• Nie Znaleziono Wyników

Przędziwo : książka dla młodzieży

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Przędziwo : książka dla młodzieży"

Copied!
284
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)
(4)
(5)
(6)
(7)
(8)
(9)

PRZĘDZIWO.

K S IĄ Ż K A D L A M ŁO D Z IE Ż Y .

Wydawnictwo imienia Pauliny Krakowowej.

W A R S Z A W A .

Druk Józefa Sikorskiego, W arecka 14. 1896

.

(10)

т 3 -i 5 1 5

Д О З В О Л Е Н О Ц Е Н З У Р О Ю . В а р ш а в а , 2 6 -г о С ен т яб р я 1 8 9 5 года.

(11)

-> ST A R Y <-

RYBAK.

„Na m orze!., ja syna w am [ d a ję ... Słyszycie! „Pod w odzą mojego ju- [naka „Spokojny z w as każdy być

[może o życie, „Bezpieczną łódź każda [ry b a k a !“ T ak mówił Jan stary. W schód

[w barw ach stał róży —

(12)

Rybacy ruszyli na połó w ...

W tem wicher uderzył i morze się wzburzy, Łódź ciężką się stała jak ołów! T o skała podw odna dno łodzi rozdarła,

Od spodu bryzgnęła fal piana; Struchleli rybacy, pierś w tchu się zaparła,

Nie strw ożył się tylko syn Jana. Lecz próżny wysiłek i dłoni i wioseł,

Potw orny fal w zm aga się taniec —

Grom błysnął... uderzył — zniszczenia to poseł, Burz morskich ognisty w ysłaniec.

Popłynął szum głuchy, huragan się zryw a, Przepaście w głębinach wód wierci, Do łodzi za falą wciąż fala nadpływ a

I bliższe wciąż widmo jest śmierci. Nadeszła noc ciem na... i niebo zczerniało,

W ichr tylko i morze grzmi kołem; Ramionom rybackim już m ocy nie stało

Do walki z okrutnym żywiołem. *

W tem nagle wódz młody w iatr krzykiem rozporze: „Blask widzę — mnie oko nie zwodzi! „Brzeg blizko — łódź tylko już płynąć nie może,

„Trza ulżyć ciężaru tej łodzi. *

„Do wioseł — z sił w szystkich!u i skoczył w głębinę — Rybacy z przestrachu pobladną.

„Z sił w szy stk ich !“ w głos k rzyknął...

„Ja płynę — ja płynę... I cicho usunął się na dno.

Przybili do brzegu Strach patrzał im z czoła — Co mówić im w onej godzinie?...

(13)

Strwożeni odrzekli mu: „P łynie!“ -Lecz pieśnią zagłady gra m orska głębina —

D arem na tu w szelka rąk praca!

„,0 morze! — zawoła. — W róć syna! wróć s y n a !“ Lecz morze sw ych ofiar nie w raca.

G rzm i tylko i huczy, w gw ar wichrów szeleszcze, • Bezdenną przeraża głębiną —

— „Ha!.. — szepnął po chwili. — Mam synów dwóch ,„I oni na morze w y p ły n ą !“ [jeszcze —

(14)

SKARBY PANI SKARBNIKOWEJ.

(Z ż y c ia p oetk i X V III w iek u ).

'jj praszam pokornie JW-nej Pani k a­

sztelanowej, co ja mam robić z tą nowo przy­ byłą panną?

— Albo co ? — odrzekła pani Sieniaw ska, zw racając wzrok p y ta ją cy na ochmistrzynią sw ojego dworu.

— Bo to proszę JW -nej Pani dobrodziejki — rze­ kła ochmistrzyni, d yg a jąc układnie, — ta panna, to j a ­ kaś inna od drugich.

— Jakto, czy panna K ow alska nie okazuje dosyć pilności i posłuszeństwa? — zapytała pani.

— Ach, uchowaj Boże! tego powiedzieć nie mo­ gę, ow szem — pilna jest bardzo, uległa też i potulna, ba, może nawet uleglejsza i łagodniejsza od innych,— m ów iła ochmistrzyni.

— A więc ? . . .

— Trudno to nawet powiedzieć, a jednakże j a się bardzo boję, ażeby powierzonym mej pieczy

(15)

pan-nom, czego Boże broń, nie popsuła w głowi § lub j a ­ kiego złego ziarna na dwór JW-nej Pani kasztelano­ wej nie wniosła.

— Przestraszasz mnie, mościa panno Urszulo — rzekła pani, zw racając zdziwione oczy na ochmi­ strzynią.

Panna Urszula zrobiła minę arcypobożną i nic nie odpowiedziała.

— Mówże więc, czem panna K ow alska różni się od innych panien i czem m ogła by im popsuć w g ło ­ w ie ? — ozw ała się pani z pewną niecierpliwością.

— Bo to-— rzekła, zniżając głos i przybliżając się na paluszkach ochmistrzyni — ona proszę JW -nej P a n i... ona p is z e !... Jak mi Bóg m iły, pisze! — dodała z wielkiem oburzeniem, nie widząc zdziwie­ nia w oczach swej pani. — Raniutko wstaje, raniej aniżeli dzwonią na pierwsze pacierze i zaraz pi­ sze ! A czytać, to tak czyta na każdej książce — m ówiła dalej, chcąc w yw ołać oburzenie — ja k inna i na modlitewniku nie potrafi. A toż nie tylko pobożne, ale i jakieś światowe rzeczy czyta, a po­ tem rozpowiada głośno pannom przy robocie ...

— Czyż to są rzeczy niegodne? — zap ytała pani. — Broń Chryste Panie! owszem, owszem bardzo godne, a takie piękne, że panny nieraz tak się zasłu- chują, że i robić zapom ną; — igłę trzym ają nad kro­ snami, a nie haftują. — A jeżeli mam się przyznać

JW-ej mojej dobrodziejce, to i j a sama, Panie odpuść, tak się nieraz zasłucham, że nie zawołam nawet, żeby roboty patrzyły. A z tego oto tylko m itręga...— dodała.

(16)

— A cóż ta Elżbietka opow iada? — zapytała z uśmiechem pani Sieniawska.

— Hm . . . czyż to tam człowiek ma do tego gło ­ wę — m ówiła ochmistrzyni — jedno mi tylko utkwiło, że nam czytała prześliczne pieśni, które ja k iś ojciec po śmierci sw ojej malutkiej córeczki napisał. —- Ale to tak piękne, że mi się aż na plącz zbierało. Nawet mó­ w iła nam, ja k się ten ojciec nazyw ał, ba, nawet je g o pieśni śpiew am y; ale jak o ś nie mogę sobie je g o na­ zwiska przypomnieć.

— Kochanowski — poddała pani.

— T ak , tak, rychtyk t a k ! Ja k to JW -n a Pani za­ raz o d g a d ła ! Otóż Elżbietka okrutnie lubi książki tego Kochanowskiego. A już powiem szczerze żeć, to by mnie nie martwiło, niechby tam sobie czytała, ale to najgorzej, że Elżbietka pisze.

— No i cóż w tem złego? — sp ytała pani. Ochmistrzyni zdziwionemi spojrzała oczym a, chwilkę nawet nie m ogła przyjść do siebie i zapo­ mniała ję z y k a w ustach. Stała więc, w patrując się w kasztelanową, ale g d y ta ze swoim pogodnym uśmiechem wciąż patrzyła na nią, wzięła na odw agę

i rz e k ła :

— Ach, proszę JW-nej mojej Dobrodziejki, toć to zaraza takie pisanie, toć to bodaj despekt, nawet dla panny dobrze urodzonej, żeby ja k ja k i skrybent baw iła się piórem i palce sobie inkaustem *) czern iła! T o ć to nie jest rzecz białogłow ska, toć to bodaj na­ wet i g rzech !.. — mówiła, nie mogąc dobrać

(17)

tocznego określenia na niezwykłe zajęcie panny E l­ żbiety.

1 b yłab y może dużo jeszcze takich uw ag w praw ­ nym swoim językiem wyrzekła, g d yb y pani je j nie przerw ała.

— No, no, niech się panna Urszula uspokoi, krwi sobie nie psuje, a grzechów nowych nie tworzy i bez tego jest ich dosyć.

Ochmistrzyni ju ż otw orzyła usta, żeby coś jesz­ cze odpowiedzieć, lecz pani Sieniawska rzekła :

— Proszę mi przysłać pannę Kow alską.

Panna Urszula niezadowolona, że się nie m ogła dostatecznie w ygad ać, westchnęła tylko pobożnie, ręce w pączek złożyła i dygnąw szy układnie, w yszła z ko­ mnaty. Ciężko jej widać było na sercu, bo idąc przez długi szereg komnat i krużganków, tak sobie m ó w iła :

— Cóż w tem złego ! cóż w tem złeg o ! Matko Najświętsza, co w tem złego, że panna K ow alska pisze! Słychaneż to rzeczy, żeby panna pisała, jeszcze inne do pisania za ch ę ci! Ale czy to człowiekowi pozwolą, ja k się należy w y g a d ać! Ot, Jaśnie Pani nasza, dobra ja k anioł, ale takie ma już sw oje uwi- dzenia, a na wiele rzeczy nie zważa. Ale już tego chyba jej nie przepu ści! oj nie, chyba że nie!...

Tak.rozum ując z sobą, troskliwa o honor dworu ochmistrzyni, weszła do kom naty, gdzie cale grono panien, podniosłszy głow ę od roboty, usta i oczy roz­ w arły i patrzyły na ow ą Elżbietkę, która trzym ając w ręku kawałek szarego papieru, deklam ow ała:

(18)

— Jaśnie Wielmożna Pani prosi panny K o w a l­ skiej do siebie — przerw ała ochmistrzyni oschłym gło­ sem zaraz od progu, udając, że nie słyszy deklam acj i. Elżbietka też nie dom ówiła rozpoczętego wyrazu, ale pokraśniała ja k wiśnia i schow ała skrzętnie kar­ teczkę do kieszeni szarego płóciennego fartuszka, po­ tem dygnąw szy przed ochmistrzynią, zabierała się do w yjścia.

