejdzie się bez tego.

Skarbnikowa.

Wolę ja dać pieniądze ubogiemu.

Leander.

To bez pieniędzy. —

Obie razem:

A pfe! bez pieniędzy!

wakami! (Do Podwojewodzego). A — liczne były sądy ziemskie?

* Podwojewodzy.

Nie bardzo — jam, chwała Bogu!

moją sprawę wygrał.

Leander.

A z kimżeś to waćpan miał sprawę?

Podwojewodzy.

To waćpan nie wiedziałeś, że to? —• '

Ale tę rzecz trzeba wiedzieć z góry: Za panowania króla Łokietka.

Gierwaziewicz

(do ucha Leandrowi). Mości dobro­

dzieju ! woźny tu jest w sieniach.

Leander.

Przepraszam jak najpokorniej, że na mo­

ment odejść muszę. — (Na stronie). Jużem też zginął na wieki!

Skarbnikowa

(do innych). Piękna polityka.

Podwojewodzina.

Piękne przyjęcie, a przegranie

piękniejsze.

Podwojewodzy.

Musi mieć swoje interesa; odejdźmy!

A K T TRZECI.

S C E N A I.

STARUSZKIEWICZ, LEANDER.

Leander.

Ah mości dobrodzieju! czyż jam się mógł

tego spodziewać po waćpanu dobrodzieju! — Prawda, żem wykroczył, uznaję moją winę. Słabość mnie jedynie do tego przywiodła; — otoczony złemi ludźmi — wierząc ślepo wpadłem w to nieszczęście, w którem się widzę i byłoby

mi znośne, gdybym waćpana dobrodzieja zagniewanego na siebie nie uznawał.

StaruszkiewiCZ. Panie synowcze! krok, który czy­ nię, bardziej mnie boli, niż waszeci. Alem go musiał uczy­ nić. Trzeba było ratować reszty, gdy już wszystko ginęło. Mieli drudzy korzystać — wolałem ja i ze stratą wszystko na siebie przyjąć; — niech się przynajmniej z nas cudzy nie naśmiewają.

Leander.

Na wszystko rezolwowany jestem. Ale zmi­

łuj się waćpan dobrodziej! zatrzymaj się z tradycyą, przy­ najmniej póki goście nie odjadą.

StaruszkiewiCZ. Na cóż się zda ta zwłoka? a przy­ najmniej oszczędzi się wydatek.

Leander.

Fraszka wydatek — ale hańba moja —

ale wieść o gniewie waćpana dobrodzieja — ale przyto­ mność ichmość państwa Cześnikowstwa — (z westchnieniem) ich córki!

StaruszkiewiCZ. Cóż to waszeci obchodzi tak bar­ dzo przytomność Cześnikowstwa — ich córki?

Leander.

Ach mości dobrodzieju! bardziej niż wszystko.

Jedyny cel dalszego mojego uszczęśliwienia, zasadzał się na łasce rodziców — na pozyskaniu serca.

StaruszkiewiCZ. Prawda, że to panna pełna talen­ tów i cnoty. Byłaby dla waszeci wcale dobra partya. Ale odmieniły się rzeczy. Panie synowcze! posażnej panny za chudego pachołka nie dadzą; — przed rokiem byłeś waść panem.

Leander.

Jak to, mości dobrodzieju? mająż to pie­

niądze wchodzić do uszczęśliwienia w obraniu stanu?

StaruszkiewiCZ. Panie młody! dobry ten sentyment do romansów! A jeżeli waść o tem nie wiesz, nauczże się

odemnie, że teraz bez pieniędzy, ani cnota, ani przymioty nie popłacają. Zła miłość o głodzie. Rozumiesz waszeć?

Leander.

Ah rozumiem i nadto! — ( Pada do nóg).

Zmiłuj się nademną waćpan dobrodziej ! nie bierz mi reszty nieszczęśliwego życia — oszczędź przynajmniej moment ostatniej konfuzyi.

Staruszkiewicz.

Cóż mam uczynić?

Leander.

Odwlec tę nieszczęśliwą scenę — pokazać

w oczach gości twarz łaskawą — nakłonić ichmość państwo Cześnikowstwo.

Staruszkiewicz.

O co to — to będzie ciężko —

a bardziej niepodobna. Ale przez ostatek jeszcze względu dla waści odłożę tradycyą do jutra — ale pod tą kondy- cyą, żebyś się waść na tym blankiecie podpisał. ( Wyjmuje

blankiet).

