ż y ły i mięśnie, zęby miał popsute i chwiejące się - twarz i czoło p o k ryw ały zmarszczki; ły s y był, wy- więclły, strasznie zgarbiony, na kiju oparty, ledwo, mógł mówić, a głos je g o chrapliw y b ył i niew yraźny, trząsł się c a ły i stękał.
— Co to za istota? — .spytał królewicz swego woźnicę.— Jakieś skurczone, bezsilne stworzenie ; krew je g o i mięso zeschły, ciało przyrosło do skóry, głow a obnażona, zęby spróchniałe; kij go zaledwie na no gach podtrzym u je; co krok się potyka i chwieje. Powiedz mi, co to za nędzna istota ?
— N ajjaśniejszy królewiczu,— odpowiedział woź nica, — to starzec; cierpienia go udręczają, siły mu w y powiedziały posłuszeństwo; rodzina go znać nie chce, bo ju ż pracow ać nie może.
— C zy to ta jed n a rodzina, czy wszystkie do ta kiego stanu starców swoich doprow adzają? — spytał znowu królewicz.
— Panie, wszystkich ludzi to sp otyka— odrzekł woźnica;— ale nie tylko z ludźmi, lecz w całem przyro- . dzeniu tak samo się d zieje: młodość ulega starości; przebacz, co powiem, ja s n y królewiczu, ale i ojciec j twój i m atka i w szyscy krewni dożyć muszą takiego losu; starość oczekuje każdego człowieka, każde stwo rzenie na świecie.
— Więc to takie jest życie!— zaw ołał smutny kró lewicz;— dopóki się jest młodym, ani się m yśli o staro ści, a potem nadchodzi ona, nieubłagana, konieczna! Mój bracie— rzekł do w oźnicy— zaw racaj do domu. Ja, co mam wkrótce zostać ofiarą starości, miałżebym myśleć o zabaw ach i rozryw kach ?
W rócił do pałacu i cały dzień był smutny i za m yślony.
W krótce potem znowu w yjech ał królewicz nasz na przejażdżkę, z licznym orszakiem dworzan, tym ra
z e m już bramą południową. O djechawszy kaw ał, spo strzegł leżącego na drodze chorego czło w ieka; gorącz ka go paliła, ciało miał wychudłe i zczerniałc, był sam bez dozoru i przytułku, oddychał z trudnością, sapał i zdawał się być przejęty obaw ą boleści i śmierci.
Królewicz znowu spytał woźnicę, coby miał zna czyć tak okropny stan biednego człowieka. Woźnica mu w ytłom aczył, że to jest ciężka choroba i że na nią narażony jest każdy człowiek, stary i m łody, a nawet każda istota na świecie.
— Więc zdrowie jest próżną igraszką,— zaw ołał królewicz, — a obaw a bólu i śmierci w tak strasznej objawia się postaci! Któż z ludzi rozsądnych, zoba czywszy, co j a widziałem, pomyśleć odtąd zdoła o przyjemnościach lub radości? Mój bracie,— rzekł do woźnicy, — zaw racaj do domu !
Raz jeszcze potem, bram ą zachodnią, w yjech ał królewicz z orszakiem za miasto. U jrzał na drodze nieboszczyka, leżącego na marach, przykrytego płach tą. Garstka krewnych, płacząc i zawodząc, w ło sy so bie z g ło w y w ydzierając, proch na nią sypiąc i bijąc się w piersi, kupiła się około zmarłego. Królewicz, nic wiedząc co to znaczy, spytał znowu woźnicę, co się tu dzieje; a dowiedziawszy się odeń, że to tak opłakują zmarłego, w y k rz y k n ą ł:
— O, biada młodości, którą starość oszpeci; bia da zdrowiu, na które tyle chorób c z y h a ; biada życiu
ludzkiemu, które tak szybko m ija! O, gdybyż nie było ani starości, ani chorób, ani śmierci! O gdyby można było i starość i choroby i śmierć na zawsze poskromić ! Mój bracie— rzekł do w oźnicy— zaw racaj do d o m u ! Trzeba myśleć o wyzwoleniu człowieka z niedoli!
I czw arty raz, raz ostatni, w yjech ał n asz‘króle wicz za miasto, szukając rozryw ki, tym razem przez bramę północną. Spotkał na drodze człowieka, ubogo ubranego, m ającego pozór żebraka, ale o wyrazie tw arzy spokojnym , pełnym godności i zamyślenia, z oczami spuszczonemi, z miseczką żebraczą w ręku.
— Kto to jest?— spytał woźnicę.
— P an ie — odpowiedział sp ytan y — jest to czło wiek z rzędu tak zwanych bhiks\ón>. Ci bhikszowie w yrzekają się wszelkich pragnień i chęci, prowadzą życie surowe, starają się zupełnie zapanować nad so bą; są to mnisi-żebracy.