— Niech panna Elżbieta w łosy przygładzi i od- pasze fartuszek! łdąc na pokoje, przez samo uszano­ wanie dla jaśnie wielmożnej pani, nie można je j się tak, jak przy robocie ukazyw ać.

Po tw arzy Elżbietki przemknęło pewne zakłopo­ tanie, posłuszna jednak woli ochmistrzyni, odpasała

fartuch, a w ieszając go na oznaczonym ku temu kołku, w y ję ła z kieszeni karteczkę i skrzętnie u kryła za fałdzistym stanikiem.

1 1

.

Przebiegając długie korytarze i liczne komnaty, dzielące pokoje kasztelanowej od pracowni jej nie­ wieściego dworu, Elżbietka miała czas ochłonąć z w ra ­ żenia, jak ie zrobiło na niej to nagłe wezwanie. Idąc, szeptała jednak modlitwę do Ducha Świętego, aby jej pozwolił znaleźć się wobec pani roztropnie, lecz gdy się znalazła tuż przed komnatą, znów ją jak iś lęk nie- wytlom aczony ogarnął. Wtem pokojow iec stojący przy drzwiach otworzył przed nią podw oje, Elżbietka przeżegnała się raz jeszcze, nieśmiało uchyliła ciężką

(19)

zasłonę, stanęła tuż przy progu i dygnąw szy, nieco drżącym w ym ów iła gło sem :

— Jestem na rozkazy |aśnie Wielmożnej Pani, na­ szej dobrodziejki.

Pani zwróciła na nią wzrok swój pogodny i rze­ kła łagodnie:

— Przybliż się m oja E lżb ietko!

Ośmielona tem dzieweczka spojrzała z pewną otuchą na kasztelanową i zbliżyła się z wielkiem usza­ nowaniem.

— Cóż to, Elżbietko, podobno lubisz czytać, a też i pisaniem chętnie się zajmujesz? — spytała.

Elżbietce serce mocno w piersi zakołatało, spu­ ściła pokornie głów kę i chwilkę stała, nie mówiąc ni słów ka.

— Odpowiedz-że przecie, toż to nieładnie, ażeby panna dobrze w ychow ana nie odpow iadała na zap yta­ nia osób starszych.

Mimo wym ówki, glos kasztelanowej był tak uspa­ k ajający, iż zachęcona nim Elżbietka podniosła głow ę i dość śmiało rzekła :

— T ak, Jaśnie Wielmożna Dobrodziejko, czytanie i pisanie jest m oją najmilszą rozryw ką.

— I co też ty tak piszesz, moje dziecko?

— Ot, co mi tylko do gło w y przyjdzie, co zoba­ czę dokoła siebie . . . kwiat rozkwitnie, ptak zaśpiewa, m otyl przeleci, słonko czerwonym kręgiem schyli się za lasy, wietrzyk strząśnie kwiatem jabłoni, — mnie to wszystko raduje, wszystko nasuwa jakieś obrazy, które mi tak tkwią w głowie i w sercu, iż muszę o tem napisać! Och, tak mnie to wszystko raduje, ale cza­

(20)

sem i smuci, i tęsknotę ja k ą ś do serca przypędzi — mówiła dalej uniesiona zapałem dziewczynka. — Ale pośród takiej tęsknoty, to mi tak jak o ś miło i dobrze, iż chociaż mi i łzy do oczu się cisną, to mnie te łzy nie bolą... — dodała — tylkobym w tedy pragnęła tak oto do kogo się przygarnąć i wypowiedzieć wszystko, wszystko, co tam u mnie w głębi piersi nurtuje.

T o mówiąc, prawie bezwiednie usunęła się do kolan swej pani i objąw szy je , utuliła na nich zdobną długiemi warkoczam i główkę.

- - U r o d z iła się poetką! — szepnęła ja k b y do siebie kasztelanowa, gładząc jasne w łosy dziewczęcia. - Potem zaś rz e k ła :

— Możebyś mi m ogła coś z tego co sobie piszesz, przeczytać ?

Dzieweczka podniosła głow ę i niedowierzając w łasnym uszom, p ytającym wzrokiem na mówiącą spojrzała.

— Przeczytaj mi coś z tego, coś napisała? — po­ w tórzyła kasztelanowa.

Elżbietkę dziwne jakieś uczucie objęło, sama nie wiedziała, czy radow ać się, czy smucić z tej nadzw y­ czajnej łaski. Zerw ała się jedn ak z klęczek i spoj­ rzawszy raz jeszcze z niedowierzaniem, sp ytała :

— jaśnie Wielmożna Pani pozwoli?...

— Owszem, owszem, zrobisz mi tem wielką przy­ jemność.

Elżbietka w y ję ła z zanadrza schowaną karteczkę, a choć je j serce kołatało ja k spłoszona ptaszyna i głos drżał nieco, czytała je d n a k :

(21)

„O! złoty wieku w postaci dziecinnej, W iosno w eso ła! toć się pięknie śmiejesz, W szystko twej ujdzie płochości niewinnej, Czy chłodem dm uchasz, czyli ciepłem grzejesz; Wolnoć jak dziecku dla swojej zabaw ki Dziś urodzone straszyć śniegiem trawki. Przecie choć straszysz, nie uczynisz szkody Ni skrzepłem zimnem, ni przykrem gorącem; Przyjem na pora, czas miły, czas młody Ma sw ą umowę z powietrzem i słońcem, Wie kiedy zagrzać, wie kiedy ochłodzić, Ma sposób starość orzeźwić, odmłodzić. Choć się zasępisz, choć płaczem rozkwilisz, Nie przykro patrzyć na twoje grym asy, Spragnioną m atkę swem i łzy posilisz, Ucieszysz pola,„,łąki, kwiaty, lasy. T y wszem żywiołom pożytek przynosisz, Gdy perłowemi w ody często rosisz. Zielone lasy w cieniach rozmaitych Z pięknych kolorów sw e okrycia mają; Insze na brzozach, insze w gajach skrytych, Insze na drzew kach nizkich się w ydają, Insze na buku, grabinie i sośnie, Insze na dębie, który sto lat rośnie.“

I powoli, uniesiona zapałem m ów iła już bez drże­ nia, głos je j nabierał giętkości i stosował się do okre­ ślonych obrazów.

Pani, mile zdziwiona, słuchała z pewnem zadowo­ leniem, g d y zaś skończyła, s p y t a ła :

— I któż cię tak składnie pisać nauczył?

— Jakem b yła jeszcze nie duża, ot taka dziew­ czynka, to mnie u rodziców ksiądz kapelan uczył czy­ tać i pisać.

(22)

Patii uśmiechnęła się na tę dobroduszną prostotę i zapytała powtórnie:

— No tak, ksiądz kapelan nauczył cię pisania liter, ale opisyw anie rym am i skądże ci przyszło?

— D op raw d y niewiem, ot tak jakem się nau­ czyła pisać, to mi tak ciągle coś szeptało: „pisz i pisz.“ Więc też pisałam. A ja k oto raz nieboszczka matka kazała mi iść na strych, ab y zrobić porządek, takem w długim skórą obitym kuferku znalazła moc sam ych książek, co je snać po stryju do nas przywieźli. B y ły tam między niemi łacińskie wielkie księgi, te z usza­ nowaniem odłożyłam , boć się na takich mądrościach nie znam, alem zaraz natrafiła na Pismo Święte i wiele innych książek, znalazłam też i R e ja ^Kochanowskiego. A takem się w te książki w czytała, że aż pani matka przyszła zobaczyć, co ja tam tak długo robię, dziewce służebnej czas mitrężę. Ale ja k matka usłyszała czy­ tanie, tak jak o ś nie bardzo się gniew ała, — kazała tylko prędko porządków dokończyć, a książki zabrać do bawialni. Potem zaś nieraz wieczorem, jesienią i zimą, kiedym już wyznaczoną robotę skończyła, czy­ tyw ałam matce z tych książek.

— A łacińskie książki zostawiłaś na strychu ? — A pocóżbym je brała? łacin)' nie znam... — odrzekła skromnie.

Pani chwilkę się zam yśliła, a potem rz e k ła : — M iałabyś ochotę zostać tu przy mnie i jako dawniej matce, mnie teraz czytyw ać?

W miejsce odpowiedzi Elżbietka upadla do nóg swej dobrodziejki i ku wielkiemu zdziwieniu, a nawet

(23)

żalowi ochmistrzyni i towarzyszek, została sekretarką pani Sieniawskiej.

I odtąd rozpoczyna się wejście Elżbietki na szer­ szą drogę życia.