Leander.

Chętnie przestanę na wszystkiem, ogołocę

się z tego co mieć mogę, byłem pozyskał —

Staruszkiewicz.

Podpisz-że się waść.

Leander

(podpisuje blankiet). (Na stronie). Jeszcze

też tego mojemu nieszczęściu brakło, żebym sam moją zgubę własnym podpisem stwierdził.

S C E N A II. CIŻ SAMI, KAPITAN.

Kapitan

(Leandrowi do ucha). A kie— kiedy z har-

ma— matek palić?

Leander

(2 gniewem). Nigdy.

Kapitan.

Jak to — to — nigdy?

Leander.

Idź waść precz. (Kapitan odchodzi).

S C E N A III.

STARUSZKIEWICZ, LEANDER.

StamszkiewiCZ. Cóż to za oficer z waścią teraz gadał ?

Leander.

Jest to mości dobrodzie — mości dobro­

dzieju.

Staruszkiewicz.

Któż to jest?

Leander.

Jest to — Jest to — mój znajomy.

Staruszkiewicz.

Zkąd to waść tych znajomości po­

zabiera}? A ci żołnierze, co przy bramie i w sieniach, czy i ci znajomi?

Leander.

Ale bo to — to mi — to na ten bal pan

— ten — o ! zapomniałem.

Staruszkiewicz.

Cóż to? to już to waść i pamięć

stracił? wstydź się waść przyczyniać jeszcze kłamstwo do marnotrawstwa. I ten Kapitan, i ci żołnierze waścinego werbunku. Próżno się waść przedemną taisz. Wiem ja o wszystkiem. — Nie mam dzieci. — Znajdę dalszych imenników.

Leander.

Poddaję się zupełnie pod stryjowsksj decy-

zyą; dalszy sposób życia mojego pokaże, czym jeszcze g o ­ dzien łaskawych względów.

Staruszkiewicz.

Idź waść do gości — ja się tu

jeszcze zostanę.

S C E N A IV. STARUSZKIEWICZ (sam).

Żal mi go — ale trzeba pana młodego nauczyć. O j! Jdedni starsi! co to was szaleństwo młodych kosztuje! Praszki, strata dobrego mienia. Cięższy ból — widzieć do­

pracę naszą w momencie spełzłą. Oj młodzi — młodzi! — gdybyście mogli czuć nieznośną boleść, którą waszemi nie- prawemi postępki zadajecie rodzicom i krewnym waszym — jeżeli nie przez rozum — przez kompasyą powinnibyście poprzestać waszego szaleństwa! Ale widzę, nadchodzi pan Cześnik.

S C E N A V.

STARUSZKIEWICZ, CZEŚNIK.

Cześnik.

Cóż tam, kochany przyjacielu?

Staruszkiewicz.

Cóż czynić? — A jest tam w kom­

panii mój pan synowiec?

Cześnik.

Przyszedł niedawno, ale tak zmieniony, po-

mięszany, iż mi go było niezmiernie żal. Chciał to niby udawać wesołego — ale się przezwyciężyć nie może. Uśmiechał się — gadając z moją córką — a łzy mu w oczach stoją. I ona niebożątko, patrząc na niego, ledwo się nie rozpłakała.

Staruszkiewicz.

A goście?

Cześnik.

Pani Skarbuikowa z Podwojewodziną dzi-

waczą — mężom się pić chce, a wina nie dają. W domu jakieś nadzwyczajne pomięszanie. Leander krzepi się jak może, a pokojowi wszystko mu coś do ucha szepczą. A on raz blednieje, drugi raz czerwony jak karmazyn. — Pójdźmy tam do nich.

Staruszkiewicz.

Dobrze — ale nam jeszcze potrzeba

S C E N A VI. Reprezentuje salę kompanii.

PANI CZEŚNIKOWA, CZEŚN1KÓWNA, SKARBNIKOWA, PODWOJEWODZINA, LEANDER, PODWOJEWODZY,

SKARBNIK. (K o z a c z e k g r a na b a n d u r z e ).

Cześnikowa.

Krzywdę mu waćpanie czynicie. Trzeba

to czasem wybaczyć młodości.

Skarbnikowa.

Uchowaj Panie Boże, żebym ja miała

kogo obmawiać! Ale spytaj się waćpani kogo chcesz. Ka­ żdy powie, iż pan Leander jest marnotrawca, człowiek lekki, płochy, a co większa, grubian i brutal.