— Takie życie to mi się podoba! — zaw ołał kró lewicz.— Mędrzec zawsze doradza wyrzeczenie się świa ta i je g o rozkoszy. Poszukam i j a w niem mojego i innych szczęścia. Mój bracie, zaw racaj do domu. D osyć tej walki, trzeba raz je j koniec położyć.
Po powrocie do pałacu, królewicz oznajmił ojcu i małżonce sw ojej, że postanowił w yjechać, wyrzec się rodziny, państwa i wszystkich marności świata, że odda się rozmyślaniu nad uszczęśliwieniem ludzi i bę dzie ich potem naw racał do swej w iary. Zona zrozu miała stan duszy je g o i choć ze łzami, zgodziła się na rozstanie. Ojciec nie mógł się pogodzić z myślą, że stracić ma ukochanego syna, więc rozkazał pilnować
pałacu i nie wypuszczać królewicza, g d yb y chciał uciekać.
Ale nic to nie pom ogło. T ej nocy jeszcze, za brawszy z sobą jednego sługę i wiernego konia, nie- spostrzeżony przez straż, w ym knął się nasz królewicz z pałacu i miasta i w świat daleki pow ędrow ał...
O djechaw szy tak daleko, że się już nie obaw iał pogoni, zdjął szaty królewskie, oddał je wraz z ko niem słudze, kazał wrócić do króla i pożegnawszy go, poszedł dalej w świat, szukając nauki i pociechy.
Przyłączył się naprzód, jak o uczeń, do pewnego sławnego bramina, czyli kapłana indyjskiego. Kilka lat cierpliwie słuchał nauk jego ; ale nie dosyć mu b y ło tego; poszedł do drugiego, jeszcze sławniejszego z mądrości bramina, który miał siedmiuset uczniów; i u tego kilka lat uczył się i rozm yślał; ale i teraz je sz cze nie czuł się dość rozumnym. Opuścił tedy tow a rzystwo ludzkie, osiadł ja k o pustelnik niedaleko pew nej wioski i tam na rozmyślaniu spędził kilka lat jeszcze.
Nareszcie, przekonany że już dosyć umie, ab y innych nauczać, wrócił znowu do łudzi i zaczął do nich przemawiać, naw racając do swego sposobu myślenia. Poszło mu bardzo szczęśliwie. W krótkim czasie przy łączyło się doń mnóstwro ludzi, uczniów i w yznaw ców . Byli w ich rzędzie nawet królowie. Całe okolice, całe państwa wiarę je g o p rzyjęły. Mówią, że po latach kilkunastu, wróci! do miasta rodzinnego, zastał ojca i żonę przy życiu. Małżonka jego , Gopa, tak się prze jęła nową nauką, że została jedną z najgorliw szych jego uczennic, których miał bardzo wiele, bo i kobiety
ej nauki przypuszczał. Ż ył długo i szczęśliwie, ł, m ając lat przeszło siedmdziesiąt.
■Viara, której nauczał, nie zgasła z nim razem, ■wała seciny, tysiące lat i dzisiaj w yznaje ją :ło czterysta milionów ludzi, zamieszkujących ną część Azyi.
*
* *
Królewicz ten indyjski, to sław n y cBuddha, zało- . religii, nazwanej od niego buddyjską. Opo- ńałem setną tylko cząstkę podań, które o nim yści opow iadają.
Czy istniał Buddha? Czy też podania w ym y- osobę jego i otoczyły ją całym splotem bajek ni? Różni uczeni różnie na to pytanie odpowia- Jedni mówią, że ani taki Buddha, jakim go le- y buddyjskie mieć chcą, ani żaden inny nie istniał; ?aś twierdzą, że b ył jak iś człowiek, ''a sty wo- lików, którego potem Buddhą, czyli „ośw ieco- “ lub ,,natchnion3rmu nazwano, a który żył rże liście, stał się założycielem od niego nazwanej re- i um arł w roku 543 przed erą naszą. Jakkol- ibądź, rzecz jest pewna, że w szóstym wieku przed ystusem p o jaw iła się w Indyach nowa wiara, na- na później buddyjską i że istnieć przecież musiał , co now ą naukę w ym yślił.
Nie wchodząc w rozbiór pytania, kto to był, ja k lazyw ał i kiedy żył mianowicie, zastanówm y się rótce nad tem, czego ta nowa religia nauczała i czego takie miała powodzenie.