* *

Elżbieta z Kowalskich Drużbacka, znana i ceniona poetka X V III wieku, urodziła się prawdopodobnie w końcu X V II-go wieku. Pierwotne wychowanie odebrała w domu rodziców, szlachty zamożnej i go­ spodarnej, obracała się więc w ciasnem kole domo­ wych zajęć, drobnych trosk i kłopotów, a dw ór ro­ dzinny, sad, pole, las i wogóle cała przyroda b y ły jej pierwszymi przewodnikami i nauczycielami. „Urodzo­ na poetką, “ według w yrażenia swej opiekunki, umiała w tern otoczeniu prostotnem odnaleźć i odczuć prawdę i piękno, które z całym zapałem i uniesieniem młodej duszy w ypow iadała. Znalezione na strychu książki, pierwszą b y ły ku temu wskazów ką i z nich to zapewne wzięła pierwsze w zory rym ow ania. Przeniesiona na dwór wielkopański, przyjęta do boku samej pani, miała sposobność poznać osoby wykształcone, przyśw ieca­ jące umysłem i talentem, o które w X V III wieku nie

trudno było, a które na ow ym dworze się skupiały. Umiała też snać korzystać z ich św iatłych roz­ mów, niejeden z uczonych i rym otw órców podsunął młodej poetce w łaściw ą książkę, tym sposobem umysł jej rozjaśniał się coraz więcej i wiedzę sw oję rozsze­ rzał. Wiedza to jednak b yła ubożuchna i to ubóstwo wykształcenia spotykam y w wielu je j utworach; zresztą sam a się nawet do tego przyznaje, m ówiąc we wstępie do „Czterech pór roku

(24)

Ja w równość z żadnym uczonym nie wchodzę, . Bojąc się porwać na słońce z m otyką,

Po nizkiej ziemi, nie na niebie chodzę, Ni się pochwalić z tą mogę praktyką, Żebym wiedziała czego dowcip chciwy Z astrologicznej dojrzy perspektyw y. Dosyć tu będzie na mój rozum podły, Nie potrafiw szy gwiazd na niebie zliczyć, Przynajm niej w lesie dęby, sosny, jodły Rachować, — w tej się arytm etyce ćwiczyć.

A co na ziemi Bóg dał widzieć oku,

Chwalić Go zacznę w czterech częściach roku. Niemniej jednak talent je j wrodzony ocenionym został przez współczesnych, a utw ory je j w rękopiśm ie jeszcze z rąk do rąk przebiegały. Ignacy Krasicki, znany satyryk, wysoce ceni pisma Elżbiety, a ja k nie­ którzy utrzym ują, dużo utw orów młodej poetki po­ praw iał lub wskazówek swoich udzielał.

Andrzej Załuski zaś, założyciel pierwszej biblio­ teki publicznej, do pisania j ą zachęcał i pisma je j w y ­ dał w roku 17 5 0 .

Młoda Elżbietka umiała dzielić czas swój między pracę um ysłow ą i zajęcia codziennego życia. Stąd w ow ym nawet wieku, kiedy kobieta, um iejąca pisać, b yła niejednokrotnie pośmiewiskiem, a nawet przera­ żała ogół, Elżbieta wzbudzała tylko podziw, pełen na­ leżnego szacunku.

W yszedłszy za mąż za Kazim ierza Drużbackiego, skarbnika żydaczewskiego, osiadła we wsi Rzemieniu nad W isłoką i z nadzwyczajną pilnością oddała się gospodarstwu. G dy zaś ow dow iała, sam a zarządzała majątkiem, zajm ow ała się interesami i wychowaniem

(25)

dzieci, które w młodym wieku poum ierały. Została jej tylko je d y n a córka, M aryanna, w ydana za Andrze­ ja W iesiołowskiego, łowczego wieluńskiego, ale i tę i wszystkie wnuki sądzono jej było przeżyć. L o sy więc nie skąpiły je j trosk, smutków i boleści, a jednak umysł je j pogodny, ja sn y , prostotny i duch pełen głę­

bokiej w iary, staw iał mężnie czoło wszelkim przeci­ wnościom i do ostatniej chwili nie stępił się i nie upadł. Późnej nawet dożyła starości, a przy schyłku życia osiadła w klasztorze pp. Bernardynek w T a rn o ­ wie,' nie przyjm ując jedn ak ślubów zakonnych.

W Tarnow ie też i um arła około roku 17 6 5 , lecz rok ten, ja k i rok urodzenia na pewno niewiadom y.

T ak więc owa Elżbietka, która ku zgorszeniu ochmistrzyni zajm ow ała się w zaraniu życia pisaniem, przy p racy i wysokich poetyckich zdolnościach zajęła wybitne miejsce między autorami osiemnastego wieku i pierwszą b y ła kobietą-poetką.

1 nic dziwnego, że p ierw szą; kobiety bowiem w ow ym czasie, jakkolw iek odbierały bardzo staranne wychowanie, ale kierunek tego w ychow ania zasadzał się głównie na umiejętności prowadzenia domowego go­ spodarstwa, szyciu, hafcie i nabyciu tych cichych cnót domowych, po za zakres których wogóle nie w ych o­ dziły. Jeżeli więc znalazła się ja k a , która w ybiegła wyżej m yślą po nad ogół ówczesnych kobiet, nie m a­ ją c dostatecznej ku temu podstaw y, rzucała zw ykle obowiązki codzienne, w zdychała do jakichś nieznanych sobie światów i staw ała się dziwowiskiem ogółu.

D rużbacka zaś przeciwnie, skarby um ysłu i ducha zużytkowała na umiejętne kierowanie sprawam i domu,

(26)

wychow anie dzieci i wnuków. Umysłem zaś prawdzi­ wie wyższym , trzeźwym, bez najmniejszej egzaltacyi i sentymentalizmu, oraz utworami pełnemi prostoty umiała w płynąć na całe ówczesne społeczeństwo nie­ wieście.

Prace sw oje uw ażała ja k o dorobek um ysłow y, a składając je starannie, m ów iła: „T o są skarby pani skarbnikow ej.“ I rzeczywiście są one prawdziwemi skarbami.

Prace je j wogóle na trzy części podzielić można, to je s t: biblijne, panegiryczne, powieści moralne i li- ryczno-opisowe.

Z poezyi, czyli powieści biblijnych: „Opisanie życia Dawida, króla izraelskiego “ , „H istorya E gip - cy a n k i“ i „Ś w ięta M arya M agdalena11, należą do n aj­ słabszych.

Chcąc bowiem pisać powieści biblijne, trzeba mieć wielkie natchnienie, ażeby te postacie, owinięte mgłą cudowności i cnót nadziemskich, w yprow adzić ja k o istoty żywe, rzeczywiście ludzkie, a jedn ak osłonięte szatą poezyi, w ja k ą ich wieki całe ubrały.

Ani więc talent autorki osiemnastego wieku, ani je j wykształcenie, w y żyn y tej dosięgnąć nie m ogły.

Panegiryzm zaś w owym czasie tak był rozpo­ wszechniony, iż nic dziwnego, że i Drużbacka uległa temu prądowi.

Ale i panegiryzm je j różnił się pewną serdeczną prostotą; jeżeli bowiem pisała pochw ały, pisała tylko dla tych, którzy byli tego godni, lub dla których ser­ ce je j prawdziwem uczuciem przyjaźni lub wdzięcz­ ności pałało.

(27)

Do powieści m oralnych, pisanych również wier­ szem, należy „F a b u ła o książęciu A dolfie.“

Książę ten, nie znajdując w swem państwie od­ powiedniego dla siebie tow arzystw a, szuka rozryw ki w polowaniu. Zabłądziw szy raz w kniei, dostaje się do groty bożka w iatrów i tam zachw yca się opow ia­ daniem bożka Zefira o wyspie bogini Fortuny. N a prośby księcia, usłużny Zefir przenosi go na tę w yspę, gdzie A d olf 3oO lat w bezwiednej bezczynności prze­ pędza.

Zdziwiony, iż przebyw a na wyspie tak długo, m ó w i:

„T rzysta lat, rzecze książę zadumiały, Jako w szczególnej żyję tu rozkoszy? Żadnej u św iata przez to nie m am chw ały, Młodość dni moich nikczemność ro z p ro szy ! Sław ym po sobie żadnej nie zostawił, T ę tylko, żem się polowaniem baw ił.“

Zastanow iw szy się jednak, że tyle lat w próż­ niactwie i rozkoszy zmarnował, spieszy na cudownym koniu z powrotem, ale w podróży czas ścina mu głow ę !

fest to doskonała nauka dla tych, którzy prze­ pędzając życie wśród uciech, przypom inają sobie zbyt późno, iż nic dobrego nie uczynili.

D la tej to właśnie myśli powieść niniejszą wyżej staw iam y od „H istoryi chrześciańskiej ks. E lefan tyn y E u fraty. “

W prawdzie i w niej nie brak fantazyi, ale rzecz sama jest zbyt rozwlekła, — opow iada bowiem dzieje nie tylko samej E u fraty, ale i je j córki. M usiałaby

(28)

więc powieść być nader zajm ującą i z wielkim talentem napisaną, ażeby dzieje dwóch pokoleń z rzędu zająć m ogły u w agę czytelnika.

Powieścią czysto alegoryczną jest: „Forteca od B o ga w ystaw iona, pięcią bram zam knięta“ czyli „D u ­ sza ludzka z pięcioma zm ysłam i.“

Jest to obraz duszy ludzkiej, która po ścisłym obrachunku widzi, że dużo nabroiła na świecie, kłopo­ ce się więc, ja k b y się z tych błędów oczyścić, a kłopo­ ty te bardzo udatnie skreślone. Biedna dusza, po w y ­ czerpaniu wielu sposobów przebłagania nieba, wpada nareszcie na myśl arcydow cipną mówiąc:

„W yślę westchnienie, ho to pocztarz lekki, Nie potrzebuje pokarmu, napoju,

Skrzydeł dobędzie z serdecznej kaletki, W ody zażyje z łez pokutnych zdroju.“

Również alegoryczną jest powieść pod tytułem: „Snopek na polu życia ludzkiego zw iązany.“

T u pod postacią Sylw ii, bohaterki błądzącej wśród puszczy, autorka zapewne sam a siebie przedstawia.