Podwojewodzina.

Wiesz to waćpani, że kiedyśmy

tu przyjechały, ciężko było jegomości ukłonić się, a wyjść przeciwko nam, było to przeciw honorowi jegomości, co jego ojciec od mego stryja trzymał arendą wieś pod Ber­

dyczowem.

Cześnikowa.

Moje panie! — jużem pierwej powie­

działa, że trzeba młodości wybaczyć. Upewniam, że jeśli wykroczył, lekkość to.

Skarbnikowa.

Piękna to lekkość, źle gości w dom

przyjąć !

Podwojewodzina.

I nie wyjść na ganek!

Skarbnikowa.

Jegomość — coby powinien pamiętać,

iż ojczym mego wuja był Kasztelanem krzesłowym.

Podwojewodzina.

Na co taić? Waćpani wiesz, że

jego babka była z Niemiec.

Skarbnikowa.

A jego stryj, pan Staruszkiewicz, był

plenipotentem.

Cześnikowa. I

cóż to ma być złego, że jego babka

była z Niemiec, że jego ojciec trzymał wieś arendą, że jego stryj był plenipotentem? Tacy dobrze są szlachta

70

w Niemczech, jako i w Polsce; wieś arendą trzymać nie szpeci szlachcica; a żeśmy nie wszyscy panowie, lubo ró­ wni, częstokroć ten jest plenipotentem, którego ojciec mie­ wa! plenipotentów. Nie godzi się, moje panie, nikomu ubó­ stwa wymawiać; często szacowniejsze dla cnoty, niż boga­ ctwo przy niepoczciwości.

SkarbnikOWa.

Patrzaj-no waćpani, jak się do panny

Cześnikówny przybliżył i z nią gada.

Cześnikowa.

Cóż ztąd, że w przytomności rodziców

i uczciwego towarzystwa kawaler z damą rozmawiają? le­ piej to, moje panie, niż pokątne szepty.

Podwojewodzina.

Wolno każdemu czynić, jak się

podoba, kiedy się jednak stara! o mnie mój jegomość, gdyby się by! o trzy kroki przysunął, zapewne byłby mu był nieboszczyk mój ojciec rękę uciął. — Wiesz to wać­ pani, że mnie tylko raz widział przed naszym ślubem, i to jeszcze za kotarą.

Cześnikowa.

Tem gorzej, moja pani, że za kotarą.

Ale ja nie chcę się nad tem rozwodzić, co do mnie nie należy. Mojej córce starałam się dać taką edukacyą, jaka mi się zdała być najprzyzwoitsza. — Mogłam zbłądzić, ale....

S C E N A VII.

CIŻ SAMI, POGROMSKI ( p i j a n y ) .

PogrOttlSki. I wesoło — i ochoczo — i pięknie — i suto — panie dobrodzieju! — Ale, jejmość pani Cześ­ nikowa ! — Jejmość panna Cześnikówna! — A ha — upa­ dam, — adoruję godności, — powinszowania! — Soleni- zacyi patrona świętego! Ej, zapomniałem — oracyi — go­ dziłoby się panie dobrodzieju — za zdrowie!

Leander

(Pogromskiemu do ucha). Potem się napi­

jemy — jużem proponował kielich, ale jegomość pan Skarb­ nik — trochę słaby — a jegomość pan Podwojewodzy — pić nie chce.

Pogromski.

Kto? — jak to? — pić nie chce? —

za pańskie zdrowie! Mości kochany Podwojewodzy! a ta­ każ to?...

Leander

(do ucha Pogromskiemu). Ale proszę wać-

pana nie wspominaj o kielichu — mam tego racyą.

Pogromski.

Cóż za racya? Choćby mi król fran-

cuzki — nie kazał — jabym go nie słuchał. Jak to nie pić za pańskie zdrowie, Solenizanta? — proszę o kielich.

Skarbnik, Podwojewodzy.

Zgoda. — Zgoda.

Pogromski.

Duszkiem — pełno.

S C E N A O S T A T N I A . C1Ż SAMI, STARUSZKIEW1CZ, CZEŚNIK.

StaruszkiewiCZ. Lubo nie proszony na te gody, sta­ wiłem się, mości panie synowcze!

Leander.

Ekces to łaski waćpana dobrodzieja.

