• Nie Znaleziono Wyników

s tali mieszkańcy oficyNy i rezydeNci

W dokumencie 1903–1910 (Stron 94-98)

Erazm Szpaczyński

Wieloletnim rezydentem Wojtkuszek, którego już nie znałem, gdyż umarł przed moim urodzeniem, był pan [Erazm] Szpaczyński, były na-uczyciel i wychowawca mego ojca. Po ukończeniu edukacji mego ojca pan Szpaczyński pozostał w Wojtkuszkach, trochę z początku izolował się od ludzi, aż wreszcie doszło do tego, że przestał on wychodzić ze swego pokoju w ogóle ani też nie wpuszczał nikogo do wewnątrz. Po-dobno również nigdy nie otwierał okien. Ten stan trwał kilkanaście lat.

W Wojtkuszkach był szereg osób, które nigdy w życiu pana Szpaczyń-skiego nie oglądały. Stał się on bowiem zupełnie niewidzialny. Okna miał zasłonięte, a drzwi nigdy nikomu nie otwierał. Przynoszono więc codziennie panu Szpaczyńskiemu posiłki, które stawiano pod drzwiami jego pokoju, a osoba przynosząca ulatniała się natychmiast. Po chwili, wi-docznie po sprawdzeniu przez dziurkę od klucza lub szparę w drzwiach, że nikogo nie ma, pan Szpaczyński otwierał drzwi, szybkim ruchem zabierał postawione mu jedzenie, wystawiając jednocześnie naczynia po poprzednim posiłku. W analogiczny sposób załatwiało się wymianę kubłów z nieczystościami. Hermetyczny kubeł wojtkuski o podwójnej nakrywce wystawiał pan Szpaczyńki przez drzwi na korytarz, zabierając w zamian wiadro mu przyniesione i już opróżnione. Z wodą do mycia czystą i brudną było tak samo, chociaż podobno pan Szpaczyński zuży-wał jej mikroskopijne ilości. Właściwie nie miał potrzeby się myć, skoro do ludzi nie wychodził wcale, a sam nie odczuwał widocznie potrzeby odświeżenia się mydłem i wodą.

A więc pan Szpaczyński stał się dla wielu w Wojtkuszkach legendar-ną postacią, o której istnieniu się wiedziało, lecz której nikt na oczy nie widział. Niektórzy nie widzieli go nigdy, inni zaś, a między innymi mój ojciec, nie oglądali go od lat. Niekiedy pod zasłoniętymi oknami pana Szpaczyńskiego czaiły się wiejskie dziewczęta lub chłopcy, starając się choć przez jakąś szparę dojrzeć legendarnego starca lub chociażby jego sylwetkę, lub cień. Pobyt w zupełnym odosobnieniu pana Szpaczyńskie-go trwał całe lata i jakoś wszyscy się do teSzpaczyńskie-go przyzwyczaili. Mówiło się o nim nie nazwiskiem, lecz on – on dziś nie zjadł, on chodził po pokoju i  stukał, dla niego zaniesiono to i owo itd. Po latach trwania takiego stanu rzeczy nadszedł 8 maja któregoś tam roku osiemset dziewięćdzie-siątego czy może wcześniej. Cała rodzina mego ojca, który w tym dniu obchodził imieniny i zdaje się urodziny, siedziała przy rannym śniada-niu w stołowym pokoju. Byli oczywiście obaj moi bracia Józef i [Michał]

Stanisław, siostry Chrapowicka, Łempicka, Meysztowiczowa i Gabriel-ka, żony i mężowie dzieci mego ojca, niektóre wnuki i kilka osób z są-siedztwa i dalszej rodziny. Urodziny mego ojca obchodzono zawsze bar-dzo uroczyście. Było zawsze dużo gości z rodziny i sąsiedztwa, krzesło i stół ubrane były kwiatami i girlandami i zawsze przynoszono dużą tek-turę obramowaną zielenią. Na tej tekturze wypisywano wielkimi litera-mi wiek ojca, na przykład: „Wiwat 60 lat!”, oczywiście zależnie od prze-żytych wiosen. Zawsze wtenczas wykonywano wspólną fotografię – ojca siedzącego pośrodku, a u jego nóg tablica z wypisanymi latami, dookoła zaś tłum rodziny i gości. W czasie śniadania rozległy się w korytarzu, idącym od kaplicy, jakieś ciężkie kroki i uderzenia kija w podłogę. Kroki i stukot nikomu nieznany zbliżały się do drzwi stołowego. Wszyscy za-milkli i nasłuchiwali. Raptem z łoskotem otwarły się drzwi stołowego od strony korytarza, a w drzwiach ukazał się wysoki, sędziwy starzec, z siwą brodą do pasa, w jakimś staroświeckim, długim surducie obramowanym świecącą tasiemką i bardzo wytartym, i poplamionym. Starzec oparty był na kiju drewnianym i wyglądał jak zjawa. Wszystkich ogarnęło zdu-mienie, nie ulegało bowiem wątpliwości, że to pan Szpaczyński opuścił po raz pierwszy od wielu lat swe legowisko i zjawił się niespodziewanie w stołowym. Widocznie jakieś nader ważne okoliczności skłoniły go do wyjścia ze swej pustelni. Wszyscy w milczeniu i niezwykłym napięciu przyglądali się tej niezwykłej postaci. Pan Szpaczyński powolnym i do-stojnym krokiem, opierając się laską o podłogę, sztywno sunął ku memu ojcu, nie zwracając na nikogo najmniejszej uwagi. Mój ojciec wstał i zbli-żył się do swego byłego nauczyciela. Szpaczyński drżącymi rękoma objął mego ojca, oburącz ścisnął za głowę i złożył majestatyczny pocałunek na jego czole, podczas gdy mój ojciec całował go w ramię. „Stasiu – rzekł Szpaczyński – dziś twe urodziny, życzę ci więc zdrowia i przyszedłem cię pożegnać, bo to już mój ostatni rok życia”. Po tych słowach pan Szpa-czyński oddalił się tym samym majestatycznym, ciężkim i sztywnym krokiem, i zniknął po chwili w  drzwiach, powracając do siebie. Przez chwilę słychać było jeszcze oddalające się kroki pana Szpaczyńskiego i coraz cichszy stukot jego laski o podłogę. Jak mi opowiadała moja siostra Łempicka, na wszystkich obecnych ukazanie się pana Szpaczyń-skiego wywarło piorunujące wrażenie. Dla większości obecnych była to bowiem legendarna postać, nigdy niewidziana, o której jednak się często mówiło. W pokoju stołowym zapanowało dłuższe milczenie, a ojciec mój ze wzruszenia miał łzy w oczach. I rzeczywiście po paru miesiącach pan Szpaczyński opuścił ten świat, tak jak to przeczuwał i z jego pu-stelni wyniesiono jego ciało na cmentarz wojtkuski. O szczegółach tej śmierci nic mi nie wiadomo.