Otóż ta zbłąkana S ylw ia, po wielu troskach i nie­ pokojach, spotyka straszne zwierzę— po chwili jedn ak przekonyw a się, że to śmierć w yszła na je j spotkanie. Śmierć też w daje się z bohaterką w rozmowę, radząc, ab y o ostatniej chwili zawsze pam iętała. N a dowód zaś, iż jest wszechwładną, pokazuje snopek z koron i rozmaitych oznak w ładzy i dostojeństw ludzkich związany, a nawet, w przystępie niezwykłego sobie rozczulenia, tak do bohaterki przem awia:

(29)

„Nie wiąż się sercem do dzieci, do w nucząt, Bo krótkie z niemi są twoje pieszczoty.“

Poczem znika, zostaw iając Sylw ię w oczekiwa­ niu zgonu.

Wszystkie jednak powieści Drużbackiej biblijne, fantastyczne, ja k o też i wiersze panegiryczne, nikną w obec je j poezyi opisowych, w których rzeczywiście znać praw dziw y talent i natchnienie, a zarazem nieopi­ sany wdzięk i prostotę.

Do takich należą Cztery pory roku, z których opis w iosny, zamieszczony na początku, b ył jeszcze przez młodziutką Elżbietkę napisany. T ę młodość i p raw ­ dziwy zachwyt nad budzącą się przyrodą i miłość ku niej, znać w każdym w yrazie. N ajpiękniejszym zaś i najwdzięczniejszym jest opis pieśni słow ika, którego w szyscy wprawdzie poeci wspom inają, nie każdemu jednak danem było uchwycić taki piękny, ch araktery­ styczny opis wiosennego śpiewaka, ja k Drużbackiej w następującym sześciowierszu:

„T u słowik wdzięczne przem iany w sw ym głosie Posyła echu, które chętnie niesie

Przyjem ny koncert porankowej rosie;

S łychać go w łozach, słychać w ciemnym lesie, A gdzie strum yczek, szem rząc płynie wązki Pluszcze w skrzydełka, skoczyw szy z gałązki. “

Dużo później, zapewne dojrzalszym już umysłem, kreśli ona prace wiosenne, w których umiała dopa­ trzyć się prawdziwej poezyi.

Nie brak też tej poezyi w obrazie lata, przy opisie żniwa, ja k również w obrazie jesieni, którą przedsta­ wia pod postacią dojrzałej panny, z koszem ow oców

(30)

w ręku; a wreszcie zimy, upostaciowanej w osobie m atrony, odpoczyw ającej po trudach całego życia.

Obok Czterech pór roku prześlicznym jest poem a­ tem: „Pochw ała lasów .“ . W opisie tego cichego i peł­ nego poezyi obrazu uchw ycony jest las taki, jakim jest rzeczywiście, jest to prawdziwa, z duszy płynąca sie­ lanka, g d y mówi:

„Lasy kochane, zielone chłodniki,

Drzewa, przyjem ny szum dające z siebie, T raw y, pagórki, biegące strum yki,

Przy w as niech mieszkam, choć o suchym chlebie; Zdrow szy mi napój z w aszych źródeł żyw ych, Niż drogie trunki, gdy z rąk nieżyczliwych."

Oprócz liryzmu, Drużbacka posiadała niepospoli­ ty dar spostrzegawczy. Pod je g o w pływ em w ykw i- tły poezye satyryczne, wśród których wybitne miejsce zajmuje „S k a rg a kilku dam “ , gdzie jedn a z nich tak mówi:

„Nie wiem co jest bal, assamble, reduty, Mój mnie jegom ość osadził przy kurach. Paź do ogona ma łatane buty,

O blondynow ych nie chce garniturach Wiedzieć, żebym je mieć mogła na m odę“ .

Jest to satyra, w y ty k a ją c a śmieszne zachcianki i w ym agan ia kobiet owoczesnych, które nie m ając wykształcenia, nie pojm ow ały swych obowiązków, wartość sw oją strojem i wdzieraniem się na obrady podnieść pragn ęły.

(31)

„Żałują wielu, żałuję też i ja

Pasterzów naszych zacnych i pobożnych, Że się o uszy niewinne obija

Echo zgorszenia w m ateryach różnych. Radzimy zażyć sztuki Ulissesa,

Być głuchym , mijać Syren interesa.“

Skąd zaś autorka dowiedziała się o Ulissesie, jak o też o wielu innych bohaterach i bóstwach greckich, i wogóle skąd zapoznała się z mitologią— ciekawą to dla nas zagadką. Ż y ła bowiem w ow ym czasie, kie­ d y o książkę oryginalną dosyć było trudno, żadnego zaś obcego ję z y k a nie znała.

Zapewne tow arzystw o ludzi uczonych w wielu rzeczach było dla niej wskazówką, wrodzone zaś zdol­

ności, praca, staranność i chęć zbogacenia swego um y­ słu, brak^ książek pokonyw ały.

Chociaż więc w języku i stylu Drużbackiej znać pewną chwiejność i brak naukowej podstaw y, jest ona jednak niepospolitem zjawiskiem w literaturze. Sam o­ rodny talent ochronił poetkę od wielu naleciałości i sztywnej form y pseudo-klasycyzmu, a um ysł je j szczery, prosty, bez najmniejszej przymieszki fałszyw e­ go sentymentalizmu, patrzy na rzeczy tak ja k są i ta- kiemi ja k są je przedstawia.

Talent taki jest praw dziw ym skarbem — słusznie więc poetka utw ory swe skarbam i pani skarbnikowej nazwała.

(32)

Z A G A D K A

o cieple i pracy iótot żyjących.

awiono się rozwiązywaniem zagadek — sy p a ły się pytania i szarady, żartowano z odpowiedzi błędnych, śmiano się z dowcipnych, wesoło, gwarno było w tem gronie kilkunastu chłopców, któ­ rych zgrom adziły imieniny jednego z kolegów.

Starszy brat solenizanta, student uniwersytetu, medyk z drugiego, czy też z trzeciego kursu, przysłu­ chiwał się żyw ej rozmowie, sam jednak udziału dotąd w niej nie brał; odezwał się więc dopiero, gdy do­ strzegł, że rozmowa u ryw ać się zaczyna, chłopcy bo­ wiem w yczerpali cały zasób znanych sobie zagadek, a nowe pom ysły coraz trudniej im przychodziły,

— Pozwólcie panowie, że j a wam teraz z kolei pytanie rzucę i zadam zagadkę innego rodzaju.

— Słucham y — zawołali chłopcy, uradowani, że niespodziana ta pomoc z kłopotu ich w ybaw ia.

— Z agad ka m oja nie jest rym ow ana, ani zgoła nie wyszukana, jest to bardzo proste, powszednie do­ strzeżenie. G d y bryłę żelaza rozżarzym y, g d y rozpa­ lim y ją w ogniu do czerwoności, a następnie złożymy

(33)

ją w miejscu chłodniejszem, oziębi się rychło; jeżeli ją na mróz w ystaw im y, będzie równie zimna, ja k lód ją otaczający. W ypędźm y natomiast psa na mróz, a po­ mimo zimna przejm ującego, nie ostygnie bynajm niej; gdy ciała je g o dotkniemy ręką, przekonam y się, że jest on tak samo, albo przynajmniej prawie tak samo ciepły, ja k w izbie ogrzanej. Dopóki żyje, ciało je g o nie oziębi się, ja k rozżarzony kaw ał żelaza. Skądże ta różnica między istotą żyjącą, a bryłą martwą? Oto jest całe moje pytanie — któż odpowiedzieć na nie zechce?

Bez namysłu p rzyjął wyzwanie jeden z uczestni­ ków zabaw y, któremu widocznie mniej brakło śmiało­ ści, aniżeli ochoty, czy też zdolności do zastanawiania się i rozwagi.

— Rzecz bardzo prosta — odrzekł — żelazo jest ciałem martwem, pies zaś istotą żyjącą, dla tego też właśnie nie stygnie i ciepła nie traci.

Koledzy wszakże uznali jednomyślnie, że odpo­ wiedź ta jest zgoła nieuzasadniona i niedorzeczna, a medyk w yjaśnił, że żaden szczególny przywilej nie chroni istot żyjących od stygnięcia. Prawom natury ulegają ludzie i zwierzęta tak samo, ja k i wszelkie przedmioty nieożywione.

Niech się kto przechyli po za okno tak daleko, że środek ciężkości je g o ciała nie będzie już podpartym , a spadnie w otw artą przed nim przepaść; tak-samo ja k bryła m artwa, tak też i człowiek poddany jest działa­ niu siły ciężkości, czyli przyciąganiu ziemi i w yłam ać się z pod je j praw nie może.

(34)

Skoro więc ciała martwe w przestrzeni zimnej tracą swój zasób ciepła, dziać się tak musi ze zwierzę­ ciem i z człowiekiem, (ak rozpalone żelazo, tak też i pies, choć żyje, jest jednak na utratę ciepła narażony.

Niepowodzeniem tem niezrażony wszakże chło­ piec nie dał za w yg ra n ą i również bez nam ysłu inne podał rozwiązanie. /Żelazo jest nieosłonięte, pies zaś p okryty sierścią, ja k b y futrem własnem, które go ogrzewa, pomimo więc mrozu ciepłym wciąż po­ zostaje. f

Ale i to tłomaczenie okazało się wcale nie lepszem od poprzedniego, jeżeli na mróz otulam y się futrem, to nie dlatego bynajm niej, b y nas ono grzać mogło, samo bowiem jest zimne; powstrzym uje ono jedynie ubytek ciepła, zwalnia tylko stygnięcie naszego ciała. Okna podwójne ciepła nie dodają, chronią tylko po­ kój od zbyt szybkiej utraty ciepła, a takież samo zna­ czenie ma i sierść zwierzęcia.

D ysk u sya ożyw iła się bardziej. Zaczęli uwagi swoje podaw ać i inni rozważniejsi, którzy się nad od­ powiedzią głębiej zastanawiali. Dobrem zwłaszcza wyjaśnieniem w y d a ła się odpowiedź jednego z chłop­ ców, który widocznie posiadał pewne wiadomości z fizyki.