StaruszkiewiCZ. Proszę mi nie przeszkadzać. Ci wszyscy ichmość, którzy tu są zgromadzeni, a osobliwie jegomość pan Cześnik, są to dawni przyjaciele moi. Nie

będą więc mieli mi za złe, — jeżeli —

Leander.

Ale mości dobrodzieju!

StaruszkiewiCZ. Jużem dawniej powiedział, że mi proszę nie przeszkadzać. O com więc prosił jako gość, roz­ kazuję teraz, jako stryj i opiekun. — Zostałeś się waść po śmierci rodziców w wieku niemowlęcym. Prawem na­ tury, kompasyą i wrodzoną miłością wzbudzony, wziąłem w administracyą majętność, w opiekę osobę waściną. Pan Bóg jest świadkiem trosków, prac, zabiegów moich. Były

Uprzedziłem czas wypuszczenia z opieki; oddałem majętność. Objąłeś waść rząd, i miałem racyą być kontent z tego, com z razu widział. Jaki był koniec tak pięknych początków, — wiedzą wszyscy, — a żal, który mnie rozrzewnia — nie pozwala się rozszerzać. Używam więc mojego prawa, a chcąc w imieniu przynajmniej utrzymać to, coś waść utracił, — na fundamencie własnego waśeinego podpisu, który produkuję (wyjmuje skrypt).

Leander

(do nóg). Ah mości dobrodzieju! przestałem

na wszystkiem, przyrzekłeś mi waćpan dobrodziej.

Staruszkiewicz.

Mówiłem, żeby mi nie przeszka­

dzać. Na fundamencie więc własnego podpisu, proszę wać- pana naprzód, mości panie Cześniku, i waszmość panów, mości panie Skarbniku i Podwojewodzy, żebyście ten skrypt już od jegomości podpisany, raczyli swojemi pod­ pisy stwierdzić.

Leander

(na stronie). Ah ja nieszczęśliwy!

Cześnik, Skarbnik, Podwojewodzy

(podpisują).

Staruszkiewicz.

Nie godzi się łatwości tej w pod­

pisaniu łaskawych przyjaciół na złe używać. Trzeba, żeby wiedzieli, co podpisali, mości panie synowcze!

Leander.

Ah mości dobrodzieju! gdzież pamięć na

przyrzeczenie ?

Staruszkiewicz.

Żądam tego po fakcie twoim, panie

synowcze, żebyś mi w tem nie przeczył.

Leander.

Czegożbym dla waćpana dobrodzieja nie

uczynił? Ale pamiętaj waćpan dobrodziej, że mi ta ofiara odbierze życie.

Staruszkiewicz.

Ofiary uczynione dla starszych Pan

Bóg błogosławi. Czytaj waść sam.

Staruszkiewicz.

Tak jest, waść sam. Wymagam to, jako znak ostatni wdzięczności za wszystkie moje starania

i prace.

Leander.

Prawda, że powinna być nieskończona.

Niecił zginę; — dawaj waćpan! (Bierze skrypt, zaczyna

czytać). Między jegomość panem Staruszkiewiczem stryjem,

a Leandrem synowcem jego — (zatrzymuje się i wzdycha) — z jednej strony, a wielmożnym: N. Cześnikiem i mał­ żonką jego, jako rodzicami — stała się niniejsza tranz- akcya, umówienie i — intercyza. — (Rzuca papier pada

do nóg stryja). Ali! najlepszy z stryjów — z ludzi! —

radość — pomięszanie — wdzięczność — łzy moje!

Staruszkiewicz.

Wstań, kochany synowcze! a tę

wdzięczność oświadcz rodzicom, oświadcz godnej córce, któ­ rzy mimo zdrożności twoje, raczyli — (Leander pada do

nóg Cześnika). Ten skrypt, któryś mienił być zgubą, jest

teraz rękojmią twojego szczęścia. Znajdziesz w nim po mo­ jej śmierci zapis dóbr moich wszystkich. Używaj szczęśli­ wie, — już więcej wymówek nie usłyszysz. Jeżeli były przykre kroki, którem uczynił, wypróbowały cnotę twoją. Karał cię z żalem stryj, co cię kocha. Żyjcie szczęśliwie, kochane dzieci!

Cześnik.

Nie trzeba o młodych rozpaczać, ale też

KOMEDYA W TRZECH AKTACH.

W dokumencie Dzieła Ignacego Krasickiego. T. 5 (Stron 64-80)

Powiązane dokumenty