Przed pojawieniem się je j, panow ała w Ind’ religia bramińska. N akazyw ała ona wierzyć w nych bogów i duchów; w kładała na w yznaw ców pełnianie mnóstwa obowiązków i obrządków; uświ ła przytem taki stan społeczny, że ludzie dzielili si< liczne klasy, czyli ka sty : braminów, w ojowników, ników i wiele innych. Prócz tego nakazyw ała wie w wędrówkę dusz, czyli z grecka tak zwaną me
psychozą, to jest, że dusza po śmierci nie tylko c
wieka, lecz każdej istoty żującej, przechodzić mus w inne jestestwo, aż do zupełnego z grzechów ocz czenia, a w tedy dopiero w racała tam, skąd b yła p szła, to jest do b rahm y, do boga najw yższego, c ducha powszechnego i z nim na wieki się zlewała. C wyznawcę braminizmu trapiła na każdym kroku c wa, ab y dusza je g o po śmierci nie weszła w inną j istotę. A że człowiek skrępow any był mnóstwem p pisów i obrzędów, więc najmniejsze ich przekrocz* nabawiało .strachu, że po śmierci duch je g o pr dzie za karę w jakie zwierzę, roślinę, w kamień
wet, albo też, w najlepszym razie, w człowieka szego stanu i że doznawać będzie wszelkich przy! ści, cierpień i upokorzeń, znoszonych zwykle prze istoty. Nikt nie miał nadziei zostać po śmierci cz> lepszun, niż był za życia; owszem, ponieważ w ola k ka była, ja k jest i dzisiaj, słabą, a sposobności do gi chu było, ja k i dziś jest, bardzo wiele, więc najmn sze. nawet mimowolne wykroczenie, zagrażało ludzi przejściem po śmierci w konia, osła, koguta, ty g n w ptaka lub rybę i tak dalej, dopóki się nie doszło najniższego ustroju. Potem zaczynało się znowu prz<
dzanie w wyższe tw ory i tak bez końca, aż kiedyś zno wu, po lat tysiącach, najlżejsze przekroczenie jakiegoś drobnego przepisu religijnego mogło powtórnie strącić biedną duszę w ędrow ną na najniższy szczebel w stwo rzeniu.
Buddyzm przynosił zrozpaczonym tą obawą lu dziom niespodziewaną pociechę. Mówił on człowie kowi: odkryłem drogę wyzwolenia dla wszystkich, drę czonych obaw ą nieskończonej metempsychozy; jeżeli chcecie nie odrodzić się po śmierci, bądźcie dobrymi, miłosiernymi, łagodnym i; wszystkie grzechy pochodzą z pragnień naszych, więc nie pragnijcie niczego: niech w as świat niczem nie nęci. W yrzekajcie się go, usu w ajcie od niego, znoście wszystko cierpliwie, nikomu nie zadaw ajcie ani bólu, ani cierpienia; a nadewszyst- ko, nie pragnijcie niczego, ani bogactwa, ani sław y, ani miłości, ani panowania; rozm yślajcie, gotujcie się do śmierci. Jeżeli tylko usłuchacie mnie, możecie być pewni, że dusza po śmierci zgaśnie, ja k świeca zdmuch nięta, zniknie, ja k dym rozwiany, ja k dźwięk prze brzm iały: nastąpi \w ia n ie je j, czyli po indyjsku n ir
w ana, a z nią koniec obaw odrodzenia się w niższej
jakiejś istocie, koniec wszystkiego, wieczny odpoczy nek. Cel ten, mówili buddyści, jest najw yższym dla człowieka. Spełnianie obrzędów bramińskich niczem jest, w porównaniu z dążeniem do nirwany. Wolno nie spełniać żadnych obrzędów', wolno nie modlić się do bogów , nawet w nich nie wierzyć, byle tylko być cichym, beznamiętnym, bez chęci i pragnień, łagod nym, ro zm yślającym , pokornym , przebaczającym urazy, niezazdrośnym , dobroczynnym , kochającym
wszystkie istoty, nawet nie ludzkie, bo i w nich może pokutować dusza człowieka. K ażdy człowiek, bez róż nicy kasty, płci i narodu, może ku temu celowi zmie rzać, tak mówili dalej bu d d yści; a to ogromne miało znaczenie, bo dopuszczało do wyzwolenia wszystkich, wszystkich bez w yjątku ludzi, czyniąc ich zupełnie równemi w obec życia, cnoty, śmierci i nirwany.
Otóż widzimy, dla czego buddyzm tak ogromne powodzenie znalazł w świecie azyatyckim , a szczegól nie w Indyach, skąd później rozszerzył się po wschod nim półw yspie indyjskim , Tybecie, Chinach, S yb eryi i t. d. Milionom ludzi, utrapionym straszną nierówno ścią za życia i straszniejszą od niej obaw ą nieskończo nej wędrówki po śmierci, obiecywał on równość na tym świecie, a wyzwolenie od dalszego istnienia po śmierci. Nie dziwmy się więc, że dziś jeszcze seciny milionów ludzi czczą Buddę, ja k o oswobodziciela ludzkości. Przypisyw an a jem u nauka b yła w swoim czasie i jest dla wielu ludzi dzisiaj jeszcze pociechą i promieniem nadziei, a więc prawdziwem dobrodziej stwem.