Sądził on, że ciepło w ciele zwierząt powstaje skutkiem tarcia kulek krwi w naczyniach włoskowa- tych, czyli w rurkach niesłychanie wązkich, przez któ­ re krew przedziera się w drodze od tętnic do żył.

Zdanie to podobało się tym zwłaszcza, co wiedzie­ li, że kantówka silnie i szybko pocierana o ławkę, p a ­ rzy za dotknięciem, nie w y trzym ało jedn ak krytyki;

(35)

należałoby bowiem przekonać się przedewszystkiem, czy w samej rzeczy przeciskanie cieczy przez wązkie rury w ydaw ać może dostateczn}r zasób ciepła. A b y nadto pręt drewniany przez tarcie rozgrzać, w yłożyć trzeba na to pewną pracę; powinnibyśm y przeto zba­ dać także, skąd zwierzę czerpie możność w ykonyw ania pracy potrzebnej do przeciskania krwi przez naczynia krwionośne.

Zadanie tedy okazyw ało się coraz trudniejszem do rozwiązania, nieśmiało też tylko ktoś wtrącił jeszcze uwagę, że może ciepło jest wrodzoną właściwością zwierząt; dopóki istota żyje, własność tę zachowu­ je i ciepło wciąż pozostaje. Ale zapatryw ania ta­ kiego nikt nie podzielał, a i ten co je wypowiedział, sam wreszcie zgodził się, że tłumaczenie je g o nic nie tłomaczy.

Ostatecznie więc przyznać musieli w szyscy, że za­ danej im zagadki rozwiązać nie zdołają.

Spodziewał się tego medyk i z uśmiechem w y ja ś ­ nił chłopcom, że zagadki podobne nie rozwiązują się zgadywaniem. Nikt, najgenialniejszy nawet, n ajb y­ strzejszym obdarow any umysłem człowiek, choćby przez całe życie nad tem m yślał, nie m ógłby odga­ dnąć, skąd i w ja k i sposób ciepło zwierzęce powstaje. Pytanie to zadaw ali sobie ludzie od czasów bardzo dawnych, ale odpowiedź zdobyli jedynie dzięki długo­ trw ałym i sumiennym badaniom, na podstawie uważ­ nej obserwacyi i dokładnych doświadczeń, przy p o ­ mocy ścisłych pom iarów i obliczeń. Poniew aż zaś ca­ ła ta kwestya. po długiej dyskusyi, chłopców żywo zaciekawiła, poprosili m edyka o wytłom aczenie.

(36)

On tedy p rzyjął rolę profesora, a rozm owa dotychcza­ sow a ustąpiła miejsca w ykładow i.

Zgodziliśmy się, że zwierzę, podobnie jak każde ciało martwe, w powietrzu zimniejszem ciepło swe tra­ ci, jeżeli więc pomimo tej utraty nie stygnie, znaczy to, że posiada źródło ciepła, które ciągle ten ubytek zapełnia. B ry ła żelazna, rozpalona choćby do biało­ ści, rychło stygnie, ale piecyk żelazny, dopóki się w nim pali, pozostaje wciąż gorącym ; rozsyła on wprawdzie ciepło swe na wszystkie strony, ale płonący węgiel wciąż darzy go nowym zapasem ciepła, tak, że ubytek bezustanny, bezustannie się w ynagradza. W tedy do­ piero, g d y w yp ali się cały ładunek w ęgla w piecu i ogień w ygaśnie, strata ciepła staje się widoczną, a piec stygnie odtąd szybko, ja k każda inna bryła roz­ grzana. Zwierzę również rozsyła ciepło na wszystkie strony, skoro więc pomimo to zachowuje jedn akow ą, stateczną zawsze temperaturę, w łonie ciała je g o nie­ wątpliwie ciepło w ytw arzać się musi. Zestawienie zwierzęcia z piecem w ydaw ać się może dziwacznem, ale podobieństwo to zachodzi dalej jeszcze; ja k w pie­ cu bowiem, tak i w ciele zwierzęcem ciepło w samej rzeczy w yw iązuje się przez palenie. Zrozumiano to przed stu laty, g d y dokładnie poznano na czem oddy­ chanie nasze polega. Poprzednio nie domyślano się zgoła, że powietrze przez ludzi i przez zwierzęta w y ­ dychane jest już zmienione i do dalszego oddychania nieprzydatne. Sądzono tedy najpierw , że gaz w ydo­ b y w a ją c y się z płuc, pow staje z połączenia się powie­ trza z krw ią; dalsze wszakże badania nauczyły, że zwią­ zek ten zachodzi nie między powietrzem a krwią, a ra ­

(37)

czej między ich składowem i tylko częściami; tlen po­ wietrza łączy się z węglem, unoszonym przez krew. Z połączenia tego pow staje gaz, zw any kwasem w ę­ glowym ; jest to zresztą gaz dobrze nam znany, on to bowiem powoduje burzenie się wody sodowej, wina szampańskiego i innych napojów musujących.

Jeżeli zaś mówimy, że oddychanie jest to łączenie się w płucach naszych węgla z tlenem, tem samem też wyjaśnioną zostaje i zagadka ciepła zwierzęcego. Ł ą ­ czenie się bowiem w ęgla z tlenem, jest to, mówiąc j ę ­ zykiem zw yczajnym , palenie się w ęgla; oddychanie jest to palenie, ono to w ytw arza ciepło d a ła naszego. T a tylko zachodzi różnica, że w piecach węgiel płonie gwałtownie, w yw iązując silny żar, g d y w płucach na­ szych zachodzi palenie bardzo powolne; zresztą wszak­ że oba te działania są zupełnie podobne. Ciepło w y ­ wiązujące się przy tem paleniu, udziela się krwi w y­ pełniającej płuca, a stąd rozbiega się po całym orga­ nizmie zwierzęcym. Powietrze więc, którem oddycha­ my, służy do dwu celów -zarówno ważnych dla nasze­ go zachowania, zabiera krwi węgiel, którego nadmiar byłby bardzo szkodliwy, a zarazem ciepło w zbudzają­ ce się przy paleniu tem w płucach, w yn agrad za stratę ustawiczną jakiej doznajem y przez w p ływ zimniejszej atmosfery i ciał nas otaczających. Nie jest to b yn aj­ mniej czczy domysł, potwierdzony bowiem został za­ równo ścisłemi, ja k i przekonywającem i doświadcze­ niami. W stosownym przyrządzie spalono oznaczoną ilość węgla, otoczyw szy go lodem w ten sposób, że wszystko ciepło ze spalenia tego powstające, w yłącz­ nie na stopienie lodu przechodziło, stąd więc można

(38)

było ocenić, ile ciepła w ytw arza spalenie jednego fun­ ta węgla. W podobnym przyrządzie umieszczono na­ stępnie niewielkie zwierzątko, świnkę morską i znowu oznaczono ilość lodu, ja k a się stopiła pod wpływem ciepła przez zwierzę to w ysyłan ego; przy tem zaś zbie­ rano kwas w ęglany, przez to samo zwierzę w yd ych a­ ny, a stąd oczywiście można było oznaczyć ja k a ilość w ęgla w ciągu tego czasu w płucach zwierzęcia spło­ nęła. U derzająca zgodność — funt węgla, który się spala, dajm y na to, w piecu, w yw iązuje zupełnie taką samą ilość ciepła co i funt w ęgla w płucach naszych. Różnica ta tylko, że w piecu płonie on szybko z obja­ wem ognia, w płucach zaś naszych spalanie to, czyli łączenie się w ęgla z tlenem, odbyw a się zwolna z mniej­ szą gwałtownością.

W ciągu poprzedniej dyskusyi naszej nasunęło się nam jedno jeszcze pytanie, na które również brakło odpowiedzi, skąd mianowicie organizm zwierzęcy czer­ pie zasób siły, d ający mu możność w ykonyw ania pra­ cy? Teraz odpowiedź nasunie się nam łatwo, jeżeli uprzytom nim y sobie działalność m aszyn y parow ej. G d y lokom otyw a ciągnie długi szereg wagonów, w y ­

konywa. ona pracę kosztem ciepła, które się ze spale­

nia w ęgla w ytw arza; para je st tu tylko pośrednikiem przy przeobrażaniu ciepła w pracę. G d y m am y pe­ wien zapas węgla, przechow yw any w piwnicy na zi­ mę, przeznacza on dla nas oznaczony zasób ciepła; dla przem ysłowca ma on wartość odpowiedniej ilości p ra ­ cy. Palenie w ęgla jest źródłem ciepła, które się w dalszym ciągu w pracę przeobraża, a podobny ciąg przemian nieprzerwanych zachodzi i w istocie żywej.

(39)

Porównać więc można zwierzę żyjące do m aszyny p a­ rowej, odstępstwa zachodzą tylko w okolicznościach podrzędnych. Okazano to doświadczeniami zupełnie przekonywającemu

Mięsień, w ycięty z żaby świeżo zabitej, zawieszo­ no w jednym końcu, w drugim obciążono niewielkim ciężarkiem, a nadto umieszczono w nim czuły bardzo termometr. G d y w tedy mięsień ten podrażniono p rą ­ dem elektrycznym , skurczył się on nagle i pociągnął ciężarek w górę, w ykonał przeto pewną p racę— w tej­ że samej wszakże chwili osadzony w nim termometr opadł, dając tem dowód, że mięsień się oziębił, na w y ­ konanie więc pracy w y ło żył pewną ilość ciepła; m o­ żna było stąd nawet obliczyć, że zamiana ciepła w p ra­ cę w yraża się stosunkiem takim samym, ja k i w m a­ szynie parow ej. Ostatecznie więc w organizmie zwie­ rzęcym, ja k w piecach naszych, ja k pod kotłem m a­ szyny parow ej, od byw a się istotne palenie; w jednym przeto i w drugim razie w ym aga to ciągłego dowozu materjału opałow ego. Piece opalam y węglem k a­ miennym lub drzewem, dla organizmu zaś m aterjał opałow y stanowią pokarm y.