Adam Kościuszkiewicz

W Wojtkuszkach mieszkał również pan Adam Kościukiewicz, jakby szef kamerdynerów, a raczej można by go nazwać czymś w rodzaju mar-szałka dworu – zarządzający całą wielką służbą pałacową i bliski przyja-ciel mego ojca. Był to pięknej postawy starszy pan z wąsami, optycznie dosyć podobny do mego ojca, chodzący zawsze w eleganckim, ciemnym surducie i zawiadujący całokształtem życia pałacowego oraz wielkimi oczywiście przyjęciami. Umarł nieco przed moim ojcem. Jego żona – pani Adamowa – maleńkiego wzrostu staruszka, w czarnym koronko-wym czepeczku, ubrana zawsze w czarne suknie w białe cętki mieszkała jeszcze szereg lat w oficynie z dwoma dorosłymi córkami posiadającymi maturę i wyższe wykształcenie. Jedna z nich wyszła za p. Domańskiego i miała sporo dzieci. Druga zaś wyszła za mąż w sposób dość niezwy-kły, zwłaszcza jak na owe czasy. Mianowicie, dała ona ogłoszenie ma-trymonialne, określające jakie cechy i zalety chciałaby widzieć w swym przyszłym mężu. Mówią, że zrobiła to dla żartu. Po paru tygodniach zjawił się, wskutek tej oferty w gazecie, młody dyrektor jakiejś cukrowni – inż. Napieralski i przedstawił się rodzinie Kościukiewiczów. Bardzo się spodobał rodzicom i córce, ona też wzbudziła w nim mocniejsze uczu-cie i po paru miesiącach narzeczeństwa odbył się ich ślub. Wiem, że po wielu latach byli najszczęśliwszym małżeństwem, mieli sporo dzieci i bardzo dobrze im się powodziło.

Zdybiccy

Szczególną rodzinę stanowili państwo Zdybiccy. On powstaniec 1863 roku, lat około już 70, wysoki, kościsty, przerażająco chudy, o dłu-gich siwych włosach i rzadkiej, kędzierzawej brodzie. Chodził zawsze w tabaczkowego koloru surducie poniżej kolan zwisającego, z dwoma klapami od tyłu, gdzie posiadał kieszeń, z której wyciągał olbrzymią kraciastą chustkę używaną do wycierania nosa po zażyciu tabaki. Pan Zdybicki był niezwykle kulturalny i bardzo taktowny, głos miał dosyć skrzeczący i jakby trzęsący się, pięknie godzinami grał na skrzypcach i chętnie opowiadał o powstaniu, pokazywał sposoby fechtunku, poru-szania lancą i kierowania koniem – i wiele szczegółów z walk powstań-czych na Litwie opowiadał barwnie i bardzo plastycznie. Pani Zdybic-ka, chyba wiele starsza od niego, była małą pulchną staruszką, zawsze w pelerynce i czepku koronkowym na głowie. Pan Zdybicki kiedyś był księgowym – obecnie raczej już nie pracował. Państwo Zdybiccy mieli dwie córki – jedną starszą, zamężną poza domem. Druga młod-sza, panna Stanisława, była [kimś] w rodzaju sekretarki mojej matki, a może nawet [kimś] więcej, bo mama miała do niej wielkie zaufanie

i powierzała jej absolutnie wszystko. Panna Stanisława pisała listy, za-łatwiała w Wiłkomierzu sprawy finansowe, porządkowała różne rzeczy i akta, była zawsze niezmordowana, będąc czynną od rana do późnej nocy. Mówiła dużo i niezwykle szybko, i dzięki temu młodzież, a raczej mój brat Michał często jej dokuczał, ale nieszkodliwie. To ona właśnie wpadła kiedyś do mojej matki, mówiąc: „Proszę pani, Janio wlazł na szafę i udaje papieża, nie chcę mu przeczyć, ale może spaść na podłogę.

Trzymam szafę, żeby nie spadł, co mam dalej czynić?”. Ja rzeczywiście w tym okresie bawiłem się w papieża, może wskutek wspomnień naszej wizyty w Rzymie, gdzie siedziałem na kolanach Piusa X. Pamiętam to jak przez mgłę.

W dokumencie 1903–1910 (Stron 94-98)