Pokarm y nasze są to substaneye bardzo zapewne różne od w ęgla kamiennego lub drzewa, w istocie je ­ dnak rzeczy różnica nie jest taka znaczna, wszystkie bowiem pokarm y nasze, chleb i owoce, mięso, tłuszcze zawierają zawsze węgiel i wogóle składem swoim chemicznym są znacznie do zw ykłych m aterjałów opa­ łow ych zbliżone. Nie m oglibyśm y się zapewne żywić węglem lub drzewem, ale to dla tego głównie, że ma- terjaly te nie rozpuszczają się w wodzie, ani też w cie­

(40)

czach, w ydzielających się w naszym przewodzie po­ karm owym , przez ściany zaś tego przewodu do krwi przedostawać się mogą substancye jedynie w stanie ciekłym, to jest gd y są rozpuszczone. O pokarmach możnaby zresztą długo prawić, ponieważ wszakże obe­ cnie idzie nam tylko o wyjaśnienie, ja k się w ciele zwierząt ciepło w ytw arza, poprzestać możemy na tej wiadomości ogólnikowej, że pokarm y stanowią mate- rjał opałow y dla organizmu naszego, zawarte w nich substancye, w ęgiel zwłaszcza, roznosi krew po całym organizmie i doprow adza do płuc, gdzie łączą się z tle­ nem i u legają spaleniu. Organizm zwierzęcy jest to m aszyna bardzo złożona i zawiła, ale wsz}rstkie jego szczegóły zależą nawzajem jedne od drugich i łączą się w całość zgodną i harmonijną.

Mówiliśmy już w yżej, że pokrycie zwierzęcia, jego sierść lub pióra, chroni je od stygnięcia; rodzaj tego pokrycia zostaje więc w ścisłym związku z ilością cie­ pła, ja k ą zwierzę w yw iązuje, z żyw ością procesów pa­ lenia, jak ie w nim zachodzą. W jedn akow ych w a ­ runkach umieszczono dw a króliki, z których jeden po­ siadał sierść sw ą naturalną, drugi zaś zupełnie ogoło­ cony z niej, miał skórę nagą. Ten drugi doznawał znaczniejszej straty ciepła, a dla wynagrodzenia bez­ ustannego i znacznego ubytku ciepła, zużywał pokar­ mu daleko więcej; pomimo to, powiększona nawet ilość pożywienia nie m ogła w ystarczyć dla pokrycia straty ciepła, rozsyłanego przez nieosłoniętą skórę, a po kił" Jcu dniach zwierzę żyć przestało.

Zwierzęta w y sy ła ją ciepło całą powierzchnią swe- M a ła . od je j wielkości zależy tedy, ja k szybko

(41)

zwierzę to ciepło swe traci i stygnie. W yobrażm y so­ bie sto kulek drobnych i jedną kulę wielką, zajm ującą tęż samą objętość, co wszystkie owe kulki drobne, na­ turalnie powierzchnia stu tych m ałych kulek znacz­ nie przewyższać będzie powierzchnię kuli wielkiej. Niechaj to będą kule żelazne, rozgrzejm y je je d ­ nakowo silnie, umieśćmy je w jednakow ych w arun­ kach, a kulki drobne ostygną znacznie prędzej, aniżeli kula wielka.

Toż samo, słowo w słowo, da się odnieść do zwie­ rząt. Zbierzmy tyle m yszy, ab y w ag a ich w y ró w n y w a ­ ła ciężarowi słonia, a będą one m iały powierzchnią zna­ cznie większą, aniżeli ten olbrzym lądów, znacznie też więcej tracić będą ciepła. Ubytek ten w ynagrodzo­ nym być musi żywszem paleniem w organizmie, obfit- szem w yw iązyw aniem ciepła. Ptaki, posiadając gęstą osłonę ciała, są mniej na utratę ciepła narażone, dla tego też w ogólności luają w ym iary mniejsze aniżeli zwierzęta ssące. Najdrobniejsze jednak ptaki zamieszkują okolice najgorętsze i są nadto suto upie­ rzone. G d y znów warunki zewnętrzne powodują bar­ dzo znaczną utratę ciepła, zwierzę dla je j zrównowa­ żenia dorasta znacznej w ielkości— zwierzęta ssące ży­ jące w oceanach, w ieloryby, foki, m orsy, m ają wzrost potężny. Przy tak znacznych bowiem tylko w ym ia­ rach ciała, utrzym ać m ogą w ysoką temperaturę w lo­ dowatych wodach dalekiej północy.

Skorośm y wszakże rozwiązali ju ż zagadkę ciepła zwierzęcego i rozumiemy, ja k to się dzieje, że istota żyjąca, w mroźnem nawet nie ziębnie powietrzu, nasu­ wa się nam teraz inne jeszcze, a wręcz przeciwne p y ­

(42)

tanie, w ja k i sposób jest ona w stanie opierać się i cie­ płu nadmiernemu? B ry ła żelazna, która na mrozie zastygła, g d y ją znów obok pieca rozpalonego lub w pobliżu ogniska złożym y, rozgrzeje się rychło, tak dalece, że nikt je j ręką dotknąć się nie odważy, a prze­ cież przy tem ogniska pracuje i u w ija się ustawicznie: piekarz, kowal, hutnik;— czyż więc temperatura ich ciała również się silnie podnosi, czyż rozgrzewają się ja k m artw y głaz kamienny lub metalowy? Pojm uje­ m y, że tak być nie może, najlżejsza bowiem nawet go­ rączka rzuca nas na łóżko, a gd y temperatura ciała choćby o kilka tylko stopni wzrasta, staje się dla nas zabójczą. Widzieliśmy też nieraz, ja k starannie za po­ mocą termometru mierzy lekarz temperaturę chorego, i stąd wnosi o przebiegu choroby, czy dalej wzm aga się jeszcze, czy też ustępuje. Palacz zaś, który zasila wciąż opałem ognisko pod kotłem m aszyny parowej pomimo żaru, który go otacza, zachowuje swe zdro­ wie, nie ulega gorączce; tem peratura jego ciała pozo­ staje więc w zw ykłym normalnym sw ym stanie. Pod skwarnem niebem afrykańskiem , posiada murzyn ta­ kąż sam ą temperaturę ciała ja k eskimos skulony w cha­ cie swej, z lodu zbudowanej. P rzebyw am y też nieraz w salach natłoczonych, w teatrach, na widowiskach, gdzie gorąco staje się dokuczliwem, a pomimo to w ła­ ściwa tem peratura naszego ciała nie wzm aga się b yn aj­ mniej. Jakąż więc drogą niweczy się zgubny w pływ ciepła nadmiernego, w jakiż sposób broni się ciało na­ sze przeciw zbytniemu rozgrzaniu? Zagadkę tę wszak­ że pobieżna ju ż obserw acya rozwikłać nam dozwoli, g d y przypom nim y sobie krople potu, które w

(43)

warun-kach takich na czoło nasze w ystępują. Żar podnieca działalność gruczołków potowych, ciało nasze p o k ry­ w a się obfitym potem, który się szybko ulatnia, a p a­ rowanie to sprowadza ochładzanie się ciała. T ak sa­ mo, by oziębić izbę zbyt rozgrzaną, skrapiam y podłogę \vodą, parow anie bowiem cieczy w ym aga zawsze na­ kładu ciepła, sprow adza więc obniżenie tem peratury. W czasie dnia skwarnego radzi sobie pies, w ysu w ając z paszczy w ilgotny swój język , żyw e bowiem ulatnianie tej wilgoci daje mu zbawienną ochłodę.

Tem peratura więc istoty żyjącej pozostaje wciąż niezmienną, lub praw ie niezmienną, utrzym uje się w równowadze statecznej. Jest to ja k b y piec tak misternie urządzony, że w razie potrzeby, g d y jest narażony na zbyt silną utratę ciepła, sam przez się ognisko swe podsyca; g d y zaś nadm iernie zagraża mu rozpalenie, energiczniej zaczyna ciepło swe roz­ syłać i prędzej stygnie.

Budow a wszakże zwierzęcia misterniejszą i oso­ bliwszą jest jeszcze. Piec, g d y mu opału zabraknie pozostaje zimnym, m aszyna parow a, skoro spłonie ostatnia bryłka w ęgla, powstrzym uje natychmiast ruch swój i pracę. A tymczasem zwierzę zgłodniałe, na­ wet w braku pożywienia, temperaturę ciała swego jeszcze zachowuje; nieraz też człowiek o głodzie pra­ cować musi, a pomimo to, posiada jeszcze dosyć ener­ gii, b y na utrzym anie rodziny swej zapracow ał.

Skądże więc przy niedostatku takim czerpie orga­ nizm ż y jąc y dla siebie m ateryał opałow y; gdzie w ra ­ zach takich znajduje źródło ciepła sw ego? Oto o rg a ­ nizm sam się zużywa, niszczą się tkanki, sp alają się

(44)

same mięśnie, istota żyjąca staje się wątlejszą, w ychu­ dzoną. G d y złych losów pokonać nie zdoła, ulega wreszcie w tej walce, ginie i umiera; ale człowiek w y ­ trw a ły i dzielny nie poddaje się łatwo, pokonyw a przeciwności i popraw ia warunki swego bytu, pracuje bez uszczerbku dla swego organizmu, a praca dąje za­ dowolenie, g d y korzystne je j widzi owoce. Praca bo­ wiem, mówi wielki poeta, zrosi czoło w męce, lecz

nie odbiera już, co da.

N a tem zakończył medyk swój w ykład, bo chłop­ ców właśnie na wieczerzę wezwano. A uwijali się przy niej tak żwawo, że któryś z nich szepnął do są­ siada swego:

— Skorzystali widocznie z nauki, kiedy się tak gorliwie opałem ładują, ale czy również ochoczo wez­ mą się ju tro do pracy?

(45)

Taka sobie bajka.

tóregoś dnia było naświecie gorąco, bardzo g o ­ rąco. Błękit nieba przyśw iecał żarem, w powie­ trzu d rgały jakieś iskry złote, m igotały plam y tęczowe.

I oddychać tem lotnem zarzewiem nie było p ra­ wie można.

. Więc też ziemia dyszała z gorąca, więc też stwo­ rzenia wszystkie w pół om dlewały.

Ani jeden listek nie trzym ał się prosto, n a jw y ­ trzymalsze zw isły bezsilnie.

— „G dzie nam teraz myśleć o cieniu dla ziemi — szeptały.— Dość m am y własnej biedy.“

Ptaków ani słychu. Zaszył się ten drobiazg gdzieś w kąty, wtulił pod gałązki i spał ćzy czuwał, tego już wiedzieć nie mogę.

Zam arło życie... ustał ruch... Ale praw da, nie zu­ pełnie. N arzekania ludzkie p rzeryw ały tę ciszę.

(46)

— „C o za upał! Mój Boże ja k i straszny upał. Żeby już raz sobie przeszedł. Nic w taką spiekę ro­ bić nie można. “

T ak biadali ludzie i ocierali pot z czoła i chłodzi­ li się czem kto miał pod ręką: to wachlarzem, to chust­ ką, to choćby liściem chrzanu.

W tem wszystkiem była jedn ak ogrom na przesa­ da. Bo najpierw, dopiero od paru dni zrobiło się g o ­ rąco, a potem upał, czy nie upał, pracow ać zawsze trzeba.

I trw ały te narzekania ludzkie od ranka do zmierzchu.

Tym czasem w polu stał sobie sam pan upał we własnej osobie.

B y ł to silny młodzieniec, a taki w ysoki, że głow ą nieba sięgał.

Bardzo mu też dobry wzrost b ył potrzebny, gdyż rękami chw ytał całe pęki promieni słonecznych i rzu­ cał dokoła siebie w różne strony.

T e na zboże, by dojrzewało, tamte na sady i łąki.

Innym znowu kazał budzić uśpione w pączkach kw iaty, a innym jeszcze w yp ijać wodę z rzek i stru­ mieni.

Bo i w od y może być czasem za wiele.

S tał sobie upał i słuchał, co o nim mówiono i ja k nań narzekano.

Żal ścisnął mu serce.

Toż on tyle drogi zrobił, by przybyć tutaj, tak spieszył się bardzo.

(47)

Bez niego nie dojrzałyby zboża, nie zarumieni­ ły się ja b łk a i gruszki, nie pootw ierały kw iatów kie­ lichy.

— A za to wszystko ludzie w ypęd zają go precz, daleko.

— „ T o dobrze, pójdę sobie od w as niewdzięczni­ c y — powiedział.— Zobaczym y ja k sobie bezemnie da­ cie ra d ę .“

T ak powiedział, lecz groźby nie spełnił, za szla­ chetny był na to.

Nie darmo mu słońce ojcem.

Skończył wreszcie upał sw oją robotę.

Wszędzie, het daleko, ja k okiem zasięgnąć drżały fale zbóż złotych, ch yliły się ku ziemi ciężkie ziarnem kłosy.

Ani jeden pączek nie został opuszczony, ani je d ­ na leśna ja g o d a pominięta.

Promienie słońca dopóty je pieściły, dopóty cało­ w a ły — aż od ciepła tych pieszczot kw iaty w uśmiechu roztw orzyły kielichy i przem ówiły wonią— ja g o d y za­ b łysły czerwienią rumieńca.

B yła to jedn ak praca niclada.

T o też upal zmęczył się bardzo, zczerniał, skur­ czył się — ja k b y zmalał nawet.

W prost z ziemi poleciał upał na słońce. Pewnie żeby odpocząć, a może i rozgrzać się trochę.

B y ło b y to wprawdzie bardzo dziwne, lecz kto wie?

Różne rzeczy dzieją się na świecie, a wiadomo, że niewdzięczność ludzka wszystko zmrozić potrafi.

(48)

— Trzeba trochę ludzi orzeźwić, spragnione ro ­ ślinki napoić— pom yślał.

I po drodze wstąpił na bagna i łąki, gdzie w p a­ łacu— ze srebrnych promieni utkanym — mieszkała mgła.

— M oja droga, idź tam ochłódź biedną ziemię— powiedział do przyjaciółki.

M gła lubiła bardzo podróże, chętnie więc przy- rźekła spełnić prośbę.

Cichutko, bez szelestu podniosła się mgła z ziemi, długim liliowym welonem otulając wszystko co spo­ tkała na drodze.

K w iaty i drzewa pow itały ją radośnie, więc po­ płyn ęła ku mieszkaniom ludzkim, ku łanom w yzłoco­ nym i wieś całą aż po dach dzwonnicy zanurzyła w srebrnej topieli.

— Niech-że się i te kamienie szare i te cegły spę­ kane ochłodzą— m yślała.

}uż to na serdeczne przyjęcie, na podziękowania liczyła m gła z pewnością.

Ale om yliła się biedaczka.

Całe chóry biadań i narzekań szły z ziemi przez tum any wilgotne.

— Ach, ja k a ta m gła zimna! Skądże znów się wzięła? Już lepszy był u p a ł! Żeby raz ta szkaradna, brudna m gła sobie poszła. T y lk o nam pracować przeszkadza!

O burzyła się mgła. A już szczególniej dotknęła ją ta nazwa „szkarad n a".

Ona szkaradna! Ona taka śliczna, przejrzysta pani, z oddechu ziemi i westchnień kw iatów zrodzona.

(49)

Jac yż niewdzięczni ci ludzie!

Pogniew ała się m gła i popłynęła w górę do swych starszych sióstr, perłow ych chmurek, co niby stada jakichś ptaków dziwacznych żeglow ały hen w y ­ soko... w ysoko...

Między chmurami mieszkał deszcz, wiecznie zasę­ piony i chorujący na katar jegom ość.

M gła opowiedziała mu o zawodzie doznanym na ziemi.

— ,,A to tak — zapluskał deszcz — to oni tacy. Zaraz ja im dam za te ciągłe biadania, za to pró­ żniactwo. A ju ż najlepiej, to skórę przetrzepać! Nie podobały się państwu pieszczoty słońca, uściski m gły, no, to się ze mną poznacie."

I owszem.

I ja k nie trzepnie, ja k nie trzepnie deszcz co si­ ł y —to wnet zam roczyło się wszystko w około.

N iby tysiące rózeg olbrzymich biły strumienie w ody z pluskiem i szelestem o ziemię, a ona biedna zdawała się uginać pod tą chłostą i jęczyć i żalić cicho.

— „ T o przecież nie j a jestem winna. Czemuż mnie karzecie ?“

Zam roczyło się wszystko w około.

O skończeniu żniw już ani myśleć nawet. Czer­ niały i gniły złote pokosy na polach, p ad ały na zie­ mię kraśne ja g o d y deszczem strącone — porykiw ało przeciągle bydło po oborach i zagrodach, a ludzie ła­ mali ręce i patrząc w czarne, nieprzejrzane ja k prze­ paść niebo, w o ła li:

(50)

— „M ój B oże! Chleb gnije nam na polu, cóż jeść będziem y?"

Lub też zn o w u :

— „Już najw iększy upał lepszy niż ta s ło t a ! Już i m gła milsza ! “

W zbierały im oczy łzami niby ołów ciężkiemi, łzami troski i rozpaczy.

— Za co nas B ó g tak karze?— powtarzali.

Może to zresztą nie b yła kara i chłosta... może to niebo płakało tylko nad ludzkim nierozumem i lu­ dzką niewdzięcznością, ale— ja k to zawsze b yw a w e­ dług odwiecznego p raw a — łzy m usiały być zap ła­ cone łzami.

W ięc płacz b ył ogólny.

A tymczasem deszcz siekł i siekł niezmordowanie. B y ło b y pewnie wszystko zboże zgniło, byliby pe­ wnie ludzie pomarli z głodu, g d yb y nie ta szczęśliwa okoliczność, że nareszcie deszcz się zmęczył.

Już mu sił zabrakło.

— Macie teraz za swoje, dobrze wam tak— mru­ czał.

A ludzie?

Ludzie przestali w >końcu ję cz yć i szlochać, bo wielki smutek cichy jest zawsze.

W ięc tylko chylili g ło w y i milczeli. N aw et ja k i taki m yślał:

— „Słu szn a kara na nas spadła— słuszna.tt

Po deszczu przyszedł chłód, właśnie go tam upał z jakiegoś kąta na ziemi wypędził — więc przyw ędro­ w ał tutaj.

(51)
(52)

B yt nim w iatr wschodni, słyn n y zaw ad yaka i za­ wierucha.

Pewnie też od tego kręcenia się i szamotania cią­ gle b y ł spragniony, więc ja k usłyszał, że pola i ogro­ d y pod wodą stoją, zaraz sobie p o m y śla ł:

— Aha, w to mi graj ! Dopiero będę miał uży­ wanie !

Zaczęło się używanie, a zarazem robota.

Po mokrej ziemi, po nasiąkłych wodą łąkach, po zbitych pokosach biegły ostre podm uchy wiatru i piły chciwie krople dżdżowe.

I chłód nie zasypiał spraw y. W ciskał się do chat, w kręcał pod odzież, w suw ał w każdą szczelinę, a wciąż napędzał ludzi do pracy.

Niechno się który polenił, to zaraz szczypał go w nos, w uszy, w policzki. Ani sposób opędzić się natrętnikowi.

I takie raz po raz słychać było wołanie:

— Prędzej ! prędzej, ino mi się spieszyć, ino nie marudzić. Wiecie kto za mną idzie ? Oto mróz i śnieg. Miła parka, wszak prawda?

Niechno się ukaże, już na pracę będzie zapóźno. Śnieg białym całunem wszystko pogrzebie, mróz skuje ziemię łańcuchami, i do chat waszych się wedrze i serca w bryłę lodu będzie chciał obrócić.

A już w tedy śmierć dla was nieuchronna!

Śmierć z głodu i zimna. W ięc póki czas, nie ma­ rudźcie, pracujcie ile sił starczy. Może się co jeszcze ze straconych zbiorów ocali?

W ten sposób chłód upominał ludzi.

(53)

W raz z chłodem ostrym, wraz z wiatrem świsz­ czącym, otucha w stępow ała w serca ludzkie.

Podnosili spuszczone g ło w y — zgasłe źrenice bu­ dziły się i gorzeć zaczynały.

A nie jeden, nie dziesiąty — szeptał sobie cicho: — Ha, cóż robić. Co się stało, nie odstanie. Mo­ że zresztą i słuszna b yła kara? Teraz do roboty! P o ­ rosło nam zboże, lecz i z takiego chleb upieczemy — pogniło siano, więc słomą będziemy karmili bydląt­ ka— rozmiękły ściany chaty, podeprzemy je choć ra ­ mieniem własnem, a rąk bezczynnie nie opuścimy!

— Nie o p u ścim y!

(54)

O TRENACH JANA KOCHANOWSKIEGO.

^ o e z y a polska posiada niemało dzieł i pięk­ nych bardzo i głęboko uczuciowych. Jedno z najpierw- szych miejsc między niemi zajmuję, słynne T ren y Jan a Kochanowskiego, czyli pieśni żałobne, w których poeta w yraża swój żal i cierpienie z powodu śmierci ukochanej, kilkoletniej zaledwie córeczki, Urszulki. Utwór ten jest bardzo daw ny, napisany został prze­ szło lat temu trzysta, a pomimo to nic nie stracił na swej wartości, owszem dzisiaj, tak samo ja k przed

(55)

trz e m a wiekami, wzrusza i zachw yca wszystkich, mi­ łujących prawdziwą poezyę.

Skąd pochodzi ta niezłomna trwałość, ta żyw a świeżość wiekuista arcydzieła Kochanowskiego ? Ma ona swe źródło zarówno w treści, ja k i w formie T re ­ nów. Treścią ich uczucie zawsze prawdziwe i każde­ mu zrozumiałe: boleść nad stratą drogiej istoty. Kto jej nie doznawał? Kto nie płakał na grobach i nie cho­

w a w sercu wspomnienia ukochanych zm arłych ? W zwykłej kolei życia dzieciom sądzono opłakiw ać rodziców. Ależ wiele razy odwrotnie się dzieje? Ja k ­ że często śmierć przecina pasmo dni młodzieńczych i zimnem swem tchnieniem mrozi niedojrzałe latorośle życia, zanim jeszcze kwieciem się o k ry ły i owoc swój w y d a ły ! A w tedy tem większa boleść. W spomnie­ nie straty niepowetowanej łączy się z uczuciem zawie­ dzionych nadziei i pragnień nieziszczonych. T aki to dwoiście smutny i bolesny stan duszy w yraził K och a­ nowski w całej je g o żywości i prawdzie, a wyrażeniu temu nadał tak doskonałą i piękną formę, że nawet ci, którzy nieczuli są. na głos serca poety, ale umieją odczuwać prawdziwe piękno, muszą się zachw ycać je ­ go pieśnią żałobną.

Słusznie też T ren y poczytyw ane są za główne arcydzieło Kochanowskiego, za utwór jego najpięk­ niejszy, a zarazem najgłębszy i najbardziej orygin al­ ny. T a ostatnia ich zaleta niemałe ma znaczenie i w y ­ różnia je bardzo znamiennie wpośród innych utw orów naszego poety. Trzeba bowiem wiedzieć, że nie zaw­ sze snuje wątek swej poezyi z natchnienia samoistnego i z głębi własnego serca; często naśladuje obce w zory,

(56)

pow tarza w odmiennej nieco formie uczucia i myśli, które dawniej już wypowiedzieli inni poeci, szczegól­

niej starożytni G recy i Rzym ianie.

W owej epoce, w której żył Kochanowski, tak w Polsce jak i w całej Europie naśladowano arcydzie­ ła starożytnych wieków; poeci ówcześni starali się nie- tylko pisać, ale nawet myśleć i czuć na wzór sw ych mistrzów greckich i rzymskich. W historyi nazwano tę epokę (przypadającą głównie w X V I wieku po Chrystusie), epoką odrodzenia, bo w tedy cyw ilizacya, poezya i sztuka starożytności, które zd aw ały się już umarłe i pogrzebione pod gruzami cesarstw a rzym ­ skiego, od żyły ja k b y na nowo, odrodziły się w nowo­ żytnej Europie.

D la Polski ten ruch odrodzenia nie małe miał zna­ czenie i przyczynił się wielce do rozkwitu ówczesnej naszej cyw ilizacyi; to też w historyi literatury polskiej wiek X V I nosi nazwę złotego okresu.

Jan Kochanowski jest najznakomitszym przedsta­ wicielem tego okresu, jego poezya jest piękną, har­ monijną, wzorow ą, choć, ja k wyżej rzeczono, nie zaw ­ sze samodzielną. Nie znaczy to, a b y nasz poeta był ślepym naśladowcą, a b y kopiow ał niewolniczo daw ­ nych mistrzów. Owszem, jest on zawsze sobą, w y ra ­ ża sw oje własne uczucia i myśli; tylko że wszystkie te je g o stany duchowe, całe wewnętrzne życie duszy* rozwinęło się i ukształtowało na sposób więcej grecki, niż polski. Powiedziano o nim nie bez słuszności, że b y ł to duch starożytnego greka, w ciele polskiego szlachcica. Stąd też je g o utw ory poetyckie nie są od­ biciem życia narodowego, znaczenie ich polega nie na

(57)

treści, lecz na formie. Pod tym ostatnim względem zasługa Kochanowskiego w naszej literaturze niespo­ żytą jest i wiecznotrwałą. Stw orzył on ję z y k i styl poetycki tak doskonały, iż w najpóźniejsze czasy po­ zostanie wzorem m ow y niezrównanie pięknej i w y ra ­ zistej. I dodać należy, iż jest on pierwszym praw o­ dawcą i twórcą tej m ow y poetyckiej. Przed nim nie istniała ona prawie; on ją ja k b y z niczego w y p ro w a ­ dził i od razu praw ie w yniósł do szczytu doskonałości. Dlatego z całą słusznością mógł o sobie powiedzieć:

„I w darłem się n a skałę'pięknej Kaliopy,*) Gdzie dotychczas nie było śladu polskiej stopy. “

W pośród utw orów Kochanowskiego Ire n y ze względu na piękność formy zajm ują jedno z najpierw- szych miejsc. Ale, ja k już wyżej było nadmienione, nie na tem jedynie polega ich doniosłość wielka, lecz na w yjątkow ej samoistności uczuć i natchnień, z któ­ rych został)- wysnute. W prawdzie zobaczym y, że i tu­ taj poeta nie może całkiem zapomnieć o sw ych wzo­ rach starożytnych, używ a niekiedy wyrażeń i pojęć stamtąd zaczerpniętych, atoli głów n y tok uczuć i m y­ śli zupełnie sam oistny jest w Trenach i płynie wprost z osobistego nastroju duszy.

Nietrudno wskazać przyczynę, która spraw iła, że właśnie ten utw ór poety jest tak orygin alny i pe­ łen osobistego uczucia.

Cytaty

Powiązane dokumenty

techniki pracy, zmniejszenie/zwiększenie liczby zadań/kart pracy, dostosowanie środków dydaktycznych do dysfunkcji dziecka, zróżnicowanie kart pracy, stały nadzór,

wstania doprowadzeni byli. P rzez tegoi Pana naszego Jezusa Chrystusa. Wieczny odpoczynek racz im dać Panie, a światłość wiekuista niech im świeci, niech

Boże! któryś przez zwartwychwstanie Syna Twego, Pana naszego Jezusa Chrystusa, czcladkę Twoją uweselió raczył, racz nam to dać, prosimy Cię, abyśmy przez Jego

13 Zob A Has-Tokarz, Książka kucharska dla dzieci jako zjawisko kulturowe i przedmiot badań, [w:] Polska i świat przez kuchnię.. coś dla ucha i dla brzucha) 14 , interaktywne

skich praw honorowych na zawsze, przepadek całego mienia,.. zmieniony przez akt łaski Prezydenta R.P na karę dożywotniego

w niemieckojęzycznym cytacie z pisma archiwum monachijskiego, a następnie precyzyjniej Władysław Semkowicz i Zofia Budkowa w opisie wydawniczym wyraźnie zaznaczyli, że

ność sprawcy jest orzekana przez sąd na pod- stawie dokonanej ex post przez &#34;co najmniej dwóch biegłych lekarzy psychiatrów&#34; oceny stanu psychicznego sprawcy

Dowiedziałem się wówczas o faktach z jego życia zupełnie mi nieznanych, faktach, które poza grupq wta ­ jemniczonych mogły być wiadome tylko jednej osobie